wtorek, 31 grudnia 2013

kończę rok, kończę grudzień

W zasadzie trzy tygodnie grudnia pod hasłem KONTUZJI minęły. Uznałam z góry, że nie będzie o czym pisać. Zaskoczona jednak jestem, że mimo wszystko wybiegałam 60 kilometów. Pobiegałam dwie Falenice (relacja z 14 grudnia i z 28 grudnia) oraz kolejny przełaj wokół Mieni.

Były dwa cross-fity. Pierwszy WOD z sześcioma stacjami: podnoszenie sztangi, pompki na TRXach, kettle swing, kręcenie kółek rękoma ketllem, brzuchy z ćwiczeniem skośnych (przenoszenie piłki na boki), szwedzkie pompki (tyłem na ławce). Drugi z pięcioma stacjami: low row na TRX, tureckie wstawanie, ósemki między nogami w przysiadzie kettlem, strząsanie liny, przysiady ze sztangą. W czasie treningu funkcjonalnego sporo ćwiczeń wzmacniających ręce (zarówno dłoni, jak i ramion i przedramion) - tj. podnoszenia i wiszenia na drabinkach. Było również stanie na rękach. Udało mi się utrzymać pozycję! Co trening robimy przymiarki do przewrotu bokiem (gwiazdy), ale bolące kolano blokuje moje możliwości do skakania...

Nadal uczestniczę w rywalizacji w 400 tysięcy dookoła świata. Do pompek dołączyły brzuchy. Zaczęłam je robić z poziomu Czempiona (w teście zrobiłam 50) i zrównałam je z pompkami. Łatwiej mi pilnować ilości. W pompkach mały postęp - robię 110-120 powtórzeń w pięciu seriach. W brzuchach widać, że delikatnie idę do przodu. Dochodzę do 130 powtórzeń.

Niewątpliwym sukcesem roku (zaraz po maratonie, oczywiście) jest moje przekonanie się do pływania! 30 grudnia udało się spędzić w wodzie blisko 45 minut, w tym ostatni kwadrans unosiłam się na wodzie i pływałam bez pomocy makaronu. Ograniczenia są w głowie! Pokonałam je!

Koniec miesiąca (i roku) w sumie smutny. Wiem, że cały styczeń bez biegania. Zmieniam plany związane ze startami i wynikami na wiosnę, ostrożnie, ale zmieniam... Póki co plan jest taki, aby korzystać z wiosennej zimy i jeżdzić na rowerze, chodzić na cross-fity, robić ćwiczenia wzmaciające i rozciągające, a także nie tracić formy. Zapisałam się też na warsztaty "ze stóp" - niech i one się wzmocnią. A jak spadnie śnieg - popędzę na biegówki! Can't wait!

sobota, 28 grudnia 2013

Falenica na bis

28 grudnia a aura płata figle - 9 stopni, słońce. Jedym słowem - wiosna. Zrezygnowałam zatem zarówno z drugiej warstwy i długich spodni. To był dobry wybór. Rękawiczki zostały, ale na drugim kółku dzierżyłam je już w dłoni.

Pamiętając bulgotanie kawy w brzuchu sprzed dwóch tygodni, do śniadania była herbata. W piątek wieczorem zaordynowałam pasta party, więc rano dopełniłam się kolejną porcją glikenu. Cały tydzień, co prawda, minął bez treningów z obawy przed nawrotem bólu w kolanie, ale postanowiłam pobiec. Nie dbając o wynik, bo w cuda nie wierzę, tylko aby zaliczyć kolejny etap Zimowych Górskich Biegów w Falenicy. Już drugi.

W biurze zawodów opowiadałam swą rzewną historię, jak to mam numer jednej pętli a nie dwóch, ale ostatecznie Sędzina Główna zdecydowała, że mam biegać z numerem przydzielonym na cały cykl i zgłaszać na mecie dystans. Skończyło się jednak tym, że nie byłam wcale sklasyfikowana. Dopiero reklamacja uwzględniła moje nazwisko na liście startowej.

Z biura zawodów ruszyłam prosto na start. Rozgrzeweczka zajęła mi około 10 minut truchtu, potem dynamicznie porozgrzewałam mięśnie i postawiłam na rozciąganie.

W końcu po starcie dyszkowców, przyszedł czas i na tych, co biegają 3,3 i 6,6 km. Ruszyłam raźnie, choć jednak delikatnie. Wczuwałam się w kolano.


Ból odezwał się na drugim zbiegu. Zerknęłam na zegarek, to nie był nawet drugi kilometr. Na płaskim było znośnie. Udawało mi się nawet wyprzedzać...




