wtorek, 31 grudnia 2013

kończę rok, kończę grudzień

W zasadzie trzy tygodnie grudnia pod hasłem KONTUZJI minęły. Uznałam z góry, że nie będzie o czym pisać. Zaskoczona jednak jestem, że mimo wszystko wybiegałam 60 kilometów. Pobiegałam dwie Falenice (relacja z 14 grudnia i z 28 grudnia) oraz kolejny przełaj wokół Mieni.

Były dwa cross-fity. Pierwszy WOD z sześcioma stacjami: podnoszenie sztangi, pompki na TRXach, kettle swing, kręcenie kółek rękoma ketllem, brzuchy z ćwiczeniem skośnych (przenoszenie piłki na boki), szwedzkie pompki (tyłem na ławce). Drugi z pięcioma stacjami: low row na TRX, tureckie wstawanie, ósemki między nogami w przysiadzie kettlem, strząsanie liny, przysiady ze sztangą. W czasie treningu funkcjonalnego sporo ćwiczeń wzmacniających ręce (zarówno dłoni, jak i ramion i przedramion) - tj. podnoszenia i wiszenia na drabinkach. Było również stanie na rękach. Udało mi się utrzymać pozycję! Co trening robimy przymiarki do przewrotu bokiem (gwiazdy), ale bolące kolano blokuje moje możliwości do skakania...

Nadal uczestniczę w rywalizacji w 400 tysięcy dookoła świata. Do pompek dołączyły brzuchy. Zaczęłam je robić z poziomu Czempiona (w teście zrobiłam 50) i zrównałam je z pompkami. Łatwiej mi pilnować ilości. W pompkach mały postęp - robię 110-120 powtórzeń w pięciu seriach. W brzuchach widać, że delikatnie idę do przodu. Dochodzę do 130 powtórzeń.

Niewątpliwym sukcesem roku (zaraz po maratonie, oczywiście) jest moje przekonanie się do pływania! 30 grudnia udało się spędzić w wodzie blisko 45 minut, w tym ostatni kwadrans unosiłam się na wodzie i pływałam bez pomocy makaronu. Ograniczenia są w głowie! Pokonałam je!

Koniec miesiąca (i roku) w sumie smutny. Wiem, że cały styczeń bez biegania. Zmieniam plany związane ze startami i wynikami na wiosnę, ostrożnie, ale zmieniam... Póki co plan jest taki, aby korzystać z wiosennej zimy i jeżdzić na rowerze, chodzić na cross-fity, robić ćwiczenia wzmaciające i rozciągające, a także nie tracić formy. Zapisałam się też na warsztaty "ze stóp" - niech i one się wzmocnią. A jak spadnie śnieg - popędzę na biegówki! Can't wait!

sobota, 28 grudnia 2013

Falenica na bis

28 grudnia a aura płata figle - 9 stopni, słońce. Jedym słowem - wiosna. Zrezygnowałam zatem zarówno z drugiej warstwy i długich spodni. To był dobry wybór. Rękawiczki zostały, ale na drugim kółku dzierżyłam je już w dłoni.

Pamiętając bulgotanie kawy w brzuchu sprzed dwóch tygodni, do śniadania była herbata. W piątek wieczorem zaordynowałam pasta party, więc rano dopełniłam się kolejną porcją glikenu. Cały tydzień, co prawda, minął bez treningów z obawy przed nawrotem bólu w kolanie, ale postanowiłam pobiec. Nie dbając o wynik, bo w cuda nie wierzę, tylko aby zaliczyć kolejny etap Zimowych Górskich Biegów w Falenicy. Już drugi.

W biurze zawodów opowiadałam swą rzewną historię, jak to mam numer jednej pętli a nie dwóch, ale ostatecznie Sędzina Główna zdecydowała, że mam biegać z numerem przydzielonym na cały cykl i zgłaszać na mecie dystans. Skończyło się jednak tym, że nie byłam wcale sklasyfikowana. Dopiero reklamacja uwzględniła moje nazwisko na liście startowej.

Z biura zawodów ruszyłam prosto na start. Rozgrzeweczka zajęła mi około 10 minut truchtu, potem dynamicznie porozgrzewałam mięśnie i postawiłam na rozciąganie.

W końcu po starcie dyszkowców, przyszedł czas i na tych, co biegają 3,3 i 6,6 km. Ruszyłam raźnie, choć jednak delikatnie. Wczuwałam się w kolano.


Ból odezwał się na drugim zbiegu. Zerknęłam na zegarek, to nie był nawet drugi kilometr. Na płaskim było znośnie. Udawało mi się nawet wyprzedzać...




Akurat w tym miejscu wyprzedzanie było koniecznością. Nie podobały mi się szlagiery, jakie mijna zawodniczka, puszczała na cały regulator z radia lub komórki... Przez te parę chwil, gdy wsłuchwałam się w muzykę, choć tego nie chciałam, uświadomiłam sobie, że w przełajach właśnie kocham CISZĘ!

Po kolejnej serii podbiegów i bolesnych zbiegów zaczęłam się zastanawiać nad ukończeniem biegu po jednej pętli, po 3,3 km. Zamieszanie z moim numerem było i tak spore, więc klasyfikacje miałabym zapewnioną... No ale... przypomniałam sobie, że mnie przecież zależy, aby ukończyć cykl na dystansie 6,6 km. W czasie rozmyślań mijała mnie Jadzia, z którą wymieniłyśmy kilka słów. Poskarżyłam się, że mnie boli i rozważam skończenie po pętli, ona przyznała, że widać że utykam. Ostatecznie stwierdziłam, że nie będę pękać. Lecę dwa okrążenia.

Na trzecim kilometrze minął mnie Krasus z radosnym "Smashing Pąpkins" na ustach, któremu obiecywałam podstawić nogę, ale nie miałam na to sił i ochoty. Takie pompkowe ułaskawienie dostał! (Dla niewtajemniczonych: na codzień jesteśmy w przeciwnych obozach w rywalizacji na Endo, a od święta wylewamy synchronicznie tony potu na cross-fitach). 

Zaczęłam drugie okrążenie. Drugi podbieg masakra. To nie był mój dzień. Aż na szczycie wydmy "Cześć, Ren!", " Dajesz Renata!", "O, Ren! Ty tu?". Odpowiadałam monosylabami mijanym biegaczom, ale dali mi trochę sił na kolejne zmagania z wydmą.

Na zdjęciu widać, że mnie boli. Myślę, że każde stąpnięcie na prawą nogę było widoczne na twarzy, mimo to ukończyłam zawody. 


Czas niewymarzony: 48:17, ale bez treningów i z bólem, więc najlepszy, jaki mógł się pojawić. Po drugim etapie jestem 50/151 w open, wśród kobiet 22/69, a w kategorii 4/15.

niedziela, 22 grudnia 2013

Mienia Winter Trail 2013

Jako że bieganie po lesie to jest to co lubię najbardziej, nie mogło zabraknąć mnie na starcie Mienia Winter Trail 2013. Wybrałam dystans 14 kilometrów (pozostałe do wyboru - 7 i 21 km). Uznałam, że to będzie idealne niedzielne długie wybieganie. Wpisało się w plan treningowy jak ulał. Profil trasy zapowiadał lekki wysiłek, ale kiedy budować formę i siłę biegową, jak zimą?

