piątek, 30 grudnia 2016

2016 - podsumowanie inne niż wcześniej

Rok 2016, który właśnie dobiega końca, hmm.... DOBIEGA, a ja się zbytnio w nim nie nabiegałam... 

To zacznę jeszcze raz... Rok 2016, który właśnie dobiega końca, to był rok, w którym niewiele działo się w moim bieganiu, ale kolosalne zmiany dokonały się we mnie i na wdrażaniu ich w życie właściwie minął. Prawdopodobnie wynikiem tych przepotwarzeń są ciągłe infekcje, które jak już mnie dorwą, to trzymają, mając nietypowe przebiegi.

Zatem... Co się nie udało?
Nie udało się skończyć cyklu Zimowych Górskich Biegów w Falanicy (tu relacja).
Nie udało się zrobić życiówki na żadnym z dystansów (tu relacja z biegu na piątkę).
Nie udało się pisać na bieżąco relacji z biegów na blogu (tu niepełna relacja z cyklu startów z mapą, starty w ramach Warszawy Nocą zupełnie pominięte).
Nie udało się opanować pracy z mapą, wciąż popełniam błędy neofity.
Nie udało się wystartować w jesiennym maratonie (tu relacja z przygotowań).
Nie udało się poprawić czasu z crossowego półmaratonu w 2015 roku (tu relacja).
Nie udało się zmieścić w limicie w biegu z mapą (tu relacja).
Nie udało się zmierzyć ilości kilometrów, jakie przebiegłam. 

Sporo tego, ale mimo tych niepowodzeń, wynikających często nie z braku motywacji, a niedyspozycji do kontynuowania tRENingów, nie zgubiłam najważniejszego - RADOŚCI BIEGANIA. Czerpię przyjemność z tuptania kilometrów, nawet jeśli to przyjemnościowe osiem czy szesnaście kaemów przy tętnie OWB1, a nie tempówki, interwały czy ciągi. Nie zniechęca mnie też trud stawiania czoła nawigacji, czasem kładący mnie na łopatki, choć jak się skupię to bywa dobrze...

Przestałam walczyć ze sobą i swoim ciałem o wyniki. Nie one są przecież najważniejsze! Zrozumiałam to, w zasadzie pogodziłam się z własnymi możliwościami. Zaczęłam biegać w wieku 35 lat. Podłoża mój organizm w postaci talentu i wyczynowej aktywności w dzieciństwie/młodości nie miał. Byłam aktywną osobą, jeździłam na rowerze, chodziłam po górach i na spacery, lekcje w-fu były przyjemnością, ale nie trenowałam i bazę wydolnościową mam jaką mam, a mam słabą. Mimo to nie zabiera mi to przyjemności biegania, rowerowania, a ostatnio nawet nauki pływania. Cieszy mnie to, że nawet przy nieregularnych i rwanych treningach, potrafię ciągiem biec godzinę czy półtorej. 

Pewnie przyjdzie czas, gdy zechcę zakasać rękawy i zapracować na lepsze wyniki. Stawię wtedy temu czoła, wrócę do surowego i zadaniowego trzymania się planu treningowego. Tymczasem chcę czerpać radość z samotnego lub towarzyskiego biegania z fajnymi babkami. 

Nie wiem, czy wiecie, ale weekendowe Radosne Wybiegania mają swoją historię i stałych bywalców. Cudowne jest to, że wystarczy hasło, a grupa zbiera się w umówionym miejscu i plotkując, czy rozprawiając o tematach ważnych, przemierza razem las czy to w Mazowieckim Parku Krajobrazowym, czy to w Kampinosie czy to w Świętokrzyskiem. Ostatnio udaje się nam również biegać w tygodniu, zaraz po pracy. Zmiana sukienki na trykoty na parkingu na Polu Mokotowskim to już prawie nowa świecka wtorkowa tradycja. W oknie węglowodanowym wcinamy pierniki i czekamy na wiosnę, aby rozciągać się dłużej na trawie, a nie w pośpiechu przy aucie. Nasza radość z wspólnego bycia razem jest energetyzująca! Zdjęcia mówią same za siebie. Dziewczyny potwierdzą, prawda? 

fotografie własne

W ferworze biegania bez musu nie robię planów biegowych na Nowy Rok. Głód życiówek przeszedł mi zupełnie. W kalendarzu w pierwszym kwartale jedynie zaznaczone terminy trzech cykli (wyniki są nieistotne): 
(1) Zimowe Górskie Biegi w Falenicy (wracam na dystans 6,6 km, bo godzina na wydmie, póki co, nie jest startami wiosennymi uzasadniona), 
(2) Wesolino (czyli z mapą),
(3) Warszawa Nocą (też z mapą),
(4) towarzysko (jako osobisty zając) prawdopodobnie pobiegnę Półmaraton Warszawski.
Tylko tyle lub aż tyle...

A Ty jakie masz plany biegowe na 2017 rok?

Sukcesów (nie tylko biegowych) sobie i Wam w Nowym Roku życzę! Dużo radości!

środa, 14 grudnia 2016

Warszawa Nocą: w błocie na górce na Moczydle

14 grudnia, drugie starcie z mapą w ramach cyklu Warszawa Nocą 2016

Śmieszno i groźno zarazem... Nastroju na start nie było. Na zewnątrz zimno i wilgotno, biegam ostatnio mało... Wszystko nie tak... Ze szkoły, gdzie było biuro zawodów, wychodziłam na siłę. Największa ochota mnie na pięć minut przed startem na kocyk i książkę mnie naszła, a nie na ganianie po ciemnym Moczydle...

Stojąc przy mapie i czekając na start pocieszałam się, że to TYLKO 5 KILOMETRÓW i niestety aż 21 PUNKTÓW KONTROLNYCH. Zejdzie się, to wiedziałam... Tuż po wybiciu godziny zero, okazało się, że miałyśmy z Elą, towarzyszką moich orientacyjnych niedoli, inne mapy. Nie trudno było zgadnąć, że przy starcie masowym tak się zdarzy... Tylko do punktu pierwszego biegłyśmy razem, a że zrobiłyśmy doń niezły zakos przy Biedronce, to potem nadrabiałyśmy biegnąć Deotymy... Pierwszy PK (punkt kontrolny), a ja mam już osiem minut straty do najlepszego zawodnika w moim wariancie. 

Zostałam sama, silne postanowienie: "Ogarnij się, kobieto. Czytaj mapę i leć". Drugi PK odhaczony po 43 sekundach, głównie dlatego, że mijałam go biegnąc do jedynki. Dobra, to teraz między domy do trójki. Niecałe dwie minuty i "piku-piku", czyli PK nr 3 zdobyty.

Do PK nr 4 było daleko, a ja na takich przelotach się często gubię, więc pełna koncentracja i pilnowanie się ogrodzenia przedszkola. Potem wybiec między budynkami i mam czwórkę. Do punktu nr 5 postanowiłam lecieć na szagę. To nie była najlepsza decyzja, bo wspinałam się pod Kopiec Moczydłowski, a teraz widzę, że mogłam obiec wzniesienie i zdobyć piątkę po płaskim. A tak... byłam koło PK 11, gdzie wczołgiwałam się pod górę, a czas leciał. Potem zmyliłam drogę i byłam przy PK 10, ale w końcu po 10 minutach dotarłam do punktu motylkowego z numerem 5. Yeeaah!. Starałam się zapamiętać jego lokalizację wśród pierścieniowych alejek, bo miałam tam jeszcze trzy razy wrócić (właściwość "motylka"). Szóstka zdobyta szybciutko, ale siódemki to szukałam całą wieczność! Jedenaście i pół minuty! Może gdybym zobaczyła, że jest blisko motylka, to historia potoczyłaby się inaczej, a tak... byłam przy dziesiątce, spotkałam gdzieś w przelocie Elę... No full wypas zwiedzania, co chwila wpadałam na alejkę z seriami trzech ławeczkek z pergolą. W końcu trafiona. Siódemka moja! "Piku-piku" i do motylka. Niby blisko, ale dla mnie daleko... Tu miałam moment totalnego wkurwu na swoje rozkojarzenie. Koncentracja zero! Grrrr!

