Drugi bieg z cyklu Perły Małopolski sprowadził mnie do Szczawnicy do Pienińskiego Parku Narodowego. W porówaniu do biegu w Ojcowskim Parku Narodowym trudność wzrosła w przewyższeniu - 1025 metrów i rodzaju trasy, bo z ulic przenieśliśmy się na górskie ścieżki.
Przed startem było mi bardziej refleksyjnie niż wesoło. Czułam powagę sytuacji i moje wewnętrznie ustalane limity nie były już tak optymistyczne jak w Ojcowie. Biorąc pod uwagę limit wskazany przez organizatora - cztery godziny, bardzo chciałam zmieścić się w czasie 3:15:00. O złamaniu trzech godzin, nie śmiałam marzyć. Do tej pory miałam zapas czterdziestu minut w limicie i podejrzewałam, że tak pozostanie...
Ciachu-prachu, nastąpiło południe i w trasę! Od początku podbieg, ale na asfalcie nie było zbyt stromo, więc się gnało. Po kilometrze skręt w ul. Skotnicką i się zaczęło stromo i stromiej, początkowo zwolniłam, ale truchtałam, ale gdy weszliśmy do lasu przeszłam do marszu. Z profilu trasy wiedziałam, że do piątki nic innego mnie nie czeka, jak tylko wdrapywanie.
Ku mojemu zdziwieniu jeszcze przed Bereśnkimiem zaczęły się zbiegi i wypłaszcenia.
Tydzień poprzedzający start sporo padało, więc błoto na trasie było gwarantowane. Na dokładkę dzień przed startem wieczorem też lekko mżyło, więc na świeżo utrwaliło się co już błotem było. Mazia była konkretna, ale moje Mizuno mocno trzymały się podłoża. Parę osób, które biegły w asfaltówkach koncertowo, ślizgało się w dół. Mnie to nie było pisane.
Przy pierwszej wodopojce spotkanie z uczestnikami biegu Nordic-Walking, tylko moja zadyszka (było wciąż pod górę) powstrzymała mnie od kąśliwych uwag, aby panować nad kijami. O mało nie dostałam nimi w nos od kogoś, kto wspinał się wyżej. Jegomość trzymał kije w jednej ręce, machając nimi intensywanie w tył, a drugą ręką dopajał się wodą. Grrr... Wyprzedzanko i problem załatwił się sam.
Dość szybko dobiegłam do Bereśnika (843 m n.p.m.) i potem było już w dół i tylko w dół. Starałam się na zbiegu utrzymać pozycję, jaką wywspinalam raźno wcześniej, ale kilka osób mnie wyprzedziło. Mówiłam, już że zbiegi to moja pięta Achillesowa? Niby się luźno puszczam, ale prędkości z tego nie ma...
Było w dół i w dół... Trasa przebiegała przy moim hotelu w części zdrojowej Szczawnicy, a że byłam dość jeszcze świeża, to zrezygnowałam z chwilowego zejścia z trasy, co by ogarnąć się i przywdziać korale.
Wróciliśmy do miasta, zakończenie pierwszej pętli wzdłuż deptaka przy Grajcarku. Na mostku mijam chyba cztery zakonnice, pozdrawiam je radosnym "Szczęść Boże!" i biegnę dalej. Płaski odcinek, podobnie jak zbieg, udało się biec tempem szybszym niż 6 min/km. Przed połówką udało się mi dogonić kilka osób, ale jak się potem okazało, one kończyły dychę, a ja przy strefie startu/mety zaczynałam drugie okrążenie.
Przyszła pora na pierwszy żel (akurat był punkt odżywczy) i choć profil tego nie przewidywał, zaczęło się mocno w górę! Początkowo towarzyszyły mi w marszu dwa psy, a potem dogonili mnie dwaj niedoszli zakonnicy, którzy w 2014 roku wybiegali Maraton Benedyktyński (tylko dla zawodników stanu duchownego lub tych, którzy w młodości czuli powołanie). Teraz pisząc relację, połączyłam te fakty z zakonnicami na mostku. Jakiś bieg z powołaniem mi wychodzi...
