piątek, 28 lutego 2014

a luty minął jak z bicza trzasł

Luty zaczęłam od biegania po leśnych zaspach z mapą (relacja), ale już dnia kolejnego saneczkowałam w najlepsze z Boot Camp Polska w Parku Skaryszewskim.



Powrót do wtorkowych treningów klubowych przyniósł niespodziankę - już 4 lutego! Pojawiły się życiówki. W końcu! ...bo od październikowej poprawionej dychy w tej kwestii posucha. Trening tempowy wycisnął ze mnie poty.


Pierwsza w tym roku dyszka - GPW na Kabatach, 8 lutego, a dzień później kolejna niedziela w Parku Skaryszewskim. W roli głównej: gumki. Moje pośladkowe i przywodziciele pamiętały długo ten trening, rzadko zakwasy ma się już dwie godziny po ćwiczeniach.


Na zdjęciu część osób odwodzi nogę po skosie do tyłu na zmianę z przysiadem, a druga część grupy robi szwedzkie pompki - na triceps do sukienki na lato.

tydzień II

Wtorkowy trening. W czasie tych 11 kilometrów przeszłam przez wszystkie możliwe stadia zadyszek i umiejscowienia kolek, skończyłam z pulsometrem na brzuchu (co mnie mega denerwowało i przeszkadzało). Myślałam często o tych słabościach, co to biegacze pokonują, bo to był TEN dzień... Ciekawe jednak było to, że ani przez chwilę nie pomyślałam żeby skończyć... Wytrwałam do końca.

Dwa tygodnie po debiucie na orientację drużynowo, sprawdziłam się jeden na jeden z mapą. Na Mariensztacie. Przypomniałam sobie, jaką radość bieganie może nieść. Na myśl przyszła mi pierwsza dycha, pierwszy półmaraton, maraton... Kolejne nie są już tak emocjonujące!

Powrót na falenicką wydmę przyniósł poprawę życiówki na trasie 6,6 km o całe 2 minuty. Widać efekty styczniowo-lutowych treningów siłowych. Zatem w niedzielę rano stawiam się w Skaryszewskim, aby  robić wypady nogami, pracować nad łydkami i pośladkami, skakać po schodach,  a także nosić i być noszoną - też na schodach.

fot. Asia z Boot Camp Polska (to już koniec treningu, więc noszenie dla chętnych)
A na niedzielny deser - wybieganie ze zwiedzaniem Warszawy z trasą w kształcie serca. A ja odliczam dni do wyjazdu w Gorce.

tydzień III

Kolejny tydzień mocny. We wtorek podbiegi na Belwederskiej. Gnałam je tempem mniej niż 6 min/km. W szoku byłam! W czwartek pierwszy raz zrobiłam całą klubową rozgrzewkę przed salą, czyli 5,5 km. Do tej pory było jedno lub dwa kółeczka. Yes! No a od soboty do poniedziałku cross-fit.

W sobotę z Boot Camp Polska trening do Runmageddonu, tu relacja. Barki i kark od podnoszeń i zwisów na rękach czułam całą niedzielę i poniedziałek. Krytycznie było po południu w niedzielę, więc przed udało się w Skaryszewskim zaliczyć kolejny Boot Camp, tym razem light, dla biegaczy. Po nim czułam lekko nogi. Komplet zatem zakwasów w gratisie.

fot. Asia z Boot Camp Polska
tydzień IV

W poniedziałek kolejny z rzędu cross-fit. Tym razem z obozybiegowe.pl. Było sześć stacji (martwy ciąg z kettlem 18 kg (sic!), TRX z wiosłowaniem, opony - rzucanie, wchodzenie na ławkę, burpeesy i wykroki z workami z piachem na karku. Na stacjach ćwiczyliśmy po trzy minuty, a w przerwach truchcik dookoła jeziorka na Polu Mokotowskim. Całkiem przyjemnie. Było bez rywalizacji. Byłam w parze z Ulą, moją czytelniczką. (Pozdrawiam!)

Wtorek klubowy. Siła i szybkość. Podbiegamy pod Agrykolę i wybiegamy do Belwederu. Powrót odpoczynkowy. Jestem zadowolona, z tego co widzę w statystykach po tym treningu.

... ale, ale! Sponsorem tego tygodnia są góry. Gorce. Nadrabiam nieobecność na obozie biegowym. Na miejscu (w Warszawie) było trenowane siłowo i funkcjonalnie, pora na wybiegania w pięknych okolicznościach przyrody. Matę do rozciągania spakowałam zaraz po butach i książkach.

W czwartek zdobyłam Turbacz (1310 m n.p.m), w czasie powrotu pokombinowałam skróty i skończyło się jak zawsze... Za to w piątek pobiegłam z Rabki na Maciejową (815 m n.p.m), już szlakami, jak Pan Bóg przykazał.

A to mój gorczański widok z okna.



Podsumowanie

Kilometraż lutego dobija do rekordowych miesięcy (wrzesień i październik 2013). Wyniósł 157 km. Koncentowałam się głównie na sile, pora zatem pomyśleć o szybkości.

Kalendarz treningowo wygląda imponująco, tak intensywnie to nie bywało...



Aha, żeby nie było, że tylko biegam i cross-fituję... nad rozciąganiem i szpagatem nadal pracuję. Od czasu do czasu zerkam na filmik instruktażowy spod Tower Bridge i drugi flmik nasz rodzimy z parku, jakich wiele na youtubie.