Profil trasy ze strony organizatora

Zimowej scenerii biegu jak na lekarstwo. Słońce i kilka stopni na plusie. Przyjemnie się biegło, choć wydma na początku trasy była naprawdę wymagająca! Później już tylko las i zakola nad rzeczka. Tytułowa Mienia z nazwy biegu to właśnie rzeka. Jak podaje Wikipedia ma długość około 40 km, a jej źródła znajdują się niedaleko Kałuszyna. Przepływa przez tereny powiatu mińskiego i otwockiego. Ostatni odcinek od mostu na drodze krajowej numer 17 do ujścia do Świdra jest rezerwatem przyrody. Na tym odcinku rzeka płynie głębokim korytem w lesie - tędy biegliśmy. 


Przemierzaliśmy Mienię dwa razy mostkami. Jeden był solidny, z poręczą z jednej strony, a drugi to były dwa bale leżące koło siebie. Zanim  na nie weszłam, czułam jak trzęsą mi się kolana. Nie dałam rady przemierzyć ich przodem, wzięłam się na sposób i leciutko, boczkiem z lewą nogą z przodu przemierzyłam przeszkodę. Wyszedł tu ze mnie Bojący Dudek, a ze stabilizacji sama postawiłam sobie dwójkę!


Po kładce przeprawa pod mostem drogowym, niby łatwiej ale nadal ostrożności nigdy za wiele...


Fotograf chyba specjalnie umiejscowił się w tym miejscu licząc na efektowne ujęcia. Tymczasem damy dumnie kroczyły z lękiem na ramieniu po przeszkodach wszelakich.


Mój dystans stanowiły dwa kółka. Oba dzielnie przetruchtałam, choć kolano lekko przypominało o sobie. Przed metą udało mi się nawet przyspieszyć, bo słyszałam, że mnie ktoś goni i nie chciałam dać się wyprzedzić...


Koniec końców pobiegałam w tempie treningowym niezły dystans krosowej trasy. Teren był wymagający i różnorodny. Pogoda wspaniała, a na dodatek dostałam jeszcze eko-medal.

sobota, 14 grudnia 2013

Zimowe Górskie wracają do gry

Ze wzruszeniem czytam wpis po ostatnim biegu w Falenicy sezonu 2012/2013... Przekonałam się o magii tych zawodów i oczywiste było, że wrócę. Nie dość, że rozgrywają się u mnie za miedzą, to klimat zimowego ścigania po wydmach jest jedyny w swym rodzaju. Długo się zastanawiałam nad dystansem, jaki pokonywać w tym sezonie i... i padło na dwie pętle, czyli 6,66 km (i przewyższenie 170 metrów). Przyjemności trzeba dawkować. Pełna dycha będzie następnym razem. Będę na nią cały 2014 rok czekać.

Do biura zawodów trafiłam jeszcze przed 9.oo. Z obawy przed kolejkami i tłokiem wybrałam opcję "kiedy ranne wstają zorze". Z numerem wróciłam do domu na śniadanie i rozgrzewko-rozciąganie. Wypiłam kawę. Nie wiem, jak to jest, ale tylko na wydmie przelewa mi się ona po żołądku. Na żadnych innych startach. Dziś gulgotała w biegu tak, że miałam poczucie, że słyszą to biegnący pięćdziesiąt metrów przed i za mną...



Po dotarciu w okolice startu spotykałam co krok znajomych. Wspólnie z Zuzią truchtałyśmy rozgrzewkę, aż wybiła jedenasta i poszłyśmy na linię startu.

Zaczęłam spokojnie. Wsłuchiwałam się ciągle w prawe kolano, ale po pierwszych dwóch podbiegach i zbiegach wszystko było w porządku. Łykałam wydmę z przyjemnością. Na drugim kilometrze dogoniłam Zuzię, a na kolejnym podbiegu standardowo zaczęłi zapętlać mnie najszybsi biegacze, potem minęło mnie dwóch klubowych znajomych. Trener zazwyczaj mijał mnie na drodze, a tym razem dopiero na podbiegu. "Lepiej biegam?" - spytałam sama siebie. Trzeci klubowicz biegł ze mną ostatnie metry trzeciego kilometra i ponaglał mnie do mocnego finiszu, ale to był dopiero koniec pierwszej pętli, czego nie dosłyszał. Przebiegając przy linii mety organizatorzy też chcieli mnie ściągnąć z trasy krzycząc do mnie "Tu jest meta! Tu wbiegamy!", zaskoczona odkrzyczałam, że biegnę sześć kilometrów i dalej biegłam swoje. Dumna, że pierwsze kółeczko zrobione w 21 minut (2,5 minuty lepiej niż rekord w poprzednim cyklu) i w całości przebiegnięte!


Druga pętla zaczęła się od odezwania się bólu w kolanie. "No, to będzie męka" - pomyślałam. Mimo to, udało mi się podbiec prawie wszystkie podbiegi. Tylko dwa najwyższe kilka metrów przed szczytem zdobywałam marszem. Było to maksymalnie 10-12 kroków. Oszczędzałam się bardziej na zbiegach, nie sadziłam susów, z obawy że kolano zastrajkuje na dobre.

Fot. Dorota Świderska

Fot. Dorota Świderska

Fot. Dorota Świderska

Fot. Joanna Parafianowicz
Na tej pętelce mijało mnie już sporo znajomych. A to słyszałam "Cześć, Renata!", a to "Powodzenia!" albo przeciągłe "Czeeeść!". W chwili słabości pomaga nawet jak wyprzedzający poklepie po plecach. Tak to minęły kolejne trzy kilometry, aż ukończyłam zawody z czasem 45 minut i kilkanaście sekund (2 minuty lepiej niż w marcu!). Oficjalny czas 45:17. Open 81/99, kobiety 32/44, kategoria 6/7.

Fot. Dorota Świderska
Na mecie kilka przelotnych rozmów ze znajomymi i czytelnikami bloga oraz rozciąganko etap I. Kolejny już w domu po prysznicu, niby truchtałam ze średnim tempem 07:32, ale poczułam, że dałam z siebie wszystko. Cieszę, że mimo kontuzji nękającej mnie w tygodniu udało mi się wrócić sentymentalnie na wydmę, o rekordzie trasy wywalczonym dziś nie wspomnę.

Fot. Joanna Parafianowicz

Byłabym zapomniała. Gdy zmagałam się z trasą po lesie biegali (lub spacerowali) z mapmi uczestnicy biegu na orientację. Kusi, oj kusi! 

sobota, 30 listopada 2013

listopadowe roztrenowanie

Jak ktoś myśli, że tu będzie o tym jak leżę na kanapie i pachnę, to się myli! To znaczy, trochę odpoczywam, ale bardziej aktywnie niż biernie. Po podsumowaniu sezonu 2013, udało się postawić poprzeczkę w postaci nowych życiówek na wiosnę, o czym konkretniej w poście z celami i planami na 2014.

Treningowo kalendarz listopadowy wygląda następująco:


Biegowy lajt, to widać. Odpoczywałam. Koniec miesiąca pod znakiem przeziębienia, więc już nie dobiegałam niczego ani nie ćwiczyłam...

Mimo roztrenowania ostro zaczęłam dbać o kondycję siłową. Był jeden cross-fit. Przystąpiłam do pomkowej rywalizacji na Everest, udało mi się dorzucić od siebie w sumie ... pompek. Zaczynałam od 52 w pięciu seriach, a już po dwóch tygodniach było 97!