Po blisko pięciu minutach mam ósemkę i rozpoczynam batalę o dziewiątkę. Znowu trafiam w alejkę z ławeczkami, znowu latam góra i dół, stoję zastanawiam się i zła jestem na siebie, że nie myślę, że nie czytam... Dopadłam dziewiątkę po ośmiu minutach. Najgorszy czas wśród osób biegnących ten wariant! Podobnie jak przy jedynce i siódemce (tu międzyczasy). O tych wynikach na trasie, oczywiście, nie wiem, ale czuję, że błądzę jak dziecko we mgle. Po drodze znowu spotykam Elę...

Jestem na siebie zła, ale ogarniam się i PK 10 mam po dwóch i pół minutach. Kolejne dwie minuty i jest PK 11, a to ten trudny, gdzie się wszyscy ślizgali na błocie, bo punkt był przy drzewie na stromej ścianie kopca. Dwadzieścia minut później nie ma już grama trawy, jeździ się na błocie jak ta lala, ale gdyby tylko trzeba było do punktu zjechać, to nic. On był w połowie, więc trzeba było się zatrzymać jakoś, bo wspinanie się pod górę to kolejne minuty i zabawa jak na biegu z przeszkodami.

fot. Silne Studio
Do kolejnego punktu postanawiam pobiec od góry, więc tracę trochę na powrót po błotnej ścianie, a dalej i tam muszę zbiec w dół. Szczęśliwie znajduję wyżłobioną ścieżkę i po czterech minutach jestem na PK 12. Do motylka czyli PK 13 biegnę wzdłuż ulicy, w oddali widzę Elę rozprawiającą nad mapą, biegnę jednak w innym kierunku i aby zyskać na czasie na czworakach pod żywopłotem dostaję się do odpowiedniej alejki z punktem. Zaczyna mi się podobać...

Mega skoncentacja i lecę do PK 14. Dopadam polanki, szukam i nic... Porównuję z mapą, jest ogrodzenie, budynek, są drzewa, a punktu brak... Tracę tam sporo czasu. W koncu lecę do PK 15, jak go nie będzie, to znaczy, że punkty sprzątnięte... Przy jeziorku punktu brak... Wracam smutna do szkoły... Nabiegałam się, ale nie zmieściłam w limicie...

Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz... Złej tanecznicy... Te i inne przysłowia przychodzą mi na myśl... No to nie był mój dzień. Choć jak się wkurzę i zawezmę... 

Następny bieg z cyklu już 11 stycznia. 
Na Moczydło wrócę, odegram się, bo frustracja nie mija.

sobota, 15 października 2016

miał być trzeci maraton czyli relacja z tygodni przygotowczych

Nie będzie krótko, bo zamierzam podobnie jak przed maratońskim debiutem podzielić się szczegółowo tym, jak okres przygotowawczy przebiegał. W zasadzie potrzebne jest to głównie dla mnie, aby śledzić postępy i wyciągać z nich odpowiednie wnioski. O tym, jak wyglądały tygodnie przez maratonem w Toruniu w 2013 roku można poczytać w relacji, która jest pod linkiem TU, a o samym uśmiechniętym maratonie TU. O biegowych zmaganiach przed Maratonem Kampinoskim w 2016 roku, który w połowie września jednak odpuściłam, poniżej.

15 tygodni do startu
Jestem po urlopie, bardziej wyleżana niż wybiegana. Powrót do aktywności zaczynam startem w biegu na orientację pod Wyszkowem, gdzie marszobiegiem przemierzam trasę od punktu do punktu. Zajmuje mi to ponad trzy godziny. Dzień po decyduję się na krótki rower, ale zamknięty mostek na Jeziorce wydłuża czas i dystans. Jestem po zbyt aktywnym weekendzie padnięta. 
Podsumowanie tygodnia: 16,5 km biegania, 38,5 km na rowerze.

14 tygodni do startu
Najbliższe dwa tygodnie to czas, gdy nie mam auta, zatem przesiadam się na rower. Przejazd dwa razy w tygodniu na Ursynów załatwia sporą dawkę pracy dla nóg. Nie jestem jeszcze przyzwyczajona do takich obciążeń. Po powrocie drzemkuję, choć rzadko potrzebuję tego w ciągu dnia.

Dni rowerowe (wtorek i czwartek) przeplatam bieganiem. W środę załatwianie sprawunków biegiem i tętno, jakie potrafię mieć w czasie półmaratonu! Dobrze nie jest... W piątek test w terenie, na wydmie w Falenicy. Staram sie przebiec okrążenie, wiem, że jak to się uda, to zaplanowany na za tydzień start w Złotym Półmaratonie w Lądku będzie miał sens. Udaje się dwukrotnie obiec wydmę, więc z uśmiechem od ucha do ucha wracam tam jeszcze w niedzielę i robię wybieganie, pokonując trasę czterokrotnie.
Podsumowanie tygodnia: 31,5 km biegania, 95 km na rowerze.

13 tygodni do startu
Dni poprzedzające wyjazd do Lądka, nijak nie pozwalają pobiegać. Udaje się za to rowerować, poćwiczyć z trx'em i to na półmaraton musi wystarczyć...

Złoty Półmaraton przebiegam w 3:03:04 (tu relacja), choć ustalam jeszcze przed startem sama ze sobą, że każdy czas przy przewyższeniu 1000 metrów poniżej 3,5 godziny będzie dobry. Tętno utrzymuję między 172-186 uderzeń na minutę i w zasadzie tylko na stromych podejściach idę.

Nie ma to, jak zaprzyjaźnieni kibice na mecie. Dzięki, Wero!
Forma wyjściowa do maratonu nie jest katastroficzna, ale aby zrobić życiówkę jest nad czym pracować.

Dzień po starcie w Lądku wycieczka na Trojak. Pewnie gwarancja tego, że zakwasy pojawią się dopiero po powrocie do domu.
Podsumowanie tygodnia: 25 km biegania (w tym start w zawodach 20,5 km), 30 minut z trx oraz 56,2 km na rowerze.

12 tygodni do startu
Ostatni tydzień lipca przebiega pod hasłem REGENERACJA, jednak nie jest to leniuchowanie, ale aktywne spędzanie czasu. Bolą jeszcze czwórki po górskiej połówce w Lądku, pomaga im rozbieganie we wtorek. W środę w planie była siła biegowa (skipy i wieloskoki), ale organizm wybrał drzemkę i się temu poddałam. W czwartek i niedzielę cross, a w sobotę sprawdzian na płaskiej piątce w ramach Parkrun w Parku Skaryszewskim. Szaleństwa nie ma. Czas z mety: 28:40.

Rozmyślając o swoich planach startowych, zupełnie przypadkiem wchodzę na stronę organizatora i... na liście startowej z przerażeniem widzę tylko 12 miejsc na maraton! Nie ma innej opcji, jak zapisać się i opłacić. Natentychmiast! Spekulowanie, że jeszcze zobaczę jak będą przebiegać przygotowania i zdążę z wpisem na listę niniejszym się skończyły. Dostałam przydziałowy numer: 82.

Sobotnie wypadki ułatwiają wybór miejsca na wybieganie, na które wyznaczam część trasy maratonu w Kampinosie. Nic to, że zapominam zegarka treningowego, oswajanie z lasem rozpoczęte. Start w Palmirach, potem czerwonym szlakiem w kierunku Karczmiska i Wierszy, gdzie skręcałam do Zaborowa żółtym i dalej do Karczmiska szlakiem zielonym. Wyszło 14 km. Obiegałam trasę od PK2 do PK3/5 i do PK6, czyli odcinki od 9 km do 16,5 km oraz od 27 do 34 km maratonu.

