niedziela, 31 sierpnia 2014

sierpniowo zmęczeniowo

I tydzień
Odpoczynek po Biegu Powstania (relacja >>tu<<) trwał chwilę. Czułam, że potrzebuję zwolnienia w trybie treningowym. Zaleciłam sama sobie dużo rozciągania, co w połączeniu z dużą ilością spacerów (zwiedzanie Rygi i Tartu) było zbawienne. Dopiero w sobotę pokusiłam się na rozbieganko na dystansie dyszki z okrążeniem Starówki w Rydze i przemierzeniem bulwarów nad Dźwiną.


W niedzielę przyszła pora na siłę. Oxfort Tower (więcej o schodowej rywalizacji >>tu<<) wirtualnie zdobyłam w zachodzącym słońcu na schodach pod najdłuższy podwieszany most w Europie. Nie były to może najpiękniejsze schody pod słońcem, ale po ósmym czy dziewiątym razie wydawały się już mniej ohydne niż na początku.  


II tydzień
Treningi klubowe w innej formule (trenerstwo na obozie). Inność wynika z intensywności i czasu. Kończymy po godzince, robota wykonana, ale... zostaje jakiś niedosyt. Za mało i za krótko... We wtorek były płotki. Przekonałam się o swojej zerowej koordynacji wzrokowo-ruchowej (ponoć nie do nadrobienia, bo to się nabywa w dzieciństwie) i upewniłam w miernej skoczności. Szczęśliwie, wierzgałam nogami na zakroczną i na atakującą dość pewnie i dzień po nic nie bolało, a mogło. Na dobicie po treningu poszłam na schody pod Zamek Ujazdowski, aby w ramach rywalizacji SchodingpĄpkins zdobyć trzeci wieżowiec wzmacniając przy tym nogi.

W czwartek Agrykola szybkością stała. Pięć razy 200 i 400 metrów z dwustumetrowym truchtaniem w przerwach. Miałam gnać dwusetki w minutę sześć, a czterysetki odpowiednio dłużej, a udało się biegać poniżej minuty i dwie z lekkim hakiem. Dychałam jak parowóz, ale dałam radę!

Piątek był regeneracyjny, bo w sobotę crossowe wybieganko na Biegu Szlak Trafi zaplanowene było. Relacja >>tu<<. Gdyby nie upał, to może bardziej przekonałabym się, na ile daję radę na trudnych podbiegach, ale w afrykańskich temperaturach wybrałam opcję bardziej zapobiegawczą. Zmęczyłam się i tak. W niedzielę, niejako na deser, był rower (22 km w 1:17:00). Pojechałam w las, aby nie pruć jak wyścigówka ulicą. Była to dobra decyzja, bo na ulicy miałam średnią prędkość 21 km/h, a w lesie średnia spadła do 14. Do tego wieczorem przyszło rozciąganie, dużo rozciągania.

III tydzień
Na poniedziałkowy trening funkcjonalny nie dojechałam (korki po burzy się rozmnożyły)... za to we wtorek siła na Agrykoli z 12 kilometrami, w sumie. Była dłuuuga, bo sześciokilometrowa rozgrzewka, trochę ćwiczeń i sześć podbiegów, a na koniec cztery razy po setce (po ok. 20 sek). Pośladek lewy ciągnie. Dużo rozciągania będzie!

Laba przez środę i czwartek, bo nogi czuły wtorkowe harce. Stres przedstartowy dawał się we znaki. Standardowo: bóle fantomowe (pośladek i kolano), smutaskowatość, zamknięcie w sobie i stronienie od ludzi. W drodze na Półmaraton Cudu nad Wisłą do Radzymina też optymistycznie mi nie było. Dopiero w czasie rozgrzewki ustaliłam sama ze sobą, że nie mogę ambicjami zabierać sobie radości biegania. To ułatwiło podjęcie decyzji na trasie, gdy tętno sięgało zenitu a zmęczenie przesłaniało trasę już na piątym kilometrze, aby odpuścić. Będzie jeszcze niejedna okazja złamać dwie godziny w półmaratonie. Tu relacja >>link<<.

W niedzielę otwockie wybieganie z Szaloną Go i schodami w ramach SchodingpĄpkins. Wyszło 17,5 km w czasie 2:20.