Filmik motywacyjny Wybieganego, jednego z pomysłodawców i liderów akcji.

Rywalizacyjna zabawa drużyn we wspólne pompowanie dodawała sił i skrzydeł, a efekty lały miód na serce. Przy okazji w standardowym komplecie ćwiczeń znalazły się przysiady (normalne i na beretach), brzuchy (tył/przod), stanie na palcach, deska, nożyce, przysiady z hantlami, no i "ku-szpagatowe" rozciąganie. Wszystko było pięknie ładnie dopóki pewnego dnia drużyna obozówpompkowych.pl nie znikęla z Endomondo. Był to początek mojego sfoszenia na aplikację. Nie to, abym była szczególnie obrażalska, ale lubię sprawdzonych i niezawodnych partnerów, a tu lipa! Po reaktywacji drużyny nie byliśmy do końca miesiaca odrobić straty, a nawet dojść do tego samego miejsca co przed zniknięciem. Część pompkowiczów nie dopisała się do nowej drużyny i czar wyrównajego pOM/Ąpowania prysł...

W listopadzie udało mi się nadrabić zaległości w lekturach biegowych. Przeczytałam wreszcie Kenijczyków oraz Ultramaratończyka. Wpadła mi przez przypadek w dłonie fajna książka o treningach. Niemiecka szkoła treningowa. Przekonałam sie, że Niemcy fajnie i przystępnie o bieganiu (do mnie) piszą. Znalazłam w niej sporo ćwiczeń wartych wykonania. No i w końcu wiem, co to wahadło, którego nie robię w kroku biegowym. A jak już wiem... to postaram się uczyć biegać z tym wahadłowym wymachem.

Zakończenie pierwszego sezonu biegowego w liczbach:


Uroczyście ogłaszam zakończenie roztrenowania - od grudnia ruszam biegać.

finał cyklu GPW 2013

Koniec listopada. Dopadło mnie przeziębienie, ale po kliku dniach w łóżku postanowiłam się jednak przemóc i jeszcze lekko słaba pojechałam odebrać medal cyklu Grand Prix Warszawy 2013 oraz statuetkę za IV miejsce w kategorii. To moja pierwsza wybiegana statuetka, pierwszy cykl GPW.


Swoją drogą, to miło jest zobaczyć biegaczy w cywilnych ciuchach, poza trasą. A jeszcze przyjemniej powspominać...

Oto moje relacje z GPW 2013.

czwartek, 28 listopada 2013

Ultramaratończyk poza granicami wytrzymałości

W czasie roztrenowania, gdy się nie biega, to się o bieganiu czyta. Chociaż tyle.

W moje ręce wpadła książka Deana Karnazesa "Ultramatatończyk. Poza granicami wytrzymałości". Dystanse, co prawda, nie "moje", ale duch biegania poniósł mnie wraz z bohaterem na dystanse porównywalne do tras Warszawa-Włocławek (160 km jak Western States Endurance Run), Warszawa-Konin (217 km jak w Badwater przez Dolinę Śmierci) czy Warszawa-Poznań (320 km w sztafecie The Reley, którą Dean przebiegł sam, bez zmian). Dla niezorietntowanych: biegi ultra to wszystkie dystanse powyżej maratonu (czyli 42 km 195 metrów).

Nawet bez identyfikacji z takim kilometrażem do przebiegnięcia za jednym razem, można nauczyć się od autora pewnych biegowych prawd, nie tylko dotyczących diety, treningu, czy konkretnych przygotowań pod start (inne gdy zawody na pustyni, inne gdy w górach i inne gdy na biegunie). Są one związane z motywacją, techniką, sposobem radzenia sobie w trudnych chwilach. Oto kilka z nich:
"Najpierw biegniesz nogami, potem siłą woli, a na koniec sercem."
"Musisz dać z siebie więcej i na starcie, i na finiszu."
"Skup się na tym co cię czeka. Nie zastanawiaj się nad zachowaniem innych. W tym wyscigu nie walczysz z nikim innym oprócz siebie".
"Jeśli czułeś się dobrze, to znaczy, że nie dałeś z siebie wszystkiego. To powinno boleć jak diabli".


Dean ruszał zawsze pełen optymizmu. Biegł, biegł, biegł.... aż pojawiało się zmęczenie, czasem wymoty, czuł senność, ból w udach, łydkach. Zdarzało się, że miał kłopoty ze wzrokiem (kurza ślepota w górach lub halucynacje w czasie biegu po pustyni). Opanował do perfekcji jedzenie w trakcie biegu. Byłam pod ogromnym wrażeniem, jak w trakcie treningu zamawiał pizzę z dowozem na skrzyżowanie, do którego dobiegał akurat gdy zamówienie nadjeżdżało. Tylko jedna firma realizowała takie zgłoszenia o każdej porze dnia i nocy.



Czemu biegał karkołomne dystanse w trudnych warunkach (upał, mróz, góry)? Otóż Dean "żył przygodą, wyzwaniem, eksplorowaniem granic możliwości ludzkiego organizmu", jeśli ktokolwiek mówił, że "nie da się tego zrobić" to tego niemożliwego on właśnie dokonywał. Taktycznie się przygotowywał i realizował szalone cele.

Kiedy zaczął biegać dystanse ultra? Gdy skończył 30 lat i zrobił podsumowanie życia. Znurzony monotonią pracy w korporacji, która wycieńczała go psychicznie, uznał że pora na zmianę. Z etatu nie zrezygnował, ale pracę zaczął traktować jako źródło utrzymania. Spędzał w biurze jedynie osiem godzin by później spędzać czas z rodziną lub na treningu.

Realizacja biegowych celów biegowych Deana przypominała trochę mi mój sposób ma wyznaczone wyniki. "Nigdy wcześniej w życiu żaden cel nie owładnął mną do tego stopnia. Nigdy wcześniej niczemu nie oddawałem się z takim samozaparciem i zapałem." Autor przyznaje sie, że balansował między lekkomyślnością a odpowiedzialnością, u mnie wygrywa rozsądek i raczej się to nie zmieni.

Książka jest esencją biegowej duchowości. Można naczytać się, co oznacza "biegać sercem", bo biegi ultra, co coś więcej niż dystans.
   

sobota, 16 listopada 2013

cele i plany na 2014

Po zamknięciu pierwszego sezonu biegowego w maratońskim stylu, dobiegałam jeszcze na oparach ostatni bieg z cyklu GPW. Potrzeba odpoczynku była duża, ale chęć planowania kolejnego sezonu była większa. W końcu można leżeć na kanapie i marzyć, planować...

Co z tego powstało? Przede wszystkim przekonanie, że bardziej cieszą mnie biegi przełajowe niż uliczne. Będzie miało to ogromne znaczenie w przygotowywaniu terminarza na nowy sezon. Ale do konkretów!

Cele biegowe na wiosnę 2014:
- 10 km w czasie 54:59 (marzec/kwiecień),
- półmaraton w czasie 01:59:59 - Warszawa (marzec),
- maraton w czasie 04:14:59 - Rotterdam (kwiecień).
O celach na jesień pomyślę w maju/czerwcu. Są już pewne zalążki myśli o kolejnych życiówkach, ale nie ma co aż tak daleko spoglądać w przyszłość.