Trasa maratonu, schemat ze strony organizatora zawodów

Wrażenie, że to nie będzie płaski maraton wrażeniem już nie jest. To fakt. Pomijając Ćwiekową Górę (wzniesienie tuż przy cmentarzu w Palmirach), która jest spora sama w sobie, w kilku miejscach na czerwonym szlaku są podbiegi, to samo zresztą na żółtym. Zielony szlak był najbardziej łaskawy, ale płasko też tam nie jest. Obawiam się, że na pozostałej części trasy jest podobnie.

fot. Elżbieta Bakusia

Podsumowanie tygodnia: 38 km biegania (w tym start w zawodach 5 km), zero roweru.
Do maratonu 76 dni.

11 tygodni do startu
Rytm treningowy złapany, widzę to nie tylko po ilości prania, ale również apetycie i chęci do spania.
Lipiec przepracowany dobrze, po aktywnościach widać cezurę urlopową. W sierpniu budujemy bazę.

Lipiec: 88 km przebiegnięte i 191,5 km przejechane na rowerze
Mimo gorącego okresu w pracy i domu, biegam przynajmniej trzy razy w tygodniu, a do tego dokładam ogólnorozwojówkę. Treningi skonsultowała mi Patrycja z Życia na przełaj.

W tym tygodniu za mną dwuminutówki i ciąg czterokilometrowy oraz wybieganie w lesie w średnim tempie 6:46 min/km. Założyłam sobie, aby ostatnie półgodziny biec raźnie i się udało!

Sobota w południe, a las tylko dla mnie!
Podsumowanie tygodnia: 32 km biegania, jedna ogólnorozwojówka, zero roweru.
Do maratonu 69 dni.

10 tygodni do startu
Nadszedł tydzień lenia, może nawet nie lenia, ale działo się i biegania wyszło mniej i nie tak jak miało być... W poniedziałek wyszłam biegać dwuminutówki zaraz po obiedzie, zatem zielona i bliska wyrzygu wróciłam do domu po piątce. W środę skorzystałam zaproszenia na I Bieg Kanałem Żeranskim i treningowo zrobiłam dyszkę w 59:41. Reszty kilometrażu dobiegałam w ramach wybiegania.

Podsumowanie tygodnia: 30 km biegania, jeden terning ogólnorozwojowy, zero roweru.
Do maratonu 62 dni.

9 tygodni do startu
Tydzień z rodzaju trudnych. Niby biegałam, ale bolał gruszkowaty. Na spięcia (moim zdaniem) bardziej pomogła ogólnorozwojówka niż rozciąganie. Nabyłam piłeczkę do ping-ponga i roluję sobie stopy. Strzałem w dzisiątkę było też zabranie ze sklepu do domu taśmy, bo rozciąga dwójki i łydki jak trzeba. Bolączki mięśniowe to rezultat kilometrażu, aby się nie pogorszyło, bo niedzielne wybieganie bardzo przyzwoite i po też bez spięć.

Treningowo biegałam ciąg (piątkę po 6:01 min/km) oraz czterysetki, kóre wyszły od 2'16" do 2'00". Wybieganie po trasie Blankenese Heldenlauf (mimo, że trudne, bo pod górę) szło. Kryzys był w okolicach 6-7 kilometra, ale to raczej z nudów niż z niemocy. Wybiegania wolę biegać w towarzystwie, zdecydowanie.
Suunto pokazuje mi wzrost wydolności tlenowej w ciągu dwóch tygodni od 36 do 40.
Podsumowanie tygodnia: 36 km biegania, jeden trening ogólnorozwojowy, zero roweru.
Do maratonu 55 dni.

8 tygodni do startu
Żarty się chyba skończyły, bo po zabawie biegowej w poniedziałek, przyszedł moment na "szarpnięcie". No, nie powiem, bo w środę trening kończyłam marszem, a ostatni kilometr się nie kończył. Miałam dość, chciałam do domu, zastanawiałam się po co mi to... W czwartek noga na lekkim rozruchu podawała i samopoczucie po bieganiu było mega. Taki biegowy standard.

Miłe złego początki, bo jak dostałam do piecyka na treningowym półmaratonie crossowym, to można poczytać sobie tutaj. Chęć do zbliżenia się do tempa maratońskiego spęzła na niczym, średnie tempo 6:30 min/km, a w zamyśle było chociaż po 6:15-6:10 polecieć... Pewnie winna temu pogoda, tak czy inaczej wiem, jak jest i pracy sporo przede mną. Oglądam magiczne tabele Danielsa, o których w pigułce można poczytać na Arek biega, Blog tu. Z wartości VDOT 33 chciałabym wskoczyć w październiku na poziom 35... Niby na płaskim maratonie mam życiówkę już teraz... ale trasa w Kampinosie płaska nie jest, trzeba mieć zapas... Dobrze wróży, że tempówki i interwały biegam we wskazanych tempach, jeszcze tylko wytrzymałości złapać... Dobra, mniej myśleć, więcej biegać!
Podsumowanie tygodnia: 51 km biegania, jedna ogólnorozwojówka, zero roweru.
Do maratonu 48 dni.

7 tygodni do startu
Tydzień REGENERACJI głównie. Półmaraton dał popalić i ciału i psyche.
Dwa treningi godne uwagi - bieg progresywny, bo nie sądziłam, że będę w stanie przyspieszać, oraz zakładka, tj. rower (45 min z testem na 5 km), a zaraz potem bieganie (30 minut), które wyszło mocno, bo w tempie 5:50 min/km. Zadowolonam, że po rowerze noga się kręciła. To dobry znak przed duathlonem. Słabo wyszedł test rowerowy. 5 kilometrów 20 lipca pojechałam w 10'28", a dziś w 10'56". Wiało, to fakt... no i cały miesiąc nie jeździłam, to też fakt.
Podsumowanie tygodnia: 33 km biegania, dwa treningi ogólnorozwojowe, 16,5 km rowerem.
Do maratonu 41 dni.

6 tygodni do startu
Tydzień rozpoczęty wyciaczką rowerową - 57 km, w piątek kolejne 18 km, ale z szybkimi piątkami. Biegowo powtórzony bieg progresywny, było BNO na Gocławiu i wybieganie. Zauważam, że wybiegania zaczynam robić poniżej 7 min/km. To cieszy.
Podsumowanie tygodnia: 28 km biegania, 75 km na rowerze.
Do maratonu 34 dni.

5 tygodni do startu
Jestem w gazie. W poniedziałek sala, we wtorek trzy crossowe pętle w Łazienkach, w środę rower dwa razy po 23 km, w czwartek krótki, ale szybki trenig, bo trzysetki, a w piątek wybieganie. W niedzielę start w duathlonie w Makowie Mazowieckim. Wyniki bez poprawy. Kolejny, półmaraton w Hamburgu nie pokazał progresu treningowego również. Zaczynam rozmyślać, czy postawiony cel maratoński jest realny...
Podsumowanie tygodnia: 45 km biegania, jeden trening ogólnorozwojowy, jedna wizyta u fizjo, 68 km na rowerze.
Do maratonu 27 dni.

4 tygodnie do startu
Tydzień poprzedzający start w Półmaratonie Noteckim. Biegania było sporo - najpierw Łazienki ciemną nocą, to w ramach siły, potem było luźne bieganie z Avą, a na dwa dni przed startem 8km i seteczki.
Puszcza Notecka zachwyciła mnie swoim urokiem, jednak wynik oscylujący wokół hamburskiego (oficjalny czas 2:17) nie zadowolił mnie wcale. Jak na możliwości i tętno, to ruszałam się jak mucha w smole.


