niedziela, 21 czerwca 2015

Wulkany na bis czyli jak radość na trasie odzyskałam

To, że pobiegnę po raz kolejny Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów było przesądzone już na mecie tego biegu rok temu (tu relacja z 2014 roku). Mimo ogromnego zmęczenia, satysfakcja z przebycia trudnej trasy z przeszkodami była wielka, tak samo jak głód by to powtórzyć.

Nie wiadomo w sumie kiedy minął rok i znowu zasiadłam w busie do Złotoryi. Było jak zwykle wesoło, ale ja zupełnie nie miałam przekonania do biegania. Nawet nie ekstremalnego, ja miałam wątpliwości co do biegania tak w ogóle. Półmaraton górski w Szczawnicy, potem kolejny niepłaski na Wyspach Owczych i rytm wielotygodniowy treningowy zniechęciły mnie do biegania. Chciałam odsapnąć, a tu w kalendarzu Wulkany...

Bieg eliminacyjny, którego trasa miała około kilometra, biegłam jak za karę. Było na jego trasie tylko parę przeszkód - zeskok z murka, przeskok przez zaparkowaną na trasie Omegę, przeskok przez płotek, zjazd na mokrej folii i podbieg (schodami i brukiem) w kierunku mety. Ukończyłam go jako ostatnia w serii prezentując na podbiegu bardziej żałosne (niż radosne) bieganie...

Przed eliminacjami z drużyną Power Training, fot. Renata Łój
Obawiałam się, że na trasie biegu głównego będę przeżywać mordęgę, że będę się pytać samą sobą: po co mi to? i temu podobne dylematy przeżywać będę. W ostatniej chwili nie chciałam rezygnować, aby nie rozwalać pięcioosobowej drużyny. Plan był taki - dotrzeć do mety bez napiny, aby tylko ukończyć bieg.

Poranek w Złotoryi przywitał nas regularnym deszczem. Miałam w pogotowiu foliowy płaszcz "na przed startem". Po pierwszej przeszkodzie wodnej i tak nie ma znaczenia czy pada czy nie. Jednak... około godzinę przed wystrzałem startera przejaśniło się, a w czasie biegu nawet świeciło słońce.

Przed startem głównym tradycyjnie fotka przed fontanną, a potem rozgrzewka. Truchtałam bez przekonania, powiginałam się, porozciągałam i na start. Dzięki eliminacjom startowałam z trzeciej (z pięciu) fali. Generalnie im się jest bliżej na starcie tym mniejsze kolejki na przeszkodach dalej. 

fot. Renata Łój
W końcu, dobrze po jedenastej (start był planowany na 10:40), poszły konie po betonie...


... nawet się uśmiecham, ale to pewnie do zdjęcia. W glowie mam hasło "nie, nie, nie".

fot. Maratony Polskie

Początkowo biegliśmy w sporej Power Trainingowej grupce, ale po pierwszych przeszkodach się nasza stawka rozciągnęła. Biegłam przez pewien czas z Anett...

fot. e-legnickie.pl
... a potem miałam ją na oku na dłuższych prostych, zostałam sama i dobrze mi z tą samotnością w tłumie było.

fot. Renata Łój
Trasa w mieście była dość pofałdowana, wciąż wbiegaliśmy w górę i w dół. Przeskakiwaliśmy przez deski, bele słomy czy samochody. Były też zjeżdżalnie. A potem była prosta nad zalew, gdzie tradycyjnie już płotek, chwila biegiem do miejsca do czołgania i sprint pod płotem do samochodu z linami.

fot. Renata Łój
W poprzednim roku ta przeszkoda była na eliminacjach i pamiętam jak dwa razy nie utrzymałam się na wysokości i wylądowałam z powrotem na ziemi. W czasie biegu jest łatwiej, bo zawsze ktoś pomaga, ale samej podciągnąć się i przejść to było nielada wyzwanie. W tym roku znacznie łatwiej pokonałam dwa czy trzy słupły na linie, wciągając się w górę po płycie, a na górze już czekała pomocna dłoń, która wciągnęła mnie na pakę. 

Szybki zeskok i do dziury w płocie. Potem tunel z opon i opony do przebiegnięcia. Po drodze był też snop słomy, który chyba miał się palić, ale poranny deszcz dość pokrzyżował organizatorom plany z wdrożeniem na trasie czterech żywiołów. Ogień nie chciał współgrać z mokrą słomą.

W sumie nie wiadomo kiedy trafiłam do kontenerów. Wejście po desce już rok temu nie stanowiło problemu. ręce prze stopach i raźno maszerowałam w górę, a dalej przejście między kontenerami na desce. Mam na to swój autorski sposób czworakowania, bo w pionie nie przejdę, a przesuwanie się okrakiem nie uważam za łatwiejsze. Na górze chwila oczekiwania (z obawą, że dach kontenera w każdej chwili może zarwać się pod stojącym tłumem), część osób sporo zwlekało z wejściem na deskę, poza tym korek powodowało oczekiwanie, jak ktoś zejdzie z deski, bo wchodząc na nią jako trzecia miałam obawy, że pęknie...