W pierwszym półroczu planuję starty w następujących imprezach:
- Korona Półmaratonów Polskich 2014 - konkretne zawody w ramach cylu nie zostały jeszcze ogłoszone przez PSB. Będę chciała pobiec na pewno półmaraton warszawski i półmaraton jurajski - reszta do uwzględnienia w terminarzu;
- Grand Prix Warszawy 2014 (10 km);
- XI Zimowe Górskie Biegi w Falenicy - dystans 6,66 km;
- ABN AMRO Marathon w Rotterdamie;
- Bieg Chomiczówki (15 km);
- Mienia Winter Trail (14 km);
- bieg na orientację, jeszcze nie wiem gdzie i kiedy, ale śledzę terminarze BnO zapalczywie;
- Bieg Łosia (17 km);

Cele nie-biegowe, choć z bieganiem mocno związane, na pierwszą część sezonu 2014:
- wzmocnienie siłowe organizmu,
- poprawa kondycji ogólnej,
- zrobienie szpagatu.

Plany treningowe już dzierżę w dłoni. Oficjalny start treningów: 9 grudnia. Do tego czasu gimnastykuję się i rozciągam, chadzam na cross-fity. Biorę też udział w pompkowej rywalizacji całego biegowego świata ogłoszonej przez Krasusa. Mało kanapuję w tym roztrenowaniu. Lada dzień zamierzać ciut potruchtać, tak aby nie zapomnieć jak się to robi...

*********


wtorek, 12 listopada 2013

w gabinecie fizoterapeuty

Po maratonie czułam się dobrze. Zarówno po samym biegu, jak i dzień później. Zmęczenie objawiało się głównie większą potrzebą snu, ale do weekendu ją nadrobiłam. Jednak jeszcze przed samym biegiem w Toruniu (nie wiedząc jak to będzie po, a pamiętając że po pierwszym półmaratonie bolał mnie każdy mięsień) zapisałam się do fizjoterapeuty. No i dzień po stawiłam się na wizycie.I... jak nie bolało... tak zaczęło boleć.

Mnie się wydało, że wizyta będzie przyjemna. Dotychczasowe masaże (co prawda, nie-sportowe) były milusie i sensorycznie upajały. Pełen relaks. Tymczasem jak terapeutka dorwała się do moich pomaratońskich mięśni, to tylko syczałam. Zaczęło się od rozścięgna i Achillesa, potem łydki, a na koniec uda. Sprawne ręce masażystki znalazły rezultaty cztero i pół godzinnego biegu. Z godziny z dotykiem TYCH rąk, najmilej wspominam zmrażanie moich kolan. Zimna nie lubię, ale przy bólu to było coś co dawało oddech.

Krioterapia jest metodą leczenia polegającą na miejscowym stosowaniu niskich temperatur. W czasie trwania zabiegu ciepłota skóry może obniżyć się do minus dwóch stopni i na skutek skurczu naczyń krwionośnych utrzymywać się po zabiegu przez 1 minutę. Natomiast 4 minuty po zabiegu występuje czterokrotne rozszerzenie naczyń utrzymujące się przez 2 godziny. Powoduje to wzrost stężenia tlenu i obniżenie stężenia mleczanów i histaminy. Zimno ma decydujący wpływ na zmniejszenie szybkości przewodnictwa nerwowego i obniżenie reaktywności obwodowych zakończeń czuciowo-ruchowych. Wyzwalają się duże dawki endorfin, co powoduje uśmierzenie bólu. Wykonuje się 10 zabiegów w serii. 
Kiedy się ją stosuje? 
  • po urazach, stłuczeniach, naderwaniu ścięgien; 
  • w chorobach reumatologicznych i zwyrodnieniach; 
  • w stanach zapalnych i obrzękach;
  • w nadmiernym napięciu mięśniowym i spastyce; 
  • przy uśmierzaniu bólu i zwiększaniu zakresu ruchomości stawów .


Starałam się nie koncentrować na tym, co się dzieje z moimi nogami. Rozglądałam się po wiszących makietach. Uznałam, że warto, abym zapoznała sie bliżej z układem mięśniowym, aby obsewować swój organizm w czasie i po treningach.




Dostałam zadanie domowe: ugniatanie stopą piłki tenisowej, bo moje rozcięgno jest twarde jak stal.

Najgorsze było to że bolesność nóg po rękoczynach została. Rozmasowanie mięśni spowodowało ich ból. Kolejna wizyta również masowana, już mniej boląca i z wykorzystaniem ultradźwieków. 

Ultradźwięki to fale akustyczne o częstotliwości drgań wyższej niż zakres słyszalności ucha ludzkiego. Drgania przenosząc się z jednej cząsteczki na następne wywołują powstanie podłużnej fali mechanicznej, co powoduje tzw. mikromasaż tkanek Energia mechaniczna stanowi bodziec dla układu nerwowego, powodując podwyższenie progu odczuwania bólu .Efekt cieplny zabiegu powoduje wzmożoną dyfuzję wewnątrz komórki oraz w przestrzeniach międzykomórkowych. Pod wpływem działania ultradźwięków związki koloidalne w tkankach ulegają rozbiciu na mniejsze cząsteczki, lub dochodzi do ich koagulacji. Wzrasta szybkość reakcji chemicznych i nasilają się procesy utleniania, poprawia się ukrwienie. 

Zastosowanie:

w chorobach zwyrodnieniowych stawów i kręgosłupa (osteofity)
w "ostrodze piętowej"
w stanach pourazowych: złamaniach, zwichnięciach, skręceniach, naderwaniach tkanek miękkich, krwiakach
w chorobach reumatycznych
w chorobach neurologicznych: neuralgiach, zapaleniach nerwów.


Ostatnie z pomaratońskiej serii spotkanie - masowane (na cztery ręce), z użyciem jonoforezy i z ćwiczeniami stabilizacyjnymi, które wykazały, że prawa stopa jest słabsza i koślawi się do środka nienaturalnie. Miednica jest w przodozgięciu i to decyduje o "uciekaniu" stopy...

Jonoforeza to zabieg polegający na wprowadzeniu leków przez skórę lub śluzówkę za pomocą prądu stałego. W zabiegu jonoforezy wykorzystujemy działanie prądu tak jak podczas zabiegu galwanizacji i działanie leków przenikających do tkanek. Jony leków nie docierają do elektrody zamykającej obwód, lecz tracą swoje ładunki na otoczkach i błonach komórkowych. W czasie od 24 do 48 godzin utrzymują swoje koncentracje i przenikają głębiej, docierając drogą krążenia do zmienionych chorobowo tkanek. 
Zastosowanie:
przeciwzapalnie, odczulająco - jon wapnia;
bakteriobójczo, aseptycznie - jony metali;
znieczulająco, przeciwbólowo - jon lignokainy;
zmiękczająco na tkankę łączną (blizny) - jon jodu;

w chorobach reumatycznych;


Po krioterapii, ultradźwiękach jednak najbardziej lubię jonoforezę. Leżysz i czekasz aż lek się wchłonie. Masz święty spokój! Do fizjoterapeutki na pewno jeszcze zajrzę, ale narazie pamiętam ten ból, przy którym syczałam co chwilę... Konsultowałam te moje doznania i tak ma być...

sobota, 9 listopada 2013

ostatnie GPW 2013 w Kabatach

Na ostatnie z cyklu Grand Prix Warszawy pogoda dopisała. Było sucho, pojawiło się nawet słońce. Temperatura pewnie ok 7-9 stopni. Zdecydowanie to były warunki na bieg "na krótko". Przywdziałam więc spodenki, jednak zostałam w koszulce na długi rękaw. Zdecydowałam się na trailowe Mizunki, bo w lesie ciut błota i śliskich liści.