No i najważniejsze - przy tak aktywnym trybie mam APETYT jak ta lala. Pochłaniam sporo, a i tak ciągle rozglądam się za czymś do jedzenia. Pasek od pulsomierza nadal się zsuwa w czasie biegania, pora zadziałać nitką i igłą.

odpoczynkowo na Maciejową

Po mocnym akcencie dzień wcześniej, kiedy to dotarłam na Turbacz, przyszła pora na odpoczynkowe pobieganie tam i z powrotem. Z Rabki na Maciejową, a właściwie do schroniska, czyli ciut dalej. Wycieczka teoretycznie na przewyższenia +/- 370 metrów. Zapomniałam na nią zegarka, więc biegłam totalnie na samopoczucie. To miało wpływ na miłą niespodziankę, którą sobie zrobiłam na koniec.

Trasa początkowo uliczkami miasta (między sanatoriami), potem wybiega się na łąki z takimi widokami z prawa...

... i lewa...


Zadowolona byłam, że śniegu nie widać i że względnie sucho... a najbardziej z tego, że na trasie spotykałam ludzi! To ma jednak swój klimat.


 Truchtałam sobie zatem przed siebie, aż zaczęło być coraz bardziej mokro...


Moje buty przestały wyglądać elegancko, a ja nauczyłam się jak stąpać, aby nie ślizgac się po błocie.


Po drodze mijałam kapliczki i stacje Drogi Krzyżowej. Mam wrażenie, że Gorce są pełne takich miejsc...


... aż w końcu po etapie błota, doczekałam się też oblodzenia. Nogi się znowu zaczęły rozjeżdżać, więc wolniutko krok po kroczku posuwałam się do przodu.



Maciejowa (815 m n.p.m) przywitała mnie zimowo...


.. aby już kilka metrów dalej przed schroniskiem była wiosna... Dotarcie zajęło mi równo godzinę.



Samo schronisko niezwykle przytulne, a sala dla turystów maleńka. Spędziłam tam chwilę, napoiłam się izotonikiem i postanowiłam gnać w dół.





Po drodze mijałam tych, których wyprzedzałam podążając w górę. Jeden tata na mój widok tłumaczył synkowi "O zobacz, pani już wraca!", na co rezolutny chłopiec, któremu nie pozwolono biegać, aby się na płaskim nie zmęczył i zostawił siły na potem (byłam świadkiem tej rozmowy), odpowiedział: "To się nie liczy! Ta pani biegła".

Gnałam, gnałam i gnałam (czyt. truchtałam, truchtałam, truchtałam radośnie), aż wróciłam do Rabki, do początku czerwonego szlaku i gdy zobaczyłam, że droga powrotna zajęła mi tylko 40 minut byłam w szoku! Niby w dól ciągle, ale jednak z lodowo-błotnymi przeszkodami.

czwartek, 27 lutego 2014

na Turbacz

Prywatny obóz biegowy w Gorcach należy rozpocząć z przytupem. Zatem na początek: Turbacz! We wtorek był mocny trening siłowy (Agrykola z wybiegiem pod Belweder), więc można uznać, że aklimatyzować się nie trzeba. Trasa zakłada przewyższenia: 732 w górę i 765 w dół.

Ruszyłam leciutko spod kwatery. Na początek 1,5 km w dół, potem trochę po Kowańcu na płaskim i rozciąganie pod kościołem. Tu był początek szlaku zielonego, którym miałam podążać. Prowadził on ulicą, aż zaczął kluczyć podwórkami.


Potem była rzeczka i mostek...

... a dalej już tylko w górę!


Truchtałam raźnie rozglądając się wokoło. Na szlaku cisza, od czasu do czasu dało się słyszeć śpiew ptaków. Mijałam kapliczki mniejsze i większe.


Na Bukowinie Waksmundzkiej przystanęłam chwilę, aby obejrzeć na polanie Brożek połączone drutem kolczastym krzyże, gdzie znajduje się sanktuarium św. Maksymiliana Kolbe. Kilka dni później dowiedziałam się, że w tym miejscu rok rocznie odprawia przy ogromnych ogniskach się Pasterkę. 

Polana Brożek
Zaczęłam mijać połacie śniegu. Zrobiłam im foto na dowód, że w górach śnieg jeszcze jest...


... bo zupełnie nie przypuszczałam, że ostatni etap drogi pod Turbacz będzie wyglądał tak jak na zdjęciu niżej. Były miejsca, gdzie w górę przemieszczałam się tylko dzięki trzymaniu się gałęzi, a zdarzało się, że podchodziłam w górę na czworaka, bo nogi w trailowych butach biegowych rozjeżdżały się na lodzie....


W promieniach słońca dotarłam do Turbacza (1310 m n.p.m.). W schronisku pustki... Było kilku biegaczy, którzy dobiegli zza gór, bo z Poręby Wielkiej, i dwoje piechurów.





Powrót w kierunku Bukowiny Obidowskiej. Po drodze kolejne kapliczki...


... i całkiem znośna droga.


Jednak gdy minęłam szlak papieski w kierunku Nowego Targu, wróciło zlodowacenie.


Powoli przemieszczałam się do przodu, było w dół, więc z lekkimi poślizgami, ale do przodu.

Wymyśliłam sobie skrót do kwatery, tak aby oszczędzić sobie podbiegu na końcu trasy z Kowańca po zejściu z zielonego szlaku. Plan był prosty, zejść ostatnim możliwym zejściem przed zielonym i przemieszczać się w dół. Miałam zbiec idealnie na Szuflów.

Tak zrobiłam. Przemieszczałam się ścieżką na południe. W dół, w dół i ciągle w dół. Ścieżka zmieniła się w drogę, na której błoto sięgało kolan, a ja wybiegłam z lasu i zobaczyłam zabudowania. Jest dobrze!, pomyślałam! Z błota wyskoczyłam komuś na zagrodzoną drutem