Zeskok z kontenera na palety i... chyba w tym momencie poczułam, że zaczynam mieć przyjemność z pokonywania przeszkód i przemieszczania się między nimi...

Kolejności kolejnych stanowisk nie pamiętam. Było sporo wspinania się na czworakach w górę, było sporo w dół. Były kopce z błotem i tlącą się słomą, były betonowe tunele, były płotki, schodki, był do pokonania zalew z wodą po pachy i przejściami pod pomostami. Była Kaczawa z brodzeniem pod prąd, było czołganie pod mostkiem, była rzeczka, którą pokonywaliśmy wpoprzek, a z nowości był pająk.

Siatka podpięta była do mostu. W górę weszłam dość szybko, a na wysokości jeszcze szybciej uznałam, że schodzę, zanim zacznę się bać jak wysoko jestem i zastanawiać się jak zejdę w dół, skoro pająk jest podpięty pod mostem. Trzymałam się belek kurczowo, gdy obie nogi stały na pająku powoli zaczęłam puszczać sie mostu i gdy już obie ręce trzymały się lin, zeszłam po nich jak po drabince. Jaka była z siebie dumna!!!

Potem znowu było w górę i w dół... Część trasy pamiętałam z poprzedniego roku. Wiedziałam, po którym podejściu będzie wyjście z lasu i podejście pod linią energetyczną. Wyczekiwałam dworca kolejowego, bo pamiętałam, że przy nim będzie ósmy kilometr.

Gdy się go doczekałam, to zaczęło się bagno i błoto i w sumie było ono już do końca. Jeśli wydawało mi się, że w tamtym roku było błoto, to w tym to dopiero było! Były momenty, że ślizgałam się po mazi i wyjście na brzeg możliwe było dzięki pomocnemu kijowi, który wyciągał do biegaczy wolontariusz i wciągał na górę...

Raz noga utknęla mi w błocie po kolano i gdy spróbowałam ją wyciągnąć stojąc na drugiej nodze, poczułam jak but zostaje, miałam go przyklejonego taśmą, ale gdybym pociągnęła nogę mocniej zostałby jak nic. Przeniosłam ciężar na środek ciała i wolno wyciągnęłam nogę z butem w górę.

Ilość metrów w błotnej brei była niezliczona, Trzeba było uważać na nierówne dno i korzenie. Wolno poruszałam się do przodu.  Czasem przytrzymywałam się taśmy, bo wówczas czułam jakbym trzymała poręcz... 

fot. Renata Łój
Wbiegając w ostatnie błoto, wiedziałam że do trzech godzin na trasie zostało mi piętnaście minut. Było to po zeskoku z betonowego płotu, gdzie poprosiłam o pomoc w zeskoku, bo nie chciałam się na nim pokancerować.

No i dalej w breję i do mety... Niby blisko, a tak daleko.

fot. Renata Łój
W końcu nastał koniec błota, zostały do pokonania dwa podbiegi i kilka rur do przeskoczenia.

fot. Renata Łój

Ostatnia przeszkoda, to judocy przed samą metą. Od początku chciałam ich zaczarować urokiem osobistym, co jak się okazało trudne nie było. Stanęłam oko w oko z wybłoconym zawodnikiem i uśmiechnęłam się, jak tylko słodko potrafiłam... Na metę dostarczył mnie właśnie tak, jak to widać poniżej.

fot. Renata Łój
Bawi mnie rytuał, jaki odbywa się każdorazowo na mecie. Najpierw stoi dziewczyna z gąbką, przeciera numer startowy, a dopiero wówczas sędziowie przyznają czas i wręczany jest medal i woda.

Na mecie byłam radosna, bo dobiegłam, bo z radością przemierzałam dwanaśnie kilometrów trudnej trasy, a jak okazało się, że poprawiłam czas z poprzedniego roku i złamałam trzy godziny, to całe zmęczenie ze mnie zeszło natychmiast.

Moje lokaty
czas: 2:59:34.41
open 392/513

niedziela, 14 czerwca 2015

półmaraton na Wyspach Owczych czyli falista trasa z widokami

Najpierw pojawił się pomysł wyjazdu na Wyspy Owcze, a jak się okazało, że ciut po planowanym terminie pobytu jest w stolicy maraton i półmaraton (strona biegu), to w tri miga zmieniałam wylot i powrót, aby się na nań załapać. Turystyka biegowa pełną gębą, a co! Wybrałam krótszy dystans, Torshavn Halfmarathon, bo na wyjeździe i tak każdy gol (ups! start) liczy się podwójnie, a ja oprócz biegania chciałam duuużo zwiedzać. Maraton mógłby pokrzyżować lub utrudnić te plany.

W kraju, gdzie średnia roczna temperatura wynosi siedem stopni Celcjusza, nie oczekiwałam upałów. W czerwcu trafiłam na wyżową pogodę i nie rozstawałam się z czapką i rękawiczkami. Do biegu zatem przygotowałam się "na zimowo". 