IV tydzień
Poniedziałkowy wieczór z BootCamp Polska i tydzień jawi się w lepszych kolorach. Były balety i tabaty (tabata to czterominutowy intensywny trening w 8 seriach po 20 sek. ćwiczeń i 10 sek. przerw).  A usłyszeć od kolegi robiącego pompki na moich udach: "Masz uda jak kolarka!" - bezcenne!

fot. BootCamp Polska

Wtorek to siła. Wiadomo! Tym razem podbiegi na Ujazdowskich. Wieczorem pobolewa lewa stopa. W czwartek była szybkość i czterysetki, a potem tym samym tempem sześćsetki. Zgonowato mi było. Po treningu (tylko wieczorem) boli rozcięgno w lewej stopie. Grrr....

Środa i piątek regeneracyjne, ale z pracą w tle. Czuję spore zmęczenie. Nic mi się w zasadzie nie chce i mało rzeczy sprawia radość. Śpię ponad limit od półmaratonu radzymińskiego, a to ciągle mało, aby poczuć moc...

Sobotni trening BootCamp Polska z kettlami pod Kopą Cwila pokazał, że nie jestem z siebie wykrzsać zbyt wiele entuzjazmu...

Fot. BootCamp Polska
Przechodzę w tryb odpoczynkowy. Czuję, że tego mi potrzeba. Rezygnuję z udziału w rywalizacji SchodingpĄpkins... Schody mnie by zabiły.

V tydzień
W tym tygodniu zarządziłam zerowy kilometraż. Nogi chcą odpoczynku, głowa też. Poniedziałek, wprawdzie, z treningiem BootCamp, ale później skoncentrowałam się na rozciąganiu i odpoczywaniu. Pobolewa regularnie lewy pośladek, ciągną mocno tyły obu nóg. W okolicy piątku mam obawy, że po chwili odpoczynku powrót do treningów objawi się kontuzją. Po obu maratonach tak było: przerwa i po powrocie ciach! Pasmo.

W niedzielę potruchtałam kibicować półmaratończykom na Wał Miedzeszyński, co dało razem z powrotem 7 km. Po dziewięciu dniach nie-biegania nie odczułam lekkości i świeżości. Biegłam, po prostu biegłam. Po południu okazuje się, że stopa dalej po bieganiu pobolewa, zaczynam masowanie rozcięgna piłką tenisową. Funduję sobie sporą dawkę rozciągania. Na deser rower. 21 km po 20km/h. To dobre zakończenie miesiąca.

Trudnego miesiąca, dodam. Zaczął się on nawet i dobrze, ale brak porządnego urlopu i przemęczenie pracą mnie pokonało. Psychiczne zmęczenie miało swoje pokłosie w kondycji. Nie regenerowałam się jak zwykle. Udało się przebiec 120 km, mimo laby w piątym tygodniu... Martwi mnie rozciągno, bo inne ciagnięcia naprawię rozciąganiem. Czekam na pierwszą dychę w ramach jesiennego Grand Prix Warszawy, ona prawdę o mojej kondycji powie.

piątek, 15 sierpnia 2014

Radzymin: Cudu nie było, czyli drugie podejście do dwóch godzin

Stres przedstartowy to jedno, co mi dokuczało przed tymi zawodami, a totalny poranny Niechciej to drugie. Gdy siadałam na łóżku zastanawiałam sie, po co mi to... Potem w aucie popłakałam sobie przy "Czerwonych Makach", do Radzymina na XXIII Półmaraton Uliczny Cudu nad Wisłą jednak dotarłam. Dialogi wewnętrzne były dość burzliwe, stanęło jednak na tym, że bieganie ma, jak dotąd, sprawiać mi radość, a nie być powodem do depresji, zatem umówiłam się sama ze sobą, że nic na siłę.

Sprawny odbiór pakietu, choć przed startem to był tylko numer i agrafki. Torba z koszulką (starczyło dla mnie w tym roku rozmiaru eS), piwem, talonem na zupę, dyplomem uczestnictwa i ulotka-zaproszenie na ćwierć maraton do Radzymina na wrzesień. Chwila pogawędki z Andrzejem (nie Suwi) i na rozgrzewkę. Trochę potruchtałam, potem ćwiczenia w towarzystwie kaczek przy jeziorku i przebieżki. Jak wróciłam na ostatni łyk wody do auta, miałam tętno 171. Ups... Dużo.