Podsumowanie tygodnia: 47 km biegania, jeden trening ogólnorozwojowy, zero roweru.
Do maratonu 20 dni.

3 tygodnie do startu, który nie nastąpi
Odpowiedź na moje "dziwne" dyspozycje ostatnich tygodni dały badania kontrolne krwi. Brak witaminy B12 powodował zmęczenie, osłabienie i mega pocenie. Przestałam się wysypiać, mimo że spałam długo. Zwalałam to na karb treningów, a także gorącego wrześniowego lata, a to pokłosie rezygnacji z mięsa, które we wrześniu początkowo odstawiłam (dziewięć dni jaglanego detosku bez mięsa, glutenu i nabiału), a potem nie miałam apetytu na włączenie go do codziennego jedzenia. Przestało mi ono smakować. Wyniki poleciały, a suplementacja zanim zadziała, to chwilę potrwa.

Decyzja o zmianie dystansu, choć tliła się już kilka tygodni, została przypieczętowana. Biegnięcie 42 kilometrów w tym stanie to nie jest dobry pomysł. Nawet gdyby wyniki polepszyły się do 15. października, to moje obecne osiągi maratońskie dałyby rezultat w postaci blisko pięciogodzinnego dreptania po lesie. Tego chcę zarówno ciału, jak i psyche oszczędzić.

O tym, że w tym roku wszystkie moje biegowe plany spełzają na niczym będzie w podsumowaniu sezonu. W zasadzie mogę już się za nie brać. Nie planuję już startów w tym roku, co nie oznacza, że biegać nie będę. Koniec z ambicjami, chcę mieć z biegania radość.

niedziela, 28 sierpnia 2016

piekielny półmaraton w Hamburgu na Blankenese

Wstęp do dodaniainnym razem, dziś mogę tylko odtwórczo podzielić się z tym, jak na trasie było...


Największy ŁAŁ jaki organizatorzy mogli zafundować mi przed startem, to brak kolejek do toi-toi, a wcale ich wiele nie było i (uwaga!) kolejny ŁAŁ - płyn dezynfekujący do rąk na stoliku przed toaletami. Dobra, papier toaletowy też był! Można? Można!

Za rozgrzewkę posłużyło przemieszczenie się z mety (gdzie przebieralnie i depozyt) na start. Kilometr wystarczyć musiał, potem chwila na rozciąganie i w drogę!

fot. MKN

start - 3 km w czasie 19'12"
Staram się wystartować prawie ostatnia. Ociągam się z wejściem do strefy korytarza startowego jak mogę najbardziej. Nie ścigam się, mam robić swoje. Na początek ma być lajtowo - lecę sobie po 6:20 min/km. Co uczepię się jakieś pary lub grupki, to puszczają mnie przodem. W końcu dość długo biegnę ze Starszym Panem. Zaczyna się pierwszy podbieg. Sporo osób już idzie przed nim.
Jest ciepło, droga wiedzie wzdłuż Łaby, sporo cienia.
Ciągle się upominam, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

4 - 6 km w czasie 18'33"
Biegnę swoje, satysfakcję daje wyprzedzanie, a na podbiegu to już w ogóle! Nie szarżuję, tętno w okolicach 180, czyli jak ma być. Starszy Pan został w tyle... Aż tu nagle ... Pierwszy wodopój! Piję wodę, resztę wylewam na siebie. Na głowę, najwięcej wody moczy daszek, a ja sucha... Grr! Nie ćwiczyłam tego, następnym razem trzeba będzie to lepiej rozegrać. Jestem zadowolona ze zbiegów, sporo wówczas nadrabiam.
Trasa przenosi się do parku, potem na ulicę. Nogi współpracują. Może ciut czuję lewą dwójkę...
Na zegarek przestaję patrzeć! Wiem, że lecę na przetrwanie.
Ciągle się upominam, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

7 - 9 km w czasie 19'25"
Ta ulica zaczyna być coraz mniej fajna. Widok na Łabę może i bajeczny, ale nie ma tu za grosz cienia. Zaczyna być ciężko... Postanawiam wziąć żel. Podpinam się pod dwóch biegaczy i lecimy. Ni z gruchy kolejny wodopój. Łyk w siebie, reszta na siebie. Udało się, celnie! Dekolt przyjemnie ochłodzony, trochę ramiona też. No i widać cień!
Zaczyna się kolejny podbieg. Zaczynam doganiać osoby z dystansu krótszego, a mnie doganiają startujący kwadrans później. W cieniu jest przyjemnie, mogę tak biec. Trasa jednak prowadzi małą uliczką w kierunku Łaby, niby jest w dół, ale praży słońce i przestaje być wesoło...
Ciągle się upominam, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

10 - 12 km w czasie 19'54"
Dziesiąty kilometr wita mnie kryzysem. Jest gorąco, nie ma czym oddychać i mam w głowie jedną myśl: skończyć tą męczarnię! Już! Teraz! Kolejny krok sprawia mi trud, ledwo powłóczę nogami. Wiatr od rzeki jest ciepły. Z nieba leje się żar, który odbity od asfaltu potęguje doznania. Zaczynam iść. Motywacja mi siada, wszystko mam gdzieś!

Wyprzedza mnie dwóch chłopaków, chyba jeden prowadzi na wynik drugiego, bo ten z tyłu zaczyna iść i nijak nie reaguje na zachęty do biegania. Obserwuję ich i gdy Ociągający zaczyna biec, też próbuję. Przy życiu trzyma mnie chyba tylko ten żel i widok cienia jakieś 200-300 metrów z przodu. Wyprzedzam tych gości, aby być już z dala od operowania słońca. Rekonesans trasy jednak się do czegoś przydał... 
Biegnę siłą woli chyba... Mam wrażenie, że poruszam się jak mucha w smole, a zegarek pokazuje tempo 5:20 min/km... Zgłupiał chyba, myślę. Po kolejnych paru metrach widzę 6:01 min/km. Jest faliście, może to poczucie, że prawie stoję to tylko moje "wydajemisię'... W duchu ciągle się upominam, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

13 - 15 km w czasie 19'52
Zaczynam wybiegnięciem w słońce, wiem że to chwila, bo dalej jest cień i spory podbieg. Wyprzedzam czterech panów zgrupowanych po dwóch w tym Okularnika z kumplem, których już gdzieś mijałam, a potem oni mnie, gdy kryzysowałam. Na podbiegu wyprzedzam dwie kobiety i myślę "Oby do schodów", wiem że czeka mnie znowu nasłonecznione miejsce. 

Na prostej dobiegam Panią 60+, mam ochotę z nią dłużej zostać, ale jakoś tak zaczęło mi się chcieć i lecę sama. Dobiegają mnie Okularnik, jego kumpel się ociąga, ale lecą. Widać lubią płaskość, bo we mnie buzuje przed podbiegiem... No i są schody. Tu wyjątku nie ma - każdy idzie. Na górze, gdy łapię rytm dobiega mnie Pani 60+ i spory kawałek biegniemy razem. Urywam się jej tuż przed granicą miasta. Czekam na najmilszą część trasy - las!

16 - 18 km w czasie 21'09
No i nawet zaczął cieszyć. Tylko kurde, wody mi się chce... Za stadniną wybiegamy znowu w szczere słońce. Bleeeee! Zaczynam zwalniać... Dobiega mnie Pani 60+ i coś do mnie mówi... Z grzeczności znajduję w sobie siłę na krótkie "Ich spreche kein Deutch" i już jest jasne, że konwersacji nie będzie... Podejrzewam, że wspomniała coś o upale, ale mogła powiedzieć wszystko... Nie rozumiałam jej.