Przed startem towarzyskie pogaduchy. Przyznam, że brakowało mi tego. Ostatnio sporo startowałam poza Warszawą. Zdążyłam potruchtać chwilę w ramach rozgrzewki i na start!

Moja forma była dla mnie zagadką. Po maratonie potrzebowałam odpoczynku, biegałam w ciągu tych dwóch tygodniu tylko raz - trzy dni przed zawodami na treningu biegowym. Rozgrzewka jeszcze szła, ale interwały mnie wykończyły. Z wywieszonym językiem wracałam do auta. Gdyby nie konieczność "dobiegania" siódmego biegu w cyklu, zostałabym w domu.

Postanowiłam pobiec poniżej godziny. Na życiówkę się nie czułam. Zaczęłam ostrożnie. Pierwszy raz biegłam na tętno. Od początku do końca biegu utrzymywało się wysoko - ok. 183 uderzeń na minutę, czasem spadało lekko do 178 uderzeń, ale wtedy przyspieszałam. Początkowo strategia ta pozwalała lekko przyspieszać. Udało mi się wyprzedzić około sześć osób, ale po siódmym było źle. Nogi mnie zwyczajnie nie niosły. Generalnie, im dalej to wiedziałam, że biegnę na dobiegnięcie. Mój organizm dopraszał się o odpoczynek.


Na 9 kilometrze spotkałam kolegę. Ot, przyszedł sobie pobiegać do Kabat i zorientował się, że rozgrywane są zawody. Zaczął ze mną rozmawiać i postanowił odprowadzić mnie do końca prostej. Okey, pomyślałam, ale gdy tam dotarliśmy uznał "To ja pobiegnę z Tobą do końca, to się przywitam z ludźmi z klubu". No i wtedy to stwierdzłam, że nie wydolę. Na końcu dystansu nie da się przyspieszyć, a ja już ten krótki dystans z nim do końca prostej zrobiłam 'na maksa'. Cóż... biegniemy razem. Nie mogę napisać, że rozmawiamy, bo raczej On mówi, a ja tylko uczestniczę w dialogu monosylabami.

W końcu widzę METĘ! Dobra, ostatnie metry i będę mogła odpocząć. Tylko dzięki kompanowi na ostatnim kilometrze udało się uzyskać oficjalny czas 59:59. Godzina jednak złamana... Choć Garmin pokazał ciut więcej...



Na mecie również pogaduchy. Jednak bieganie "wśród swoich", nawet jeśli tylko się ich goni na trasie jest przyjemne...

Obiecałam sobie, że do końca miesiąca nie biegam. Stawiam na gimnastykę siłową i rozciąganie, ale nogi chcą odpocząć, więc im dostarczę trochę laby...

czwartek, 7 listopada 2013

skupienie, poświęcenie, obozy szkoleniowe

Od kogo nauczyć się biegać jak nie od najlepszych? Od Kenijczyków! W Kenii. Finn, autor książki "Dogonić Kenijczyków. Sekrety najszybszych ludzi na świecie" wyszedł z tego przeświadczenia i w pogoni za nauką szybkości i nowej techniki wspólnie z rodziną na półroku udał się do Afryki, do Iten, do kolebki biegaczy.
fot. własne
Jeszcze przed wyjazdem Finn otrzymuje wskazówki dotyczące biegania naturalnego. Stara się praktykować "nowe" bieganie, aby w Iten nie zaczynać od zera. Biega wyprostowany, stara się lądować na przodostopiu a nogami wykonuje ruch jak na monocyklu. Kluczowe do zmiany techniki jest albo zamiana butów na nieposiadające amortyzacji i stabilizacji czy też pozbycie się obuwia w ogóle. Jak zapewnia go trener, pozwala to zmaksymalizować intensywność i zmininalizować ryzyko kontuzji.

Sympatycznie czyta się o tym, jak człowiek jest niejako stworzony do długodystansowego biegania, gdyż jak podają amerykańcy naukowcy "człowiek wyewuolował tak, a nie inaczej, po części dlatego, że potrafił dosłownie zagonić swoją ofiarę, czyli zwierzę na śmierć. (...) Kluczową w tym kontekście cechą naszego organizmu jest to, że potrafi regulować ciepłotę ciała za pomocą potu. Nasz system chłodzenia działa również wtedy, gdy się przemieszczamy; natomiast większość zwierząt, jeśli się zgrzeje, musi się zatrzymać i wyregulować temperaturę ciała oddechem".

Finn snuje opowieść o swoim pobycie w Iten, o trudnych początkach w poszukiwaniu lokum, o treningach i ludziach, których spotyka. Przez Kenijczyków traktowany jest jako szalony mzungu, który próbuje stawać w szranki z czarnoskórymi biegaczami, będąc z góry skazanym na przegraną lub grzanie tyłów w peletonie. Wspomina o zawodach, w jakich brał udział w Afryce. Półmaratonie, kiedy to zszedł z trasy i maratonie w Liwie, gdzie w trudnym terenie udało mu się uzyskać wynik trzy godziny dzwadzieścia. Dochodzi do wielu oczywistych dla biegaczy wniosków dotyczących biegania w grupie: "Często słyszy się, jak komentatorzy w telewizji mówią, że biegnąc w grupie, uczestnik niejako idzie na łatwiznę. Z jednej strony to trochę bez sensu, bo przecież nadal do biegu wykorzystujesz siłę własnych mięśni, twoje ciało nadal zużywa energię. Opór powietrza przeważnie nie ma wielkiego znaczenia w bieganiu. Z drugiej jednak strony - w grupie biegnie się łatwiej. Masz wrażenie, że wysiłek jest zbiorowy, a nie twój indywidualny. Jak gdyby porwał cię i niósł pęd całej grupy. Skupiasz się na tym wspólnym przebieraniu nogami, dostrajasz się do niego, twoje ciało wpada w odpowiedni rytm. Jeśłi tylko odłączysz się do grupy, jej siła ulatuje i naraz bieganie staje się trudniejsze."

W czasie lektury w zasadzie ma się poczucie, że na ponad dwustu stronach Finn pisze jedynie o samym pobycie w Kenii, ale zupełnie niespostrzeżenie zdradzane są czytelnikowi tytułowe sekrety... Tajemnice Kenijczyków, do których należy dieta, w której kluczowe są ryż, fasola, ugali (gulasz wołowy) i warzywa. Biegacze z Kenii stawiają na potrawy wysokowęglowodanowe o małej zawartości tłuszczu. Większość z nich koncentruje się jedynie na bieganiu. Finn daje przykład biegacza, który zrezygnował z pracy na etacie, bo... po pracy był zbyt zmęczony na trening. Żyjąc z biegania Kenijczyk (lub Kenijka) ma czas na dwa treningi dziennie, jednak jeśli po porannym są zbyt zmęczeni, to zostają i odpoczywają. Jak podkreśla Finn biegacze - biegają, jedzą i śpią. Potrafią całe dnie przesiedzieć na powietrzu patrząc w dal, by za chwilę pójść i oddać się drzemce. 