Akurat w tym miejscu wyprzedzanie było koniecznością. Nie podobały mi się szlagiery, jakie mijna zawodniczka, puszczała na cały regulator z radia lub komórki... Przez te parę chwil, gdy wsłuchwałam się w muzykę, choć tego nie chciałam, uświadomiłam sobie, że w przełajach właśnie kocham CISZĘ!

Po kolejnej serii podbiegów i bolesnych zbiegów zaczęłam się zastanawiać nad ukończeniem biegu po jednej pętli, po 3,3 km. Zamieszanie z moim numerem było i tak spore, więc klasyfikacje miałabym zapewnioną... No ale... przypomniałam sobie, że mnie przecież zależy, aby ukończyć cykl na dystansie 6,6 km. W czasie rozmyślań mijała mnie Jadzia, z którą wymieniłyśmy kilka słów. Poskarżyłam się, że mnie boli i rozważam skończenie po pętli, ona przyznała, że widać że utykam. Ostatecznie stwierdziłam, że nie będę pękać. Lecę dwa okrążenia.

Na trzecim kilometrze minął mnie Krasus z radosnym "Smashing Pąpkins" na ustach, któremu obiecywałam podstawić nogę, ale nie miałam na to sił i ochoty. Takie pompkowe ułaskawienie dostał! (Dla niewtajemniczonych: na codzień jesteśmy w przeciwnych obozach w rywalizacji na Endo, a od święta wylewamy synchronicznie tony potu na cross-fitach). 

Zaczęłam drugie okrążenie. Drugi podbieg masakra. To nie był mój dzień. Aż na szczycie wydmy "Cześć, Ren!", " Dajesz Renata!", "O, Ren! Ty tu?". Odpowiadałam monosylabami mijanym biegaczom, ale dali mi trochę sił na kolejne zmagania z wydmą.

Na zdjęciu widać, że mnie boli. Myślę, że każde stąpnięcie na prawą nogę było widoczne na twarzy, mimo to ukończyłam zawody. 


Czas niewymarzony: 48:17, ale bez treningów i z bólem, więc najlepszy, jaki mógł się pojawić. Po drugim etapie jestem 50/151 w open, wśród kobiet 22/69, a w kategorii 4/15.

niedziela, 22 grudnia 2013

Mienia Winter Trail 2013

Jako że bieganie po lesie to jest to co lubię najbardziej, nie mogło zabraknąć mnie na starcie Mienia Winter Trail 2013. Wybrałam dystans 14 kilometrów (pozostałe do wyboru - 7 i 21 km). Uznałam, że to będzie idealne niedzielne długie wybieganie. Wpisało się w plan treningowy jak ulał. Profil trasy zapowiadał lekki wysiłek, ale kiedy budować formę i siłę biegową, jak zimą?

Profil trasy ze strony organizatora

Zimowej scenerii biegu jak na lekarstwo. Słońce i kilka stopni na plusie. Przyjemnie się biegło, choć wydma na początku trasy była naprawdę wymagająca! Później już tylko las i zakola nad rzeczka. Tytułowa Mienia z nazwy biegu to właśnie rzeka. Jak podaje Wikipedia ma długość około 40 km, a jej źródła znajdują się niedaleko Kałuszyna. Przepływa przez tereny powiatu mińskiego i otwockiego. Ostatni odcinek od mostu na drodze krajowej numer 17 do ujścia do Świdra jest rezerwatem przyrody. Na tym odcinku rzeka płynie głębokim korytem w lesie - tędy biegliśmy. 


Przemierzaliśmy Mienię dwa razy mostkami. Jeden był solidny, z poręczą z jednej strony, a drugi to były dwa bale leżące koło siebie. Zanim  na nie weszłam, czułam jak trzęsą mi się kolana. Nie dałam rady przemierzyć ich przodem, wzięłam się na sposób i leciutko, boczkiem z lewą nogą z przodu przemierzyłam przeszkodę. Wyszedł tu ze mnie Bojący Dudek, a ze stabilizacji sama postawiłam sobie dwójkę!


Po kładce przeprawa pod mostem drogowym, niby łatwiej ale nadal ostrożności nigdy za wiele...


Fotograf chyba specjalnie umiejscowił się w tym miejscu licząc na efektowne ujęcia. Tymczasem damy dumnie kroczyły z lękiem na ramieniu po przeszkodach wszelakich.


Mój dystans stanowiły dwa kółka. Oba dzielnie przetruchtałam, choć kolano lekko przypominało o sobie. Przed metą udało mi się nawet przyspieszyć, bo słyszałam, że mnie ktoś goni i nie chciałam dać się wyprzedzić...