Słońce świecące na starcie w ciągu dwóch godzin zdążyło zajść, mocno powiało, popadało, a na koniec, na finisz, z powrotem wróciło. Zmienność pogody po trzech dniach od lądowania (przeżycie, które mocno i na długo zapamiętam) przestała mnie jednak dziwić, cieszyłam się, że mimo wszystko są przejaśnienia, bo w dniu przylotu poznałam możliwości chmur i mgły. Gdyby tak zostało na cały pobyt nie zobaczyłabym nic dalej niż na 100-200 metrów.
Na start, fot. z archiwum własnego
W biegach zagranicznych śmieszne są dla mnie chwile, gdy na początku przemawiają oficjele i/lub organizatorzy. Tylko na maratonie w Rotterdamie starano się o dwujęzyczność, na biegu w Berlinie czy też właśnie w Torshavn nikt nie zawracał sobie głowy turystami-biegaczami, których było całkiem sporo. Nie rozumiałam ni w ząb, o czym była mowa i czemu klaskano. W Polsce nie zwracam zazwyczaj zbytniej uwagi na to, co się przed biegiem mówi (chyba że to odprawa techniczna), ale gdzieś gdzieś to by się może i chciało wiedzieć, co mówią... No, ale nikt mi nie bronił uczyć się duńskiego, prawda?

Po oficjalnej części wystrzał startera i maratończycy wraz z półmaratończykami ruszyli na trasę. Najpierw pierwsza pętla po Torshavn, początkowo wzdłuż wybrzeża (góra, dół, góra, dół, góra, dół) z widokiem na Nolsoy, czyli wyspę, którą miałam możliwość oglądać codziennie z pokoju (na zdjęciu widać w oddali).


Potem powrót w okolice mety, gdzie widowiskowo oddałam na przechowanie rękawiczki. Jeszcze nie wiedziałam, że czeka mnie załamanie pogody...

fot. z archiwum własnego

Dalej zbieg do portu, wsród domów pokrytych trawą. W jednym z nich kultowa fereska restauracja (Polecam!). 

fot. z archiwum własnego

Znowu biegliśmy wzdłuż wybrzeża (góra, dół, góra, dół, góra, dół), widoki niebylejakie, choć się już chmurzyło...

fot. z archiwum własnego

...aż w końcu wybieg w kierunku miasta Hoyvik. Miejskie klimaty zostały w tyle, po drodze z jednej strony woda...

fot. z archiwum własnego

fot. z archiwum własnego

... a z drugiej wulkaniczne skały porośnięte mchem z wodospadami deszczówki (tu już mocno wiało i padało), która regularnie spływa do morza. Oczywiście trasa wiodła naturalnie góra, dół, góra, dół, góra, dół. 

fot. z archiwum własnego

Nawet jeśli po tygodniu takie widoki przestają robić wrażenie, bo przestają, zostają w sercu głęboko. 

Ten etap trasy jest wahadłowy, zatem z powrotem zmienia się tylko to, że woda po lewo, a skały z wodą po prawo. Plus w gratisie góra, dół, góra, dół, góra, dół. Owce (tu wszędobylskie) podpatrują biegaczy, czasem ignorują, czasem zabeczą. Generalnie kontaktowe nie są, ale zapomnieć o sobie nie dają.

fot. z archiwum własnego

Tutejszy asfalt jest mocno kamienisty. Żwirek można nawet miejscami lekko kopać. Podłoże jest do biegania słabe. Od czasu do czasu asfalt dzielą metalowe rurki, które uniemożliwiają spacery owcom, a wodzie swobodne przedostanie się do zlewiska.

Gdyby ktoś się zastanawiał, którędy wracaliśmy do mety, to trasą wzdłuż wybrzeża, oczywiście (góra, dół, góra, dół, góra, dół). Szczęśliwie wiatr i deszcz odpuścił. Przy skansenie (na zdjęciu), skąd do mety było 600-700 metrów postanowiłam zacząć finisz. Nie zmęczyłam się zbytnio na trasie, więc akcent na koniec mógł się udać.

fot. z archiwum własnego

Wbieg na starówkę od nasłonecznionego portu robił wrażenie. Przyjemność była tym większa, że było w dół.

fot. z archiwum własnego
Upatrzyłam sobie daleko przed sobą kobietę w różowej koszulce i postanowiłam, że ją dogonię. 

fot. z archiwum własnego
No i tak się puściłam do mety intensywnie, że niemal leciałam. Krok wydłużałam i im bardziej balon mety się zbliżał, to Różowa Koszulka zbliżała się jeszcze bardziej... Bach! Trach! Trafiony zatopiony!



A i wynik (na zegarze czas brutto) całkiem całkiem, bo na luzaka biegłam, bez spiny, a trasa do łatwych nie należała (wiadomix: góra, dół, góra, dół, góra, dół). W Torshavn Halfmarathon liczyła się widokowa wartość dodana.