Koncentracja na treningu ułatwia Kenijczykowi podjęcie decyzji o odseparowaniu się od wszystkiego, co mogłoby ich rozpraszać, stąd duża popularność obozów treningowych. Tylko w ośrodku sportowiec poświęca się trenowaniu z zaangażowaniem i skupieniem. Dla czarnoskórych biegaczy liczy się TYLKO sukces, bo ten wiąże się z wygraną i gratyfikacją finansową. W ośrodkach sportowych oprócz ciszy i profesjonalnego treningu jest dostęp do masaży, które uwalniają nagromadzone w przemęczonych mięśniach napięcie i pobudza krążenie krwi i limfy, bo "sprawny masażysta potrafi zająć się określonymi punktami na ciele i pracować nad nimi, aż będziesz wył z bólu - naciska je, żeby rozbić mięśnie i zlikwidować uporczywe naprężenie".

Kenijczycy biegają od dziecka. Często boso. To dla nich naturalny sposób przemieszczania się. Biegnąc do szkoły można chwilę dłużej pospać, szybciej spotkać się z kolegami, aby spędać czas na ganianiu po okolicy. Pamiętam, jak autor opisuje wyścig dzieci, który wygrywały te, które nie mają butów. Dobrą kondycję zapewnia im też stałe przebywanie na terenach z wysoką wysokością bezwzględną. W biegu Kenijczyka czy Etopczyka nie ma kalkulacji. Oni biegają "na samopoczucie", w ich ruchach jest "dzikość", a nie misterne wyliczenia jak u księgowego dzięki zegarkom z GPS.

Jedną z tajemnic jest również trening wg tzw. techniki szwedzkiej zwanej również fartlek, który polega na naprzemiennym stosowaniu elementu intensywnego, forsownego sprintu i niespiesznego truchtu slłużącego regeneracji.

Pogrążona w lekturze zastanawiałam się czy ktokolwiek urodzony w innym miejscu na Ziemi może choć probować biegać tak szybko jak Kenijczycy. Okazuje się, że może... Świadczą o tym wyniki nie-czarnoskórych biegaczy, a także Finn po powrocie z Kenii złamał trzy godziny w maratonie i wybiegał życiówkę na dziesięć kilometrów (nie pamiętam jaką).

Czy zostałam zachęcona do biegania naturalnego? Nie wiem. Uszczknę trochę z kenijskich sekretów dla siebie. Może nawet postaram się ugotować ugali. Przyjrzę się swemu odpoczynkowi. Masaże i obozy sportowe stały się juz moją "codziennością". Nie skoncentruję się jednak TYLKO na bieganiu, bo ktoś na tę moją pasję zarobić musi ...

czwartek, 31 października 2013

październik: sezon u schyłku

Mój pierwszy sezon biegowy dobiegł końca i to w jakim stylu! Niespodziewałam się, że będzie tak spektakularnie. Pamiętam, jak w grudniu zakładałam sobie, że chciałabym przebiec półmaraton i było to marzenie odległe o lata świetlne (zrealizowane po trzech miesiącach)! A teraz mam za sobą już NAWET maraton. Po 11 miesiącach od wstania od biurka! Zupełnie niespostrzeżenie, choć wiem że pracy w przygotowania włożyłam sporo.

O maratonie myślałam od kwietnia (wynik dopingu Orlen Maratończykom). Plan trengowy realizowałam od maja do lipca, a potem po sierpniowym obozie i dwóch półmaratonach wróciłam do niego, aby dokonać realizacji w Toruniu. Udało się! Co zaskakujące, mój organizm nie jest po tym startcie zmasakrowany. W poniedziałek czułam lekkie zakwasy w udach, pobolewały kolana i kostki. Odczucia jak po cięższym treningu. Chyba po półmaratonie kampinoskim bardziej bolało niż po królewskim dystansie. Sporo śpię, ale to raczej wynik dwóch bezsennych nocy zaraz po starcie. Endorfiny nie dawały zasnąć i budziły wcześnie!

W październiku przebiegłam tyle samo kilometrów co w sierpniu (wtedy był obóz), teraz było kilka wybiegań (jedno w Tatrach, po Warszawie oraz półmaraton kampinoski) i wiadomo NAJWAŻNIEJSZY START SEZONU, który rozbił system. Aha! Udało mi się zrobić życiówkę na dychę.


Co poniedziałek dzielnie walczyłam na cross-fitach (galeria poniżej a relacja w linku). Pogoda w październiku nas rozpieszczała. Sucho i ciepło było co tydzień. 

Wyskok z głębokim przysiadem, foto: obozybiegowe.pl

Low row na TRXsie , foto: obozybiegowe.pl
Odkąd ćwiczę siłowo, mam wrażenie że moja forma biegowa rośnie. Racją jest, że bieganie samych kilometrów to za mało. Trening biegowy MUSI być wsparty dobrą kondycją całego ciała.

W czasie maratonu przebiegłam swój tysięczny kilometr. Fanfary wówczas nie grały, ale pierwsza myśl jaka przyszła, to taka aby sprawdzić "przebiegi" butów. Faaski są ze mną ok 700 km, zimowe Asicsy przebiegły coś około 200 km a trialowe Mizunki pewnie 100. Do wymiany letnich startówek sporo czasu, szczególnie że nadchodzi sezon, kiedy idą w odstawkę.

Zapis rekordów z Endomondo.

Pierwszy sezon kończę z następującymi wynikami:
5 km - 28:07 (Parkrun Warszawa Praga, lipiec),
10 km - 57:51 (Sądecka Dycha, październik),
półmaraton - 02:11:41 (Błonie, sierpień),
maraton - 04:35:36 (Toruń, październik).

Zapis rekordów z Endomondo.
Cieszy mnie, że od lipca średnie miesięczne treningowe tętno spada. Garmina z pulsometrem mam od maja zapis wygląda następująco:
- maj: 151 uderzeń na minutę,
- czerwiec: 143,
- lipiec: 175,
- sierpień: 166,
- wrzesień: 164,
- październik: 144.

Nie snuje teraz żadnych konkretnych planów na 2014 rok. Mam w głowie pewne zarysy tego, czego chciałabym dokonać, ale potrzebuję czasu, aby to ułożyć w realne cele i starty. Wiem już co w bieganiu lubię bardziej a co mniej. Spróbowałam w tym roku wielu biegowych opcji: starty masowe i lokalne, biegi uliczne i crossy, biegałam po bieżni krótkie dystanse i dłuuugie po górach. Mam teraz możliwość ukierunkowania zawodów pod kątem własnych preferencji.

Przede mną jeszcze tylko GPW 9 listopada (brakuje mi siódmego biegu, więc pobiegnę) i miesiąc zasłużonej biegowej laby. Zasłużyłam na roztrenowanie, czyli istotny element treningu. Poniedziałkowo będę się trenować funkcjonalnie na sali, ale biegać do połowy grudnia nie zamierzam.

A na koniec... MOJE MEDALE!

Wieszak zakupiony w dlabiegacza.pl

niedziela, 27 października 2013

czasem słońce, czasem deszcz. czyli mój debiutancki MARATON

19°C
Aktualnie: Pochmurno
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 11 km/h
Wilgotność: 82%

Na maraton toruński zapisałam się w sierpniu, zaraz po tym jak uznałam, że warszawski może być za wcześnie na stan moich przygotowań. 27 października idealnie wpisywał się w plan treningowy i założenia do poprawy mojej sprawności ogólnej.