Wracając do niedoszłych zakonników - jeden pognał do przodu, drugi został ze mną i zaczęliśmy rozmawiać. Pierwsza pętla była bardzo mało socjalizująca, biegliśmy razem z dychą, a na drugiej pętli na trasie byli tylko uczestnicy półmaratońskiej niedoli. Przed Szafranówką doszliśmy dziewczynę, którą już do końca trasy doganiałam na podbiegach, a ona mi uciekała na zbiegach. Ostatecznie na prostej ją dogoniłam i na mecie byłam przed, ale znowu odbijały mi się czkawką słabe zbiegi...
Zejście z Szafranówki (742 m n.p.m., szlak wzdłuż granicy polsko-słowackiej) był baaardzo stromy. Jak widać sposoby pokonywania tego etapu były różne. Jedni schodzili bokiem, inni po drzewach, a ja popylałam krabem. Na dole na zdjęciu widać jak się doń przymierzam.
Do trzeciego punktu odżywczego czas mijał na pogaduszkach, łyknęlam żel i w dół!!! Była chwila, gdy mocno zapiekły mnie mięście czworogłowe (popularnie zwane czwórkami), ale poprosiłam je aby się nie wygłupiały, że to nie czas i posłuchały, bo ból nie pojawił się do końca dystansu.
Widoki zajmowały od czasu do czasu moją uwagę, bo ja wciąż czekałam na dwa niewysokie wzniesienia, które jeszcze czekały mnie na trasie. Zanim jednak w górę było łąką w dół, potem kamieniami i błotem ciągle w dół, aż w końcu zaczęło być coraz bardziej mokro i nadal w dół...
Biegła za mną ten odcinek dziewczyna, która w połowie wodnistego zbiegu pozwala sobie na komentarz: "Chociaż stopy się chłodzą od tej wody", moja odpowiedź ją zaskoczyła, bo odparłam, że ja mam w butach sucho... Zmianę tego stanu rzeczy zmienił dopiero regularny strumyk, który sie pojawił na ścieżce, gdy już brodziłam w wodzie po kostki, wtedy i mnie chłodziły się stópki. Wcześniej Mizuno chroniły mnie przed podtopieniami. Co ważne, kilka kroków po suchym, a woda wydostała się z buta i nie odczuwałam żadnych niedogodności typu chlupanie pod stopą. No, bo to Mizuno!
Było w końcu w górę, udało mi się wyprzedzić dwie lub trzy osoby i znowu w dół, ale tak mocno stromo w dół i tu już nie pozwoliłam się wyprzedzić. Widać już było kolejkę na Palenicę, zatem wiedziałam, że czas na finisz, bo czekała mnie tylko prosta. Znowu zleciałam tempem poniżej 6 min/km i wyprzedzałam zmęczonych biegaczy.
Na mecie zameldowałam się w satysfakcjonującym mnie czasie. Udało mi się utrzymać taką samą różnicę do najlepszej kobiety jak w Ojcowie (znowu traciłam 1:03), co oznacza, że się na trasie nie obijałam. Było zdecydowanie technicznie trudniej, a i błoto (na zdjęciu but zdążył się umyć w strumyku, który wyległ na trasę) nie ułatwiało przemieszczania się.
Nie tylko moja czacha dymiła po dwudziestukilometach w górach, Garmin też parował. Najgorsze miało jednak nadejść później. Bolące czwórki skutecznie robiły ze mnie kalekę przy wstawianiu-siadaniu czy też schodzeniu po schodach aż do środy!
Moje wyniki
czas netto: 3:10:16
open 251/278
open kobiet 32/41
kategoria wiekowa 14/19
prędkość 6,6 km/h
No to zarządziłaś - ponieważ trasę częściowo poznałam to wiem jak musiało być trudno po opadach. A Szafranówka to masakra :) Gratulacje Ren!
OdpowiedzUsuńSuper! Gratulacje
OdpowiedzUsuńPozdrawiam