Kolejne metry, a mnie się chce wody! Kojarzę szybko, że na wodopojkę orgów to raczej nie ma co liczyć, bo tylko mój dystans robi pętlę pod Szlezwig-Holsztyn. Dupa! 

Wtem widzę rozstawiające się przed bramą stanowisko nawadniania biegaczy. Miałam ochotę ucałować tego tatę i dziewczynki, złapałam butelkę, sama sobie nalałam, łyku-łyku i w drogę. Przed skrętem w las widzę kolejne stanowisko, które ulitowało się nad nami. Tym razem wyjęłam szybko drugi żel, łyku-łyku i popita. Reszta na kark. Idealnie, bo spływa i na ramona i dekolt. Mogę teraz biec! Szybkie "Danke" i w drogę. 

Zaczynam wyprzedzać! Trudne to nie jest, po prostu biegnę, a wszyscy idą. Czasami łatwo nie jest, bo ścieżka wąska, ale idzie. Jest pod górę, a mi się chce biec! Od czasu do czasu nawet upominam się, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

Na ulicy czeka na nas chyba oficjalne stanowisko nawadniania. Po kubkach mniemam, nie przyglądałam się szczegółom organizacji punktu. Tu już tylko wody używam do oziębienia ciała. Lekko przedabrzam, bo mokre spodenki lepią się do nóg, podwijam je i z lubością stwierdzam, że jak w pachwiny zimno, to jakoś tak przyjemniej ciału...

Wiem, że najgorszy podbieg przede mną...

19 km - meta w czasie 20'18"
Do lasu, gdzie najwyższy punkt do ogarnięcia, wbiegamy razem z trasą fanatic, której przewyższenia nawet nie sprawdzałam, sam opis mi wystarczył, aby stwierdzić, że to nie moja liga. Noga mi podaje, sporo osób z mojego dystansu idzie, ja staram się truchtać... Wolno, coraz wolniej, ale truchtać... Końca wydmy nie widać. Nie doceniłam jej! Tydzień temu weszła na wybieganiu jak złoto, a dziś... Wlekę się jak ostatnia ciamajda... Najgorsze jest to, że po wybiegnięciu z lasu podbieg się nie kończy! Brrrr! 

Zaczynam się sama pocieszać, że jeszcze troszeczkę, jeszcze momencik... Mam już serdecznie dość gorąca, dystansu, zmęczenia. Na zegarku widzę czas od startu - 02:05:00, zostało jeszcze z dwa kilometry... Zbieram się w sobie, znam trasę, pora kończyć ten bieg! Biegnę cały czas z podwiniętymi spodenkami, upominam się już nie o ręcę, jak o to, by pamiętać, aby je wyjąć na finisz i wbieg na metę, aby jakoś wyglądać!

Zaczyna się odliczanie, już mniej niż kilometr... Wiem, że czeka mnie jeszcze jeden podbieg. Nieduży, ale jednak... Minięty! Na asfalcie widzę 800 metrów. Biegnę rytmicznie, ale to jeszcze nie finisz. Za depozytami, gdzie będzie mniej niż 500 metrów będzie już tylko w dół i tam sobie mogę przyspieszyć. Robię to, a jakaś grupa mocno kibicuje komuś za mną. Metę już widzę. Zostaje do przebiegnięcia ostatnie 200 metrów... Zrównuje się ze mną kobieta w niebieskim stroju. Podejrzewam, że biegła nie mój dystans, bo nie biegłaby tak szybko... 

Nie wiem skąd pojawia się we mnie myśl, że nie pozwlę się wyprzedzić, że będę walczyć! Nie wiem też skąd mam siłę, aby podnosić do góry nogi i biec z całych sił wcale nie machając rękoma przed sobą! Zapitalam jakby od tego miało zależeć moje życie. Robię chyba najdłuższe kroki jakie kiedykolwiek stawiałam. Niebieskiej koszulki w polu widzenia nie mam... ale lecę jak pocisk na podest z metą. Słyszę jak konferansjer mówi moje imię, zatrzymuję się, dostaję medal. Całuję go i uświadamiam sobie, że moja mordęga dobiegła końca... Zaczynam płakać.

fot. MKN
Dopiero jak ochłonę, przeglądam zapis zegarka. Czas dystansu 02:18:25, średnie tempo 6:30, tętno 181. Plan minimum na dziś wykonany. Powtórzyłam wynik z Półmaratonu w Skale, ale łatwo nie było! Było mega ciężko i tylko dzięki głowie się udało! Ciało chciało zostać w połowie dystansu.


Zakończenie jak ochłonę, jeszcze nie potrafię podsumować tego startu...

sobota, 23 lipca 2016

start w górach po przerwie czyli słoneczna przeprawa w Lądku

Decyzję o starcie w jednym z biegów w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegowego podjęłam dawno. Bardzo dawno. Data przelewu za pakiet jest z poprzedniego roku. Tyle się po drodze zmieniło w moim życiu, we mnie, w moim bieganiu... Początek to czas totalnego odpuszczenia treningowego. W maju powoli wracam, potem urlop, który świadomie poświęcam na leżing. W lipcu wracam do biegania na dobre, bo wiem, że góry to nie przelewki...

Złoty Półmaraton przebiegam w 3:03:04, choć ustalam jeszcze przed startem sama ze sobą, że każdy czas przy przewyższeniu 1.000 metrów poniżej 3,5 godziny będzie dobry. Tętno utrzymuję między 172-186 uderzeń na minutę i w zasadzie tylko na stromych podejściach idę.

Nie ma to, jak zaprzyjaźnieni kibice na mecie. Dzięki, Wero!

Mam spore poczucie walki z czasem na trasie, umyka mi że startujemy o 11:30, a nie o 11:00, a od równej godziny liczę limit w połowie trasy na Przełęczy Lądeckiej (limit wynosił 2 godziny 15 minut). Dzięki temu gnam prawie na złamanie karku, no może na oparach pulsometru, bo wiem co mi wolno, a co nie...

Na trasie narzekać mogłam tylko na łydki, które zaczęły pobolewać na drugim kilometrze (szczęśliwie pomógł magnezowy shot). Standardowo na podejściach, nawet w marszu wyprzedzam, natomiast nowością było dobre tempo zbiegów. Ośmielam się zbiegać i czwórki to potwierdzą. Oj, bolały!

Nie obyło się bez przygód na trasie. Gdzieś na ósmych kilometrze grupa, w której utrzymuję się dłuższy czas zbiega zbyt w prawo w las, a nie w chaszcze. Dobrze, że ktoś z przodu szybko zorientował się, że "dawno po skręcie nie było taśmy", czyli oznaczenia trasy. Szybki powrót i znowu jesteśmy gdzie trzeba. Minusem jest to, że osoby, które wyminęłam niedawno, znowu są przede mną. Ma to znaczenie, jesli po raz kolejny biegnę za laską z kijkami, którymi głównie macha wokoło i trzeba uważać, aby się nie nadziać...

Na wodopojce na Przełęczy Lądeckiej zostawiam swoją pustą butelkę, łapię dwie połówki pomarańczy i lecę dalej. Chcę umknąć grupce, z którą biegłam ostatnio. Niby było miło i tempo jak moje, ale przecież to zawody...


fot. Krzysztof Gąsiorowski
W głowie mam profil trasy, wiem, że przede mną jeszcze trochę w górę i od 15 kilometra będzie w dół, tam dodaję sobie animuszu na zbieg szutrówką shotem "extram speed", bo nogi zmęczone lekko, a szkoda nie przyspieszyć jak będzie w dół. Do końca wyprzedza mnie tylko jedna dziewczyna. Na trasie spotykam kończących dystanse ultra - 69 km i 110 km, zagadujemy do siebie. Oni już idą ostatkami sił i dopytują ile jeszcze do mety, a ja biegnę. Wbieg do Lutyni, wsi przed Lądkiem, zaczyna gehennę - biegnie się asfaltem w pełnym nasłonecznieniu. Wcześniej słońce nie operowało aż tak gwałtownie, bo chronił las, a na 19 kilometrze robi się gorrrąco! Staram się nie odpuszczać. Biegnę cały czas. Na widok tabliczki "Lądek Zdrój" i basenów, które widać z okna naszego pensjonatu, chcę podskoczyć z radości, bo na zegarku nie ma trzech godzin. To w tym momencie uświadamiam sobie, że mi się pokiełbasiły godziny startu...