To miał być "zimowy" maraton. Koniec października w Polsce to najczęściej czas jesiennej szarugi, przymrozków i pierwszego śniegu. Kto nie zna wietrzenia futer i premier kozaków na Wszystkich Świętych? Tymczasem AD 2013 przyniósł niespodziankę. 17-19 stopni w dzień, ciepłe wieczory i około 10 stopni w nocy. Początkowe założenia do rękawiczek i bluzy na trasie zmieniły się w letni biegowy outfit.

Przyjazd do Torunia w sobotę. W czasie podróży wszyscy w aucie dostajemy smsy z przydzielonymi numerami startowymi i zaproszeniem do biura zawodów. Na miejscu chwilę błądzimy w okolicy stadionu, bo ulice są zamknięte z powodu remontu. W końcu docieramy! Pierwsze zaskoczenie: możliwość wjazdu na teren stadionu. Pracownik tłumaczy „Stadion i teren jest otwarty dla Państwa, z okazji maratonu”. Biuro w ogromnym białym namiocie, strefa EXPO – drugie zaskoczenie, bardzo skromna (stoisko z odżywkami, dwa kramy z odzieżą biegową, stanowisko Festiwalu Biegowego). Odbieramy pakiety (numer z chipem, kilka batonów wyprodukowanych przez lokalnego potentata, ulotki i zniżki sklepów biegowych, pamiątkowa koszulka). W drodze powrotnej na parking rozmawiamy z pracownikiem stadionu o obiekcie i imprezach tu organizowanych. Dowiaduję się, że stadion miejski w Toruniu wyłożony jest wykładziną a nie tartanem, jak warszawska Agrykola.

Fot. radosne-bieganie.blogspot.com
Wieczorem pasta party w biegowym towarzystwie, potem grzecznie rozchodzimy się do hoteli odpoczywać przed tym co ma nastąpić jutro. Noc spokojna, w ogóle jestem spokojna. Mam przekonanie, że praca treningowa wykonana, że strategia na bieg jest. Wszystko pod kontrolą.

Niedziela. Poranek ciepły, ale pochmurny. Maratońskie śniadanie – bułka z dżemem i mała kawa. Około dziewiątej przybywam na stadion. W szatni poznaję inną maratońską debiutantkę, z którą umawiamy się, że jakby co... to na trasie będziemy się wspierać. W biurze zawodów spotykam znajomego z obozu biegowego, który biega od września maratony co dwa tygodnie i akurat w Toruniu musi pobiec na 03:30:00, bo... (uwaga!) 40 minut później ma autobus do domu i... nie ma innej opcji. Motywacja jest. Silna! 

Wspólnie szukamy depozytu, strzałki wskazują nie tam gdzie trzeba, a obsługa początkowo źle nas kieruje nie na trybuny ale do pomieszczeń pod... W końcu maszerujemy do autobusu, który przewozi nas ze mety na start. Tłum w autobusie pełen koncentracji. Cisza. Nieliczni rozmawiają. W ruchu są batony, ostatnie łyki wody. Po wyjściu na Stare Miasto tłum z autobusu trafia prosto w kolejkę do toalet... 30 minut do startu, a kolejka dłuuuga. Rezygnuję z niej i postanawiam potruchtać do pewnej sieciówki z zawsze czystymi toaletami, załatwiając za jednym zamachem i kwestie fizjologiczne i rozgrzewkę.

Minuty do 10.00 mijają szybko. Pada strzał startera! Zaczynamy! Maraton czyli trzy czternastki.

Start, grzeję tyły
Wybiegam ze strefy startu usytuowanej przy samym pomniku Kopernika. Kibice biją nam brawa, część biegaczy macha, jakby wyruszała w długą podróż, też macham i mam łzy w oczach. Zaczynam przygodę. Wkraczam w świat dystansu, jakiego do tej pory nie znałam... Już na pierwszych metrach pierwsza kolizja – w rozbiegany tłum wjeżdża rowerzysta. Jest przepychanka, zostaje przewrócony, jakby nie mógł poczekać kilka chwil jak odbiegniemy...

Kontroluję tempo. Biegnę za szybko, choć wydaje mi się, że lekko truchtam. Staram się spowalniać. Na jednym ze skrzyżowań odwracam się i widzę, że jestem prawie ostatnia... Zresztą przechodnie potwierdzają to komentarzami „To już koniec peletonu.” Nic to, tłumaczę sobie, ja mam dobiec do mety, to dopiero drugi kilometr, przede mną ponad 42! Tylko spokój mnie uratuje. Robię swoje – biegnę.

W okolicach trzeciego kilometra uznaję, że pora zdjąć bluzę, którą miałam tylko na start i początek biegu. Jest mi już za ciepło. Wypatrzyłam w oddali kosz i podbiegając do przystanku rozebrałam się z niej i wyrzuciłam bluzę. Od razu lepiej! Biegnę zgodnie z taktyką. Tempo książkowe – 06:39.

Pierwsza przepojka na piątym, zaraz po niej wybiegamy z Torunia. Trasa kieruje nas na ścieżkę rowerową na północ. Po drodze mijają nas rowerzyści, bardziej lokalni, bo „zawodowi” to mijają nas drogą. Kibice nieliczni, najczęściej zlokalizowani przy punktach z wodą.

Fot. pomorska.pl
10 km, czas: 01:06:25, pozycja: 660
Druga przepojka. Pierwszy pomiar czasu, wg planu powinnam tu być po 01:07:00 od startu. Zgadza się. Jest dobrze! Piję łyka wody i biegnę dalej.

Jest uroczo. Ścieżka wiedzie przez las. Jesienne kolory okalają nas z każdej ze stron. Przyjemne okoliczności przyrody, lekko się biegnie, choć pojawiają się podbiegi i zbiegi.

12,5 km, czas: 01:20:22, pozycja: 656
Zaczynam wyprzedzać, ale nie robi to na mnie wrażenia. To nawet nie 1/3 maratońskiego dystansu. Okoliczności przyrody nadal te same. Las, jesień w najlepszym wydaniu. Komfort cieplny.

Przed 14 kilometrem wbiegamy do Pigży, staram się lekko przyspieszyć. Pora biec tempem 06:32. Kolejne miejscowości przynoszą iście wiejski koloryt. W Brąchownie zawiewa w stronę trasy obornik, nie to żebym narzekała. Dało radę wytrzymać.

Fot. pomorska.pl

Kibiców w miejscowościach mało, ale jak macham do rodzin w autach, to odmachują. Trasa obstawiona przez OSP, co skrzyżowanie to strażak. Niektórzy kibicują, inni stoją obojętnie.

Wbiegam do Biskupic. Macham przyjaźnie do kierowcy TIRa, który zostaje wpuszczony „pod prąd” na drogę z maratończykami. Niech i on wie, co to „radosne bieganie”. Odmachuje zaskoczony. Uśmiecha się nawet. Wybiegam z zabudowań między dwa pola i aleję z dwu stron obsadzoną wysokimi drzewami. Zaczyna wiać. Mocno wiać. Mało tego? Zaczyna padać! Nie jest to mżawka! Zacina porządny deszcz. Szczęśliwie, nie jest mi zimno. Warunków do biegania się nie wybiera, więc zerkam tylko na zegarek i cieszę się, że mimo wiatru w twarz utrzymuję tempo 06:30.

