niedziela, 28 sierpnia 2016

piekielny półmaraton w Hamburgu na Blankenese

Wstęp do dodaniainnym razem, dziś mogę tylko odtwórczo podzielić się z tym, jak na trasie było...


Największy ŁAŁ jaki organizatorzy mogli zafundować mi przed startem, to brak kolejek do toi-toi, a wcale ich wiele nie było i (uwaga!) kolejny ŁAŁ - płyn dezynfekujący do rąk na stoliku przed toaletami. Dobra, papier toaletowy też był! Można? Można!

Za rozgrzewkę posłużyło przemieszczenie się z mety (gdzie przebieralnie i depozyt) na start. Kilometr wystarczyć musiał, potem chwila na rozciąganie i w drogę!

fot. MKN

start - 3 km w czasie 19'12"
Staram się wystartować prawie ostatnia. Ociągam się z wejściem do strefy korytarza startowego jak mogę najbardziej. Nie ścigam się, mam robić swoje. Na początek ma być lajtowo - lecę sobie po 6:20 min/km. Co uczepię się jakieś pary lub grupki, to puszczają mnie przodem. W końcu dość długo biegnę ze Starszym Panem. Zaczyna się pierwszy podbieg. Sporo osób już idzie przed nim.
Jest ciepło, droga wiedzie wzdłuż Łaby, sporo cienia.
Ciągle się upominam, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

4 - 6 km w czasie 18'33"
Biegnę swoje, satysfakcję daje wyprzedzanie, a na podbiegu to już w ogóle! Nie szarżuję, tętno w okolicach 180, czyli jak ma być. Starszy Pan został w tyle... Aż tu nagle ... Pierwszy wodopój! Piję wodę, resztę wylewam na siebie. Na głowę, najwięcej wody moczy daszek, a ja sucha... Grr! Nie ćwiczyłam tego, następnym razem trzeba będzie to lepiej rozegrać. Jestem zadowolona ze zbiegów, sporo wówczas nadrabiam.
Trasa przenosi się do parku, potem na ulicę. Nogi współpracują. Może ciut czuję lewą dwójkę...
Na zegarek przestaję patrzeć! Wiem, że lecę na przetrwanie.
Ciągle się upominam, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

7 - 9 km w czasie 19'25"
Ta ulica zaczyna być coraz mniej fajna. Widok na Łabę może i bajeczny, ale nie ma tu za grosz cienia. Zaczyna być ciężko... Postanawiam wziąć żel. Podpinam się pod dwóch biegaczy i lecimy. Ni z gruchy kolejny wodopój. Łyk w siebie, reszta na siebie. Udało się, celnie! Dekolt przyjemnie ochłodzony, trochę ramiona też. No i widać cień!
Zaczyna się kolejny podbieg. Zaczynam doganiać osoby z dystansu krótszego, a mnie doganiają startujący kwadrans później. W cieniu jest przyjemnie, mogę tak biec. Trasa jednak prowadzi małą uliczką w kierunku Łaby, niby jest w dół, ale praży słońce i przestaje być wesoło...
Ciągle się upominam, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

10 - 12 km w czasie 19'54"
Dziesiąty kilometr wita mnie kryzysem. Jest gorąco, nie ma czym oddychać i mam w głowie jedną myśl: skończyć tą męczarnię! Już! Teraz! Kolejny krok sprawia mi trud, ledwo powłóczę nogami. Wiatr od rzeki jest ciepły. Z nieba leje się żar, który odbity od asfaltu potęguje doznania. Zaczynam iść. Motywacja mi siada, wszystko mam gdzieś!

Wyprzedza mnie dwóch chłopaków, chyba jeden prowadzi na wynik drugiego, bo ten z tyłu zaczyna iść i nijak nie reaguje na zachęty do biegania. Obserwuję ich i gdy Ociągający zaczyna biec, też próbuję. Przy życiu trzyma mnie chyba tylko ten żel i widok cienia jakieś 200-300 metrów z przodu. Wyprzedzam tych gości, aby być już z dala od operowania słońca. Rekonesans trasy jednak się do czegoś przydał... 
Biegnę siłą woli chyba... Mam wrażenie, że poruszam się jak mucha w smole, a zegarek pokazuje tempo 5:20 min/km... Zgłupiał chyba, myślę. Po kolejnych paru metrach widzę 6:01 min/km. Jest faliście, może to poczucie, że prawie stoję to tylko moje "wydajemisię'... W duchu ciągle się upominam, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

13 - 15 km w czasie 19'52
Zaczynam wybiegnięciem w słońce, wiem że to chwila, bo dalej jest cień i spory podbieg. Wyprzedzam czterech panów zgrupowanych po dwóch w tym Okularnika z kumplem, których już gdzieś mijałam, a potem oni mnie, gdy kryzysowałam. Na podbiegu wyprzedzam dwie kobiety i myślę "Oby do schodów", wiem że czeka mnie znowu nasłonecznione miejsce. 

Na prostej dobiegam Panią 60+, mam ochotę z nią dłużej zostać, ale jakoś tak zaczęło mi się chcieć i lecę sama. Dobiegają mnie Okularnik, jego kumpel się ociąga, ale lecą. Widać lubią płaskość, bo we mnie buzuje przed podbiegiem... No i są schody. Tu wyjątku nie ma - każdy idzie. Na górze, gdy łapię rytm dobiega mnie Pani 60+ i spory kawałek biegniemy razem. Urywam się jej tuż przed granicą miasta. Czekam na najmilszą część trasy - las!