Ostatni podbieg z dopingiem OSP w Lądku i do mety!

fot. Weronika Baka-Borkowska

Odczytuję czas dystansu z niedowierzaniem i dumą jednocześnie! Chwila oddechu na mecie, a potem zasłużony duuuży obiad!

Trochę statystyki: tempo całości 8:55 min/km (prędkość 6,7 km/h). Jestem sklasyfikowana w open jako 250 z 399 osób, w open kobiet jako 74/106. Straciłam do piewszej kobiety godzinę i dwanaście minut. Ta ostatnia wartość oznacza, że w Perłach Małopolski w 2015 roku wypadałam lepiej (podsumowanie cyklu Perły Małopolski w linku), choć porównując prędkość to w Szczawnicy z takim samym przewyższeniem było tak samo.

Dzień po starcie wycieczka na Trojak. Pewnie gwarancja tego, że zakwasy pojawią się dopiero po powrocie do domu.

sobota, 13 lutego 2016

po lasach zza miedzy z mapą czyli Wesolino 2016

Wesolino #2, dn. 13 lutego
mapa
trasa: 5,8 km, przebieg: 13 km, czas: 2:16

Chciałam tym startem odczarować Las Sobieskiego, czy się udało? Nie wiem... Na jesieni w czasie UNTS Cup szukając punktu kontrolnego (PK) wbiegłam komuś na podwórko i pogonił mnie pies, ucieczka w ciemnym lesie zakręciła moją trasę przebiegu i zgubiłam się bez opcji na powrót do szukania kolejnych punktów...

Dziś zaczęło się z uśmiechem, bo na mój widok dziewczyna z biura zawodów powiedziała: "O! Jest Pani Renata". Drugi raz w życiu się widziałyśmy! Miło, być zapamiętaną. Kolejny uśmiech wywołało na mej twarzy biuro zawodów w terenie, gdzie odbieraliśmy mapy.

Wesolino - biuro zawodów w terenie
Pierwsze punkty kontolne znalezione bez skuchy, słońce świeciło, sześć stopni było! Czegoż bardziej potrzeba? Bajka do biegania po lesie.

Pierwsze schody zaczęły się przy szukaniu PK3, gdy przebiegałam przy domach obskoczyły mnie dwa psy. Większy szczęśliwie zareagował na "do budy", ale mały, mimo że machałam mu przed nosem drągalem, ani myślał odpuścić. Ujadał, szczekał i ciągle się mnie trzymał. Gdy zatrzymałam się, aby spojrzeć na mapę, przeszkaszało mi to jojczenie i krzyknęłam: "spie***aj!". Podziałało! Pies zamilkł i za chwilę odwrócił się i pobieżył do domu. Wot, hasło-klucz!

Dobra, to dalej w las. Do punktu, którego nie było! Wszystko z mapą się zgadzało i niecki i ogrodzenie i ścieżki, no nie ma! Wokół zaczęło się zagęszczać, pojawiło się dwóch biegaczy, uzgodniliśy, że "to tu" i każdy pobiegł dalej. 

Punkt, którego nie było
PK5 odnaleziony sprawnie i teraz długi przelot do PK6. Nie lubię długich przelotów, bo są idealne na zgubienie, bo mam za dużo czasu na myślenie. Pomyślałam sobie, że jest nieżle. "Idzie mi". Po co? Po co? Zawsze po takiej myśli jest wtopa!

Liczyłam mijane ścieżki. Pierwsza, druga, trzecia i poleciałam aż pod wydmę... No i mamy nawigacyjną wpadkę. Gdy tak szukałam siebie na mapie i trochę truchtałam w pięnych okolicznościach przyrody pomyśłałam: "Po co mi to? Nie mogłabym sobie tu pobiegać bez mapy? Tak po prostu biec przed siebie? Mogłabym! A mnie się chce czelendży"... Dwa razy wracałam do ulicy Prusa (góra mapy), by się zorientować... Gdy nie udało się za pierwszym razem (wylądowałam w miejscu z wieloma kopczykami), pojawiła się myśl, żeby skończyć i już... Ale ambicja mi nie pozwoliła, no kurde - mam mapę! To tylko las. Wróciłam na Prusa, powoli po ścieżkach przemieszczałam się w dół mapy. Zagajniczek obiegiwałam już wcześniej, ale punktu nie widziałam... Jego kształ (zagajniczka) nie wygląda jak na mapie, to pewnie dlatego wcześniej ignorowałam to miejsce. W końcu między młodymi drzewkami zauwałyłam PK6! Na jego widok powiedziałam: "Tu jesteś, łajzo!", chyba to usłyszała biegaczka, która przybiegła go odhaczyć, trudno. Na szóstkę straciłam chyba z czterdzieści minut!

Siódemka za wydmą była miłą odskocznią od ślęczenia po ścieżynkach przy ulicy Prusa. Do PK8 dotarłam szczęśliwie, mimo że daleko było. Dobra nasza! PK9 był prawie że widoczny z ósemki, zatem prościzna. Patrzyłam na zegarek i znowu zaczęły mnie stresować godziny pracy terenowego biura zawodów.

Szybko do PK10 wśród kopczyków. Martwiło mnie, że przed sobą nie widzę prześwitu z drogą, ale znalazła się ona sama. Potem do PK11, który był widoczny z tej niewidocznej drogi i w drogę do PK12. Tu wyprzedziłam chłopaka z dzieckiem, który mocno zachęcał małego do biegnięcia. Za drugim domem wpadłam do lasu i szukałam zabudowań... Znalazłam, ale punktu brak... Kurde, co jest? Wracam do drogi... Analizuję kierunek... Idzie dziewczyna z psami. Pytam ją czy tam, sktórąd idzie są zabudowania. Mówi, że nie, że tam jest Olszynka Grochowska. Myślę: "Uła! Co jak co, ale Olszynka to nie tu", więc wracam do domu, przy którym byłam, szukać PK. No i? No i okazało się, że nie zauważyłam zabudowań po sąsiedzku, a to tam był PK12. Jestem zła na siebie za kolejną nawigacyjną wpadkę.

Mój przebieg - przy PK6 i PK12 dużo pętli
Wymyślam, że łatwiej mi będzie odhaczyć PK14, a dopiero potem PK13. Tak robię, choć trzynastki ostatecznie nie znajduję. Przechodzę wydmę wszerz na wysokości rozwidlenia ścieżek i nic. Robię fotę i biegnę do biura zawodów, a tam...



... a tam pusto! Ani widu, ani słychu zawodów. W szkole znalazłam jednak dziewczyny z biura, oddałam kartę, opowiedziałam o braku PK4 (sporo osób to zgłaszało) i PK13. Jak ten ostatni się znajdzie przy sprzątaniu trasy, to mam kolejną dyskwalifikację, jak nie - będę sklasyfikowana...