Mijam 20 kilometr. Powinnam tu być wg rozpiski przyklejonej na ręce w czasie 02:14:00. Jestem około dwóch minut wcześniej! WOW!

Półmaraton, czas: 02:19:30, pozycja: 642
Na rogatkach Łubianki kolejny pomiar czasu. Pada. W głowie pojawia się myśl, że zaczynam wkraczać na nieznane biegowo obszary. W zawodach do tej pory najdłuższy mój dystans to właśnie półmaraton. Pięć razy do tej pory przebiegnięty, ale na 21.097 km się do tej pory zatrzymywałam.

Przejaśnia się. Jest 23 kilometr. Wbiegamy na ścieżkę rowerową, wiem że to oznacza zbliżanie się do Torunia. Znowu leje. W butach mam mokro. Cała jestem mokra. Czuję, jak wilgoć zgromadzona na twarzy strużkami spływa.

Widzę przed sobą dwóch mężczyzn. Mam plan, aby do nich dobiec i chwilę z nimi się utrzymać. Mam dość samotnego biegnięcia. Ostatni raz gadałam z kimś na 6 kilometrze! Znowu pada!

Przepojka na 25 kilometrze. Biorę wodę, banana i kawałek batona. Wszystko w rytmie marszowym, aby zaraz przejść do z powrotem biegu. Aż tu nagle słyszę „Cześć, Renata!”. Na widok Nadwornego Lekarza uśmiecham się od ucha do ucha! Zaczynamy razem biec, on dzwoni do reszty Kibicowskiej Braci z Elbląga, że mogą wyjść moknąć, bo jestem blisko! 

Słyszę, że dobrze wyglądam, że nie widać po mnie zmęczenia. Tak też się czuję. Ciągle mówię. Nie rozmawiałam tak dawno! Dla mojego dobra słyszę: „Nie mów do mnie, biegnij”, a za chwilę „Chyba za bardzo przyspieszyłaś, biegnij swoim tempem. Zwolnij.” Dobiegamy do Ani i Filipa. Stoją, skaczą i klaszczą. Przebijamy piątki, rzucamy „Do zobaczenia na mecie” i biegnę dalej. Słyszę za sobą „Chodź, pobiegniemy z ciocią”. Odpowiedź brzmi: „Nie mamo, NIE!". Kto by chciał biec za mokrą ciocią... Po tym spotkaniu dostaję powera! Zostają tylko dwa kilometry do odhaczenia kolejnej czternastki.

Fot. pomorska.pl

30 km, czas: 03:17:46, pozycja: 623
Wracamy na znaną trasę. Tędy już biegliśmy! Tak lubię. Szybko korzystam z przepojki. Łyk izotonika i wody i biegnę dalej. Ale... co to? Jak okiem sięgnąć w przód WSZYSCY IDĄ! Wyznaczone na ten etap tempo to 06:23, więc pora przyspieszyć. Na fali adrenaliny lecę nawet 06:15. Wyprzedzam! Lekko przemierzam trasę do Torunia. W głowie widzę podbiegi i zbiegi w połowie tego dystansu, a potem wbieg na toruńskie ulice.

Przestaje padać.

32,5 km, czas: 03:30:35, pozycja: 608
Pomiar czasu za najwyższym zbiegiem, potem już tylko lekkie falowanie, cztery kilometry i wybiegnę z lasu. Wszyscy mówią, że maraton zaczyna się po trzydziestym kilometrze... Jeśli tak, to ja mogę biegać maratony często. Z lekkością i radością mknę do przodu. Uśmiecham się sama do siebie, choć rozsądek podpowiada, że została dycha, godzina... Wszystko się może wydarzyć.

Wychodzi słońce. W wąwozie, w którym usytuowana jest ścieżka rowerowa mało ono operuje, ale świeci! Rozpuszczam włosy. Niech schną. Jeszcze parę kilometrów temu martwiłam się, że nie mam suszarki, a tu jest opcja że wyschną same. Jak się ma dużo czasu na myślenie, to głowę zaprzątają z pozoru prozaiczne, kobiece problemy...

Wbiegam do Torunia. Mijam kolejnych maratończyków. Chcę się w końcu podczepić pod kogoś i wspólnym tempem biec do przodu. Udało się! To był 37 lub 38 kilometr. Człap, człap razem. W ciszy, ale RAZEM. Naprawdę jest łatwiej. W pewnej chwili słyszę odgłosy ze Stadionu Miejskiego. Komentuję to głośno. W odpowiedzi słyszę: „Dobrze, że mi się trafiłaś. Ciężko mi się biegło samemu”. Na czterdziestym opuszczam towarzystwo.

Docieram na Bema. Mam tu być w czasie 04:24:00 od strzału startera. Jestem trzy-cztery minuty szybciej. Ostatnia przepojka i ostatnia prosta. Czekałam na nie obie. Prosta z agrafką, ale co tam. To końcówka. Zaczyna się bieg pod słońce odbijające się o mokrą ulicę. Nie widać nic dalej niż 100 metrów. Zastanawiam się, gdzie ta nawrotka, bo skręt na stadion już minęłam. Biegnie się ciężko. Chyba jest pod górę, nieznacznie ale jednak... Wypatrzyłam kres i po kilkunastu krokach zawracam. Jeszcze tylko światła i na stadion. Biegnę, truchtam bardziej. Czuję zmęczenie.

Tuż przed skrętem na stadion Kibicowska Brać z Elbląga macha do mnie z auta i krzyczy chyba na cały Toruń: „Ajaja!!!”. Macham do nich i wiem, że zostało już tylko pięćset metrów. Droga do stadionu, a potem ostatnie 350 metrów po bieżni...

fot. maratontorunski.pl

Meta, czas: 04:35:36, pozycja 559
Na ostatniej prostej przepełniała mnie całą niesamowita radość! Udało się! Spełniłam swoje marzenie, wieńczę swój pierwszy sezon biegowy maratońskim debiutem!

fot. datasport.com.pl
Unoszę ręce w górę i wbiegam na matę mety. Jestem maratonką!

Nieważne, że słyszę za chwilę, że „Medal prześlemy Pani pocztą” i dostaję jedynie toruńskie pierniki na osłodę. To nie jest ważne. Przebiegłam królewski dystans. Przez czterdzieści dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów biegłam! Zrobiłam to z przyjemnością. Nie miałam „ściany”, uśmiecham się na mecie i pękam z dumy!

Zapis trasy z Endomondo

Odchodzę na bok porozciągać się przy trybunach, od razu dostaję z depozytu swoje rzeczy. Nogi bolą, rozciąganie im pomaga. Przygląda mi się jakiś biegacz, pyta czy to pomaga i papuguje moje ćwiczenia. Na niepewnych nogach kroczę do szatni. Życie odzyskuję pod prysznicem. Ciepła woda sprawia, że zmywam z siebie cały trud trasy. Jeszcze ubieranie się sprawiało trudność, ale spacer na parking już nie. Po drodze zebrałam gratulacje od warszawskich biegaczy (w tym Kołcza, co nie dawał złamanego grosza za to że złamię pięć godzin), a także dostałam medal od Joli, bo jak to ujęła „Ja mam już kilkanaście, a to Twój pierwszy!”. Dziękuję!

Fot. martonypolskie.pl
Aha! Bogdan, kolega z obozu, złamał 03:30:00 i pewnie zdążył na wcześniejszy autobus do domu.


Relację można również przeczytać w serwisie magazynbieganie.pl