Do startu się wyciszyło, a potem już nawet nie zaglądałam. Biegłam na samopoczucie. Pierwszy kilometr znośny, drugi ciut gorszy, ale był wiadukt, więc oczekiwałam straty. Tu gawędziłam z Irydą (dwa razy starszym ode mnie!), za wiaduktem jednak pognałam przed siebie. W tyle słyszałam rozmowy niewidomego biegacza z jego przewodnikiem. A to o silniku Forda, co to jest bardzo ekonomiczny jak się mu w kość nie daje... a to że hybrydowa Toyota Prius do prędności 30 km/h korzysta z silnika elektrycznego. Potem były opowieściu o Pułkowniku, co to też biegnie, ale zapewne znowu oszuka, choć z drugiej strony pewnie nie da rady, bo są chipy w numerach. W końcu o małżonce przewodnika, co to w tyle została, a miała na dwie godziny lecieć... 

W tak miłym biegowym towarzystwie przeleciałam przez Ciemne, gdzie miałam doping od wujostwa i sąsiadek owych. Pewnie jest też fotka od Kariny. Głośne "RENO" jeszcze długo roznosiło się za moimi plecami. 

Działo się zatem sporo, udało się przyspieszyć. Od drugiego kilometra zaczęłam wyprzedzać i ta tendencja się utrzymuje. Mam poczucie, że kontroluję sytuację, choć pytanie "czy ja wytrzymam to tempo jeszcze półtorej godziny?!" zaczęło się pojawiać. Póki co jednak przyszła pora na żel. Na piątym kilometrze miał być wodopój, zatem ciachu prachu żelik wchłonięty. Zaraz będzie przecież zapowiadana popitka. Przewodnik z niewidomym przyspieszają, aby nadrobić stratę przy wodzie. A wody nie ma... Biegniemy, biegniemy. Janków Nowy nawet za mną. Zaraz będzie skręt w Helenów, a wody brak. Zaczęło mnie to początkowo trochę, a potem coraz bardziej wk.., to znaczy denerwować. Usta zaklejone, słodko w gębie. Gdzie woda?! Na szóstym kilometrze zaczęłam wątpić, że ten zapowiadany punkt będzie. Cóż... przyjdzie czekać do dychy. Tam ma być druga wodopojka. Patrzę na zegerek. Wszystko zgodnie z rozpiską. Tylko że ja totalnie zmęczona. Wiem, że nie przyspieszę. Nie w tym słońcu, nie teraz. Moc i para odeszła... Miałam tętno 190 w tym miejscu.

Szybka kalkulacja i decyzja. Odpuszczam. Życiówki z jednynką z przodu i tak nie będzie. Nie będę się zażynać. Przechodzę w tryb treningowy. Widzę jak niewidomy i przewodnikiem odchodzą. Nie sni mi się nawet, że mogłabym im dorwnać. Fajnie by było utrzymać tę pozycję, co mam...

Przebieg przez Helenów i Rżyska znośny. Jest połowa dystansu. No i... gdzie ten drugi wodopój? Zaczynam rozważać, że dla mnie to akurat ma znaczenie, czy punkt z wodą jest na piątym czy szóstym kilometrze i dwustu metrach, a także czy na dziesiątym, czy na prawie jedenastym... Docieram do ronda w Kraszewie. Pani Sędzia Główna wskazuje mi trasę, powiadamia, że czeka skręt w prawo. Zaczyna się agrafka. 

Czy ja mówiłam, że nie lubię agrafek na trasie? Nie lubię. Nawet jak na pierwszych metrach mija mnie Andrzej i miło pozdrawia. Widząc jego mam wrażenie, że nie tylko mnie ciężko. Słońce operuje mocno. Powietrze stoi. Cienia przy drodze jak na lekarstwo. Kolejny begacze, których obserwuje wyglądają też na zmęczonych. Dobra, aby w tamtą stronę, z powrotem popatrzę na tych co za mną. Powoli zaczynam wyprzedzać tych, co ruszyli na trasę z wózkarzami. Pozdrawiam Pana Wiesława Ł., macha do mnie, ale przechodzi zrezygnowany do marszu. Mijam też Panią Janinę z kokiem, ale jej nie pozdrawiam, bo rok temu ofuknęła się na zagadnięcie, więc odpuszczam.