Koniec końców pobiegałam w tempie treningowym niezły dystans krosowej trasy. Teren był wymagający i różnorodny. Pogoda wspaniała, a na dodatek dostałam jeszcze eko-medal.

sobota, 14 grudnia 2013

Zimowe Górskie wracają do gry

Ze wzruszeniem czytam wpis po ostatnim biegu w Falenicy sezonu 2012/2013... Przekonałam się o magii tych zawodów i oczywiste było, że wrócę. Nie dość, że rozgrywają się u mnie za miedzą, to klimat zimowego ścigania po wydmach jest jedyny w swym rodzaju. Długo się zastanawiałam nad dystansem, jaki pokonywać w tym sezonie i... i padło na dwie pętle, czyli 6,66 km (i przewyższenie 170 metrów). Przyjemności trzeba dawkować. Pełna dycha będzie następnym razem. Będę na nią cały 2014 rok czekać.

Do biura zawodów trafiłam jeszcze przed 9.oo. Z obawy przed kolejkami i tłokiem wybrałam opcję "kiedy ranne wstają zorze". Z numerem wróciłam do domu na śniadanie i rozgrzewko-rozciąganie. Wypiłam kawę. Nie wiem, jak to jest, ale tylko na wydmie przelewa mi się ona po żołądku. Na żadnych innych startach. Dziś gulgotała w biegu tak, że miałam poczucie, że słyszą to biegnący pięćdziesiąt metrów przed i za mną...



Po dotarciu w okolice startu spotykałam co krok znajomych. Wspólnie z Zuzią truchtałyśmy rozgrzewkę, aż wybiła jedenasta i poszłyśmy na linię startu.

Zaczęłam spokojnie. Wsłuchiwałam się ciągle w prawe kolano, ale po pierwszych dwóch podbiegach i zbiegach wszystko było w porządku. Łykałam wydmę z przyjemnością. Na drugim kilometrze dogoniłam Zuzię, a na kolejnym podbiegu standardowo zaczęłi zapętlać mnie najszybsi biegacze, potem minęło mnie dwóch klubowych znajomych. Trener zazwyczaj mijał mnie na drodze, a tym razem dopiero na podbiegu. "Lepiej biegam?" - spytałam sama siebie. Trzeci klubowicz biegł ze mną ostatnie metry trzeciego kilometra i ponaglał mnie do mocnego finiszu, ale to był dopiero koniec pierwszej pętli, czego nie dosłyszał. Przebiegając przy linii mety organizatorzy też chcieli mnie ściągnąć z trasy krzycząc do mnie "Tu jest meta! Tu wbiegamy!", zaskoczona odkrzyczałam, że biegnę sześć kilometrów i dalej biegłam swoje. Dumna, że pierwsze kółeczko zrobione w 21 minut (2,5 minuty lepiej niż rekord w poprzednim cyklu) i w całości przebiegnięte!


Druga pętla zaczęła się od odezwania się bólu w kolanie. "No, to będzie męka" - pomyślałam. Mimo to, udało mi się podbiec prawie wszystkie podbiegi. Tylko dwa najwyższe kilka metrów przed szczytem zdobywałam marszem. Było to maksymalnie 10-12 kroków. Oszczędzałam się bardziej na zbiegach, nie sadziłam susów, z obawy że kolano zastrajkuje na dobre.

Fot. Dorota Świderska

Fot. Dorota Świderska

Fot. Dorota Świderska

Fot. Joanna Parafianowicz
Na tej pętelce mijało mnie już sporo znajomych. A to słyszałam "Cześć, Renata!", a to "Powodzenia!" albo przeciągłe "Czeeeść!". W chwili słabości pomaga nawet jak wyprzedzający poklepie po plecach. Tak to minęły kolejne trzy kilometry, aż ukończyłam zawody z czasem 45 minut i kilkanaście sekund (2 minuty lepiej niż w marcu!). Oficjalny czas 45:17. Open 81/99, kobiety 32/44, kategoria 6/7.

Fot. Dorota Świderska
Na mecie kilka przelotnych rozmów ze znajomymi i czytelnikami bloga oraz rozciąganko etap I. Kolejny już w domu po prysznicu, niby truchtałam ze średnim tempem 07:32, ale poczułam, że dałam z siebie wszystko. Cieszę, że mimo kontuzji nękającej mnie w tygodniu udało mi się wrócić sentymentalnie na wydmę, o rekordzie trasy wywalczonym dziś nie wspomnę.

Fot. Joanna Parafianowicz

Byłabym zapomniała. Gdy zmagałam się z trasą po lesie biegali (lub spacerowali) z mapmi uczestnicy biegu na orientację. Kusi, oj kusi!