Wesolino #1, dn. 9 stycznia
mapa
trasa: 6,2 km, przebieg: 10,3 km, czas: 1:55

Miałam przemierzać trasę samotnie, ale w okolicy pierwszego punktu kontrolnego (PK) dogoniłam ekpię Fly Meysi, Run Beardie i już z Dziewczynami zostałam do końca.

fotografia z fanpage Fly Meysi, Run Beardie
Nawigacyjne wpadki przydarzyły nam się przy szukaniu PK3, nie tak szybko, ale jednak, odnalazłyśmy się w terenie. Świeży śnieg ułatwiał, bo miejsca, gdzie nie było śladów oznaczały, że to nie tędy droga. Linia wysokiego napięcia nas ciut myliła, ale nie było do niej odniesienia na mapie, więc została ostatecznie zignorowana. Lokalizację ułatwiła przecinka. Szybki zawrót do punktu i... do PK4 poleciałyśmy na szagę i wybiegłyśmy prosto nań. Byłyśmy z siebie dumne!

No, jak ja się pochwalę, to potem jest źle. Zawsze! Do PK5 poleciałyśmy licząc domy i przecznice. Gdy dotarłyśmy w miesce gdzie punkt powinien być, okazało się że jesteśmy za mapą. Ogromny dół w środku lasu w niczym nie przypominał kopczyka, na którym miał być punkt... Powrót na drogę nie ułatwił, bo ciężko było określić, gdzie właściwie jesteśmy... Decyzja powrotu do kapliczki okazała się najrozsądniejsza. Dzięki temu określiłyśmy swoje położenie i okazało się, że wcześniej byłysmy o jedną ulicę za daleko... PK5 znaleziony w zagajniczku i lecimy dalej.

Ciachu-prachu między domami i... rzeczka! Byłam mocno zdziwiona, że w tych okolicach jest taki poważny ciek wodny. Biegłyśmy po śladach wzdłuż wody do mostka poza mapą, na pomysł przeskakiwania nie wpadłyśmy, bo (1) zima, zimno, (2) brzegi były bardzo strome i każda pomyłka w przeskoku oznaczałaby skąpanie. Po chwili szukania znalazłyśmy PK6 i do PK7.

Wybiegana trasa, zapis GPS
Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić! Wybrałyśmy mostek, któego wcześniej nie pokonywałyśmy, a to były dwa bale... Kolejny mostek był od naszej strony rzeki nieosiągalny ze względu na ogrodzenie przysunięte do brzegu na maksa... Pierwsza przeszłam na czworakach ja, kolejna przesuwana była Meysi, którą ja odbierałam z kładki już od połowy długości. Do dziś się dziwimy, że nie sfotografowałyśmy tego przedsięwzięcia... W drodze do PK7 czekał nas jednak jeszcze jeden mostek, postanowiłyśmy wykorzystać obecność w okolicy tubylca i dopytałyśmy go, czy coś za zakrętem znajdziemy. Znalazłyśmy.

PK7 i PK8 były do znalezienia jak bułka z masłem. Do PK9 pobiegłysmy wzdłuż rzeczki, potem powrót do PK10 i zaczęłyśmy mieć stres czy zdążymy do zamknięcia biura zawodów, więc przyspieszyłyśmy. Szybko do PK11 na rogu ogrodzenia i dalej... Tu Ela ostro zaprotestowała przeciwko kierunkowi, który wskazałam, i dobrze, bo był zły.

Do PK12 dobiegłyśmy za jakimś zawodnikiem, potem też za nim do PK13 i odwrót do PK14. Byłyśmy ciut zdziwoine, że chłopak wybrał dłuższą drogę, ale wówczas nie wiedziałyśmy, że mapy męskie są inne. Nie wiedziałyśmy również, że odbity PK13 nie był nasz... Nasz był ciut dalej, nabrałyśmy się na punkt stowarzyszony. Wcześniej mocno sprawdzałyśmy numery PK, ale w obliczu pośpiechu i gnania do mety ten jeden punkt przegapiłyśmy i z tego powodu wszystkie trzy zostałyśmy zdyskwalifikowane.


Teraz pora na odpoczynek i analizę błędów.

niedziela, 17 stycznia 2016

Bieg o Puchar Bielan czyli sprawdzian formy

Cieszę się, że przy okazji odbioru pakietu na Bieg o Puchar Bielan zrobiłam przegląd trasy, bo znowu w trakcie zawodów nie było opcji na podziwianie widoków. Walorów krajoznawczych, co prawda, brak, ale czasem dobrze wiedzieć, którędy się biegnie...

Fotorelacja z przeglądu trasy
Warunki do biegania były dobre. Minus cztery i chyba bez wiatru, bo ja nie czułam... Trasa przygotowana dobrze, organizatorzy się postarali. Gdzieniegdzie błoto pośniegowe, lodu i śniegu na asfaltowych, osiedlowych  w zasadzie brak.

Fot. ze strony organizatora - przygotowania do zawodów

To już tradycja, że od skrętu w Conrada (200-300 metrów od startu) zaczyna się w mojej świadomości pomroczność jasna. Trzyma mnie przez cały dystans i puszcza dopiero za metą.


Dziś biegłam z Pawłem, autorem bloga Poezja Biegania. Paweł nadawał tempo, czasami nawet mnie zwalniał (nie sądziłam, że usłyszę "Wolniej", serio!), co jakiś czas podawał tempo odcinków i dystans do mety. Zając idealny, można rzec. Jeszcze raz Ci, bardzo dziękuję! Dzisiejszy wynik to również Twoja zasługa.

Zameldowaliśmy się na mecie 10 sekund przed czasem życiówki ze stycznia 2015 roku (tu relacja). Mój oficjalny wynik: 25:57.


Nie urwałabym tych sekund w walce o życiówkę, biegłam od czwartego kilometra na oparach. Walczyłam, ale płuca już nie dawały rady... Tętno było wysokie i osiągnęlam maksymalne na finiszu z tempem 3:30 min/km. Cisnęłam do końca, ale zadyszana ubiegałam to co widać...



Pierwsze trzy kilometry było równo po 5:06-5:07 min/km, jednak  czwarty opóźnił mnie i nie byłam w stanie tego nadrobić. Zapisu z zegarka nie prezentuję, bo wyłączyłam go już z medalem na szyi.



Sprawdzian formy wypadł na ocenę dobrą. Plan A na dzisiejszy start zakładał poprawę życówki o około 30 sekund. Plan B mówił o zbliżeniu się do czase sprzed roku, co jak na fakt, że sezon 2015 był poświęcony bieganiu górskiemu nie wygląda źle. Wiem, w którym miejscu jestem, przede mną sporo pracy nad złamaniem dwójki w półmaratonie.

Moje lokaty:
Open - 420/925 (45% stawki)
Open kobiet - 74/263 (28% stawki)
Kategoria wiekowa K20 - 54/222 (24 %stawki)

sobota, 2 stycznia 2016

Mój czwarty cykl Zimowych Górskich Biegów w Falanicy czyli drugi raz na pełnym dystansie

bieg #3, dn. 6 lutego - czyli aby zaliczyć


Start z kategorii na zaliczenie. Spośród czterech biegów, ten wynik będzie do odrzucenia. Do klasyfikacji liczą się tylko trzy najlepsze.

Cel na ten dzień był banalny: przebiec dystans. Obawy, że nie ukończę lub padnę z osłabienia na trasie, były spore.  Niczego innego nie spodziewałam się po dwutygodniowej przerwie treningowej. Nadal jestem osłabiona, bieganie truchtem nie jest komfortowe, a tu na dystansie blisko 10 km aż 255 metrów przewyższenia.

Pierwsze kółko spokojnutko, wyszło w 22 minuty. Nienaładowany Garmin służył jako zegarek tylko, co oddaje poziom mojego przygotowania do tego startu mocno.



Kolejne okrążenie w 23 minuty z hakiem. Mroczki przed oczami były już na pierwszym. Miałam ze sobą batona energetycznego, ale sama myśl, że zaczynam go jeść mnie osłabiała. Biegłam głową, nogi prowadziłam siłą woli. Biegłam, ale chciałam jak najszybciej mieć już za sobą ten start. 