16 - 18 km w czasie 21'09
No i nawet zaczął cieszyć. Tylko kurde, wody mi się chce... Za stadniną wybiegamy znowu w szczere słońce. Bleeeee! Zaczynam zwalniać... Dobiega mnie Pani 60+ i coś do mnie mówi... Z grzeczności znajduję w sobie siłę na krótkie "Ich spreche kein Deutch" i już jest jasne, że konwersacji nie będzie... Podejrzewam, że wspomniała coś o upale, ale mogła powiedzieć wszystko... Nie rozumiałam jej.

Kolejne metry, a mnie się chce wody! Kojarzę szybko, że na wodopojkę orgów to raczej nie ma co liczyć, bo tylko mój dystans robi pętlę pod Szlezwig-Holsztyn. Dupa! 

Wtem widzę rozstawiające się przed bramą stanowisko nawadniania biegaczy. Miałam ochotę ucałować tego tatę i dziewczynki, złapałam butelkę, sama sobie nalałam, łyku-łyku i w drogę. Przed skrętem w las widzę kolejne stanowisko, które ulitowało się nad nami. Tym razem wyjęłam szybko drugi żel, łyku-łyku i popita. Reszta na kark. Idealnie, bo spływa i na ramona i dekolt. Mogę teraz biec! Szybkie "Danke" i w drogę. 

Zaczynam wyprzedzać! Trudne to nie jest, po prostu biegnę, a wszyscy idą. Czasami łatwo nie jest, bo ścieżka wąska, ale idzie. Jest pod górę, a mi się chce biec! Od czasu do czasu nawet upominam się, aby trzymać ręce w kątach prostych i nie machać nimi przed sobą.

Na ulicy czeka na nas chyba oficjalne stanowisko nawadniania. Po kubkach mniemam, nie przyglądałam się szczegółom organizacji punktu. Tu już tylko wody używam do oziębienia ciała. Lekko przedabrzam, bo mokre spodenki lepią się do nóg, podwijam je i z lubością stwierdzam, że jak w pachwiny zimno, to jakoś tak przyjemniej ciału...

Wiem, że najgorszy podbieg przede mną...

19 km - meta w czasie 20'18"
Do lasu, gdzie najwyższy punkt do ogarnięcia, wbiegamy razem z trasą fanatic, której przewyższenia nawet nie sprawdzałam, sam opis mi wystarczył, aby stwierdzić, że to nie moja liga. Noga mi podaje, sporo osób z mojego dystansu idzie, ja staram się truchtać... Wolno, coraz wolniej, ale truchtać... Końca wydmy nie widać. Nie doceniłam jej! Tydzień temu weszła na wybieganiu jak złoto, a dziś... Wlekę się jak ostatnia ciamajda... Najgorsze jest to, że po wybiegnięciu z lasu podbieg się nie kończy! Brrrr! 

Zaczynam się sama pocieszać, że jeszcze troszeczkę, jeszcze momencik... Mam już serdecznie dość gorąca, dystansu, zmęczenia. Na zegarku widzę czas od startu - 02:05:00, zostało jeszcze z dwa kilometry... Zbieram się w sobie, znam trasę, pora kończyć ten bieg! Biegnę cały czas z podwiniętymi spodenkami, upominam się już nie o ręcę, jak o to, by pamiętać, aby je wyjąć na finisz i wbieg na metę, aby jakoś wyglądać!

Zaczyna się odliczanie, już mniej niż kilometr... Wiem, że czeka mnie jeszcze jeden podbieg. Nieduży, ale jednak... Minięty! Na asfalcie widzę 800 metrów. Biegnę rytmicznie, ale to jeszcze nie finisz. Za depozytami, gdzie będzie mniej niż 500 metrów będzie już tylko w dół i tam sobie mogę przyspieszyć. Robię to, a jakaś grupa mocno kibicuje komuś za mną. Metę już widzę. Zostaje do przebiegnięcia ostatnie 200 metrów... Zrównuje się ze mną kobieta w niebieskim stroju. Podejrzewam, że biegła nie mój dystans, bo nie biegłaby tak szybko... 

Nie wiem skąd pojawia się we mnie myśl, że nie pozwlę się wyprzedzić, że będę walczyć! Nie wiem też skąd mam siłę, aby podnosić do góry nogi i biec z całych sił wcale nie machając rękoma przed sobą! Zapitalam jakby od tego miało zależeć moje życie. Robię chyba najdłuższe kroki jakie kiedykolwiek stawiałam. Niebieskiej koszulki w polu widzenia nie mam... ale lecę jak pocisk na podest z metą. Słyszę jak konferansjer mówi moje imię, zatrzymuję się, dostaję medal. Całuję go i uświadamiam sobie, że moja mordęga dobiegła końca... Zaczynam płakać.

fot. MKN
Dopiero jak ochłonę, przeglądam zapis zegarka. Czas dystansu 02:18:25, średnie tempo 6:30, tętno 181. Plan minimum na dziś wykonany. Powtórzyłam wynik z Półmaratonu w Skale, ale łatwo nie było! Było mega ciężko i tylko dzięki głowie się udało! Ciało chciało zostać w połowie dystansu.


Zakończenie jak ochłonę, jeszcze nie potrafię podsumować tego startu...