Po nawrotce, gdzie był pomiar czasu, upatruję niebieską koszulkę. Mam cel, aby jegomościa dojść. Dobiec. Droga powrota dłuży się jak nie wiem, ale urozmaicam ją sobie machaniem do tych, co za mną. Trzecia wodopojka jest bliźniacza z drugą, tu się czepnąć nie mogę. To był piętnasty kilometr.

Na rondzie w Kraszewie słyszę "kibica", jak mniemam po dwóch winach, co to aktoruje przed kolegami i zadaje mnóstwo retorycznych pytań typu: "Kto to posprząta?!", "Co oni TAK śmiecą?!", " Czy oni są u siebie, że tak rzucają te kubki"... Pewnie by jeszcze długo wyliczał, gdybym mu niegrzecznie w słowo nie weszła, zapewniając żeby spokojny był, bo organizatorzy wyzbierają te kubki co do jednego. Gościu zamarł, a jego koledzy bili mi brawo. 

Przy końcu agrafki dogania mnie starsza Pani z Hajnówki, spory czas biegnie za mną. Sympatyczna kobieta, chwilę rozmawiamy. Ona mnie wyprzedza jeszcze przed wiaduktem. Generalnie te cztery kilometry biegnę sama. Strasznie mi nudno, brakuje gadania lub choćby obecności innego biegacza. Kiedyś to ja byłam samotny długodystansowiec, a teraz przy treningach klubowych i bieganiu nawet na zawodach z kimś - odwykłam...

Wiadukt wzięłam marszem, co by się nie męczyć, a tuż za, gdy już biegłam, w bramie pocieszała mnie jakaś kobieta słowami: "Córcia, jeszcze tylko kilometr dwieście i będzie koniec". Już w Radzyminie, jeszcze na drodze z Kraszewa, doganiam niebieską koszulkę (yes! yes! yes!), a tuż przed skrętem na ostatnią prostą dogania mnie Małgosia. Dziewczyna, z którą biegłam spory dystans w tamtym roku. Szybko ogarniamy nasze plany biegowe na ostatnie miesiące tego roku i przy liceum proponuję, aby biegła jeśli ma siłę, bo ja niekoniecznie.

Im bliżej mety, tym udaje się wykrzesać z siebie więcej. Konferansjer wyczytuje każdego z nazwiska, zatem aby... "wstydu przed Ryśkiem" nie było: lecę, a nie człapię.

foto z pomiaru czasu
Na mecie jestem z czasem 02:13:13 (dwie minuty później niż rok temu), dostaję butlę wody i medal. Siadam chwilę na jakieś palecie i odpoczywam. W końcu idę na grochówkę. Konsumuję ją na krawężniku i słucham relacji wózkarza. "Mamo! Ludzie przy trasie, super doping przez cały czas". Dziwię się lekko, bo ja widziałam kibców w kilku skupiskach (tam gdzie domostwa), dopingu było mało. Generalnie w polach cisza i spokój. Jeden bieg - dwie relacje. Pomyślałam sobie, że w Holandii to dopiero byli kibice przy trasie i to maratońskiej! Chłopak debiutował, zatem stąd ten entuzjazm.


Moje lokaty:
open 273/323
kobiety 42/63
kat. wiekowa 20/25

Opaska na łamanie dwóch godzin w półmaratonie zostaje. Przyjdzie jej pora. Do złamania godziny na dychę podchodziłam kilka razy...

Aaa! Nadbiegałam ponad atest tylko 80 metrów. Się wie, jak ścinać zakręty!

sobota, 9 sierpnia 2014

Bieg Szlak Trafi czyli błotna przeprawa przez wąwóz

Odkąd zachłystnęłam się biegami przełajowymi, wyszukuję sobie crossowych perełek w postaci kameralnych biegów w ciekawych miejscach. Już rok temu Bieg szlak trafi przykuł moją uwagę, ale wówczas ze względu na wyjazd na obóz biegowy start okazał się niemożliwy. W tym roku nie było innej opcji, jak czyhać na zapisy i jechać w lessowe wąwozy do Parchatki, pod Kazimierz Dolny.

Jak się okazało, bieg zagościł również w kalendarzu biegowym moich błotnych znajomych z BootCamp Polska, wybraliśmy się zatem razem, od bladego świtu do wieczora spędzając razem wesoły dzień z czternastoma kilometrami w tle.


Po dotarciu na miejsce - wizyta w biurze zawodów i odbiór pakietów startowych. W lnianej torbie z logo biegu czekała na mnie koszulka techniczna, numer z agrafkami, garść ulotek od sponsorów i odblask Spółdzielni Mleczarskiej Ryki. Chwila na odsapnięcie po podróży, przywdzianie sportowych rzeczy, rozgrzewka i na start.

Z każdą chwilą słońce operowało coraz to mocniej. Kilka wcześniejszych dni było mniej słonecznych, zatem upał dawał się w znaki szczególnie. Piątkowy deszcz zrobił na trasie trochę błota, co oznaczało, że start w koszulce z logo BootCamp jest dla mnie zawsze błotem utrudzony, o czym już w czasie przedstartowych przebieżek się przekonałam.

Nadeszła w końcu godzina jedenasta, ruszyliśmy na szlak. Na dzień dobry na pierwszych metrach trasy błoto, omijaliśmy je sprawnie przeskokami, choć nie zawsze się dało. Chlupłam w końcu w glinianą kałużę i przestałam się martwić o błoto, mokrość w butach, bo było już pozamiatane w tej kwestii. Szczęśliwie, moje Mizunki dają sobie radę w takich sytuacjach, bo dość szybko pozbywają się nadmiaru wigoci, a co najważniejsze trzymają się mocno podłoża i nie pozwalają ślizgać.

Kolejna atrakcja trasy czekała na nas niebawem, było to podbieg. Niekończący się podbieg, dodam. Dreptałam powoli pod górę, dbając aby się zbytnio nie zakwasić, sapałam sobie delikatnie przy tym. Wtórowali mi w tym inni biegacze, którzy biegli obok. Po bokach podziwiac można było wąwóz i zieloną ścianę lasu.

Po podbiegu, jak się można domyśleć był... zbieg. Nie byle jaki, bo zakręcający wiele razy. Nadal byliśmy w wąwozie. Od czasu do czasu pod nogami było błoto, albo przepływająca stróżka wody. Na czwartym kilometrze, jak już stawka się rozciągnęła i biegliśmy z pojedyńczo, dognała mnie Dorota, bloggerka z bliczek.pl. Udało się nam spotkać przed biegiem, ale nie pogawędziłyśmy zbyt wiele, biegnąc chwilę razem nadrobiłyśmy to trochę. Ostrzegła mnie przed zbliżającym się o kolejnym podbiegu (nie ma to jak biec z lokalsami, przekonałam się o tym wielokrotnie, gdy nie znałam trasy), zarelamowała trasę w jesiennej scenerii, bo jak to ujęła "teraz zieleń zasłania wszystko". Rozłączyłyśmy się niebawem, a mnie udało się namierzyć wzrokiem Anett, z którą już do końca biegłyśmy w zasięgu swego wzroku. To ja z przodu, to ja z tyłu, ale blisko siebie.  

Na piątym kilometrze był wodopój, jak dobrze pamiętam właśnie za tym podbiegiem, który już ogarniałam szybkim marszem, bo szkoda mi było ostatków sił na bieg pod górę. Po wodopoju biegliśmy między polami. Słońce operowało mocno! Oby do cienia! Widok na Puławy i Wisłę zapierał dech. Wokoło rosły porzeczki, a po kilkudziesięciu metrach wbiegliśmy w sady, a potem znowu w las. W punktach krytycznych dla trasy stali organizatorzy lub sędziowie i wskazywali kierunek biegu, bez tego można było się nieźle pogubić.

Z lasu wybiegliśmy w zabudowania. Zaraz przy pierwszej bramie stała gospodyni z butelką wody, zachęcająca "panienki" czy "dziewuszki" (nie pamiętam dokładnie) do picia, bo podbieg za zakrętem na nas czekał. Obie z Anett odmówiłyśmy i biegłyśmy dalej. Ta część trasy wiodła po betnowych płytach. Marszem dotarłyśmy na wierzchołek wzniesienia. Po drodze znowu nastał las, z którego wybiegłyśmy na pole z uprawą chmielu, zaraz dalej długo ciągnące się krzaczki malin i niekończące się łąki. W końcu pola uprawne, na których zboża i ziemniaki. A słońce daje!

Nagle na trasie widzę ekipę foto z BootCamp. Trzech panów z aparatami i dopingiem na ustach! Ucieszyli mnie kibice na trasie, ale pomyślałam też o tym, że meta blisko. Czyli jedno kółko już zaraz będzie za mną. Ufff! Siódmy kilometr minęlam.


Zbieg w okolice mety był pełen kibiców, a konferansjer wyczytywał finiszujących na siedem kilometrów i dobiegających do połówkowych mat biegnących 14 km. Zawsze w takim momencie nachodzi mnie refleksja, że mogłam się zapisać na siedem kilometrów i właśnie kończyć zawody. Byłam zmęczona, zarówno biegiem jak i upałem. 

Dwa łyki wody w wodopojce i dalej! Jakże się zaskoczyłam, gdy po przebiegnięciu błocka tuż za startem okazało się, że drugie kółko trasy jest inne niż to pierwsze. W sumie to i dobrze (bo coś nowego) i źle (bo pierwsze kółko już rozpoznane)... Wyszło mi, że to dobrze i pobiegłam przed się. 


Gdy zaczął się podbieg przeszłam do marszu i puściłam przed siebie biegacza, zdziwił się, ale poinformowałam go, że "teraz będę maszerować", uśmiechnął się do mnie i dodał "ja też". Na drugim kółku (na północ od mety) podbiegi były mniej strome. Wybiegi obfitowały w pola ze zbożem, gdy sędzia poinformował mnie, żeby biec w lewo dopytałam go z niedowirzaniem: "W żyto?" Droga między polami była zupełnie niewidoczna.  Na 10 km kolejna wodopojka.

Drogą, dróżką, lasem, polem, łąką i kilometry powoli mijały. Przekonałam się po raz kolejny, że w terenie zakładanie utrzymania tempa (jak w biegach po płaskim) nie ma najmniejszych szans...


Na długo zapamiętam trzy czy cztery ostatnie wolontariuszki, które zapewniały, że zostało już niewiele do mety. Pierwsza z nich była trzy kilometry przed końcem zawodów... Toczyłyśmy się z Anett jak muchy w smole do przodu. Temperatura przewyższyła trzydzieści stopni. Cień pomagał, ale wybiegi na otwarte przestrzenie były zabójcze... Gdy jednak zobaczyłyśmy z Anett oznaczenie z 13 kilometrem i metę w oddali zaczełyśmy przyspieszać. Anett zaproponowała: "To co dobiegamy razem?" i ile sił w nogach biegłyśmy do balonu z metą. Krok w krok. Czułam jak obie przyspieszamy, żadna nie zostaje w tyle. Łeb w łeb, normalnie. Noga w nogę!

Wyczytał nas po nazwiskach konferansjer, pochwalił finisz dwóch zawodniczek BootCamp Polska i przy wtórze oklasków innych BootCampowiczów oraz kibiców, wbiegłyśmy na metę.


Jesteśmy sklasyfikowane z jednym czasem. Na trasie byłyśmy 1:43:02. Równiutko.

Krótki odpoczynek z wyjmowaniem chipa ze sznurówki został uwieczniony. Ja jednak uwielbiam być na mecie, cieszyć się z wysiłku, z tego że podołałam, że wygrałam z własnymi słabościami.


... a po odświeżeniu i przebraniu chillout i rozciąganie...


Wycieczka miała swój finał w Kazimierzu na dobrym obiadku i lodach.


Moje błotne trofea to drewniany medal, piernikowy zajączek i buty do prania. Satysfakcja z mocnego wybiegania po crossowym terenie - bezcenna.


Dodać warto, że lokalne biegi z ograniczoną ilością uczestników, to jest smaczek sam w sobie. Polecam to miejsce, ten bieg. Organizatorzy gotowi na 102, a malownicza i wymagająca trasa to jest to, co niedźwiadki lubią najbardziej.