Na trzecim okrążeniu biegło przede mną dwoje biegaczy w białych bluzkach. Na każdym zbiegu i płaskim odchodzili mi, a na podbiegach, gdy oni szli, to ja ich prawie prawie dobiegałam. W normalnych warunkach bym ich wyprzedziła, bo jak czeszę się tak z zawodnikami, to już na szóstym podbiegu ich wyprzedzam. Niestety tym razem spotkałam ich dopiero na mecie.




Nawet wsparcie Naderka na od jeziorka do mety nie poprawiło mojej dyspozycji. Ostatnie okrążenie wyszło w około 22 minuty. Oficjany czas: 66:27. Słabo, ale ze mną było słabo.


bieg #2, dn. 23 stycznia - beze mnie

Dopadł mnie wirus, z temperaturą leżę w łóżku. Forma miała się rozkręcać, a tymczasem przerwa w aktywnościach. 


bieg #1, dn. 2 stycznia - czyli pierwsze śliwki robaczywki

Siarczysty mróz... to zapamiętam z pierwszego etapu cyklu Zimowych Górskich Biegów w Falenicy w tym roku. Kibiców też zapamiętam, za bycie aż do mojego finiszu Wam baaardzo dziękuję, i od razu przepraszam za mój autyzm przedstartowy, ale ja tak w stresie mam...

... a bałam się tego pierwszego biegu baaardzo... Wiem, po zeszłorocznym cyklu, jak ta dycha daje w kość (tu link do relacji). Fakt, nie ma lepszego siłowego treningu jak te dwadziścia jeden podbiegów, ale łatwo i przyjemne nie jest. Daje efekty i satysfakcję (w odwrotnej kolejności), więc wiadomix, że warto, ale w trakcie... Niejednokrotnie będąc treningowo na biegowej ścieżce w Falenicy zastanawiałam się, czy nie zmienić dystansu, ale... skoro są plany, to nie czas i miejsce, aby odpuszczać. No! Twardym trzeba być, a nie miękkim. Nie po to uklepuję wydmę od połowy października, aby efektu nie było, tak?

Zatem przejdźmy do meritum: po pierwsze primo - nie spóźniłam się na start! Brawo ja! Każdy kto zna atmosferę tego cyklu, wie o czym mówię. Po drugie primo - ubrałam się akuratnie. Jedyne na co narzekałam, to na zmarźnięte palce dłoni na rozgrzewce i przed finiszem, ale tak to miód malina - zimowe legginsy i dwie warstwy na długi rękaw dały radę. Po trzecie primo - zadowolonam z poprawy techniki biegowej (dziękuję za serie zdjęć Najwierniejszemu Kibicowi), a po czwarte primo dzwony na Anioł Pański zastały mnie przed szóstym podbiegiem, nie ma wstydu.

Ale od początku - zaczęłam spokojnie. Wiedziałam, że przede mną godzina biegania, trzeba dawkować sobie przyjemności i rozkładać rozsądnie siły. Jak to po starcie wszyscy ruszają na "hurrrra!" pod pierwszy podbieg, a ja wiedząc, że biegnę z harpaganami z zielonymi numerami, trzymałam się w ryzach. Już na drugim podbiegu dopadł mnie pierwszy biegacz z kolejnej serii startowej, starałam się nie panikować na widok tłumów, które mnie wyprzedzają i robić swoje. Tym sposobem dotarłam do końca pierwszej pętelki w czasie 20'45''.

Pierwsze koty za płoty..

Drugie okrążenie zaczęłam już z mroczkami w oczach. Na drugim podbiegu (czyli dziewiątym z dwudziestu jeden) zjadłam gryza batona energetycznego, za nic nie byłam w stanie do przełknąć, gryzłam go w nieskończoność... Zmuszałam się, aby jednak coś zjeść, aby dotrzymać do końca i nie paść jak pies Pluto po drodze. Górzystej drodze. Udało się, połknąć tego gryza do piątego (czyli dwunastego) podbiegu, choć kawalątek czekolady przy ustach dowiozłam aż do finiszu... Biegłam, rozglądając się niemrawo i tłumacząc sobie, że "tylko jeszcze raz dziś w tym miejscu będziesz i to będzie koniec..."

Pierwsze oznaki rywalizacji obudziły się we mnie na szóstym (czyli trzynastym) podbiegu, gdy dopadłam maszerującą parę... "No to mam Was, kotki", pomyślałam. "Jesteście moi". Kobietę wyprzedziłam jeszcze przed szczytem podbiegu, za to Czerwone Spodenki na wypłaszczeniu przyspieszyły, po zbiegu miałam stratę około 50 metrów, ale byłam dobrej myśli. Wyprzedzanko udało się przed rozpoczęciem trzeciego okrążenia. Przy mecie oddałam rękawiczki i poleciałam aby dokonać dzieła. Na zegarku śmignął mi czas 41:45, czyli 21 minut okrążenie... "W aptece nie jesteśmy, prawie równo, to teraz lecę już ile fabryka dała", pomyślałam.

Drugie okrążenie za mną, przeliczam ile biegłam

Trzecie okrążenie lubię, bo jest ostatnie i na trasie już są niedobitki. Takie jak ja! Na podbiegu zagadał mnie jakiś koleś, ale ja po angielsku to w takim stanie nie kipię elokwencją, odburknęlam, że to już the final lap i do domu. Pod koniec drugiego (czyli szesnastego) podbiegu wyprzedziłam współtowarzysza bieszczadzkich harców sprzed dwóch lat i mimo mroczków przed oczami poczułam, że mam powera. Niestety poczułam też, że oddanie rękawiczek to nie był dobry pomysł... Zaczęłam naciągać rękawy, aby chronić zmarźnięte dłonie.... Zasłoniłam nawet zegarek, bo końcówkę i tak biegnę na czuja, a nie na wskazania Garmina.

Biegłam taka zmarźnięta, ciesząc się, że nogi ze zmęczenia mi się nie plączą, czekałam na zbieg po szóstym (czyli dwudziestym) podbiegu, by zacząć finiszować. No i u kresu drogi przed tym podbiegiem zaczeły bić dzwony w pobliskim kościele na Anioł Pański!!! Miałam na zegarku 59 minutę biegu. To, że godziny dziś nie sięgnę, to wiadomo było już po drugim okrążeniu, ale plan B, czyli zbliżenie się do drugiego najlepszego czasu sprzed roku, nadal był realny!

Od dłuższego czasu biegła przede mną Dzewczyna w fioletowej kurtce, zebrałam się zatem za nią, bo gonić zajączka fajnie jest i.... w długą... Fioletowa dostała speeda, dogoniłyśmy razem Panią w różu, ale obie tak mocno finiszowały, że zostałam w swojej pozycji, ciesząc się, że meta już blisko.

Finisz, czyli to co lubię najbardziej

Na mecie wiwatujące zaprzyjaźnione biegaczki, tym razem bez mikrofonu (finisz w Rabce rulez!), gratulowały mi przeżycia. Pierwsze starcie z wydmą ukończyłam z czasem 61:33, co oznaczało, że plan B został wykonany. Oficjalnie do wyników zaliczono mi 61:40.

Mrozu nie widać, ale mocno czuć było te 15 stopni

Starałam się biec na tętno, ale... przy wskazaniu 72 uderzenia na minutę na trzecim podbiegu uznałam, że jednak nie jest to najlepszy pomysł... Pasek często mnie rani, więc zaczęlam go ściągać na brzuch... Niestety przy dwóch warstwach i rękawiczkach nie było to łatwe. Pomiar z brzucha wygląda tak:


Ostatecznie co by nie powiedzieć, start na dobry plus. Czekam na drugą edycję - 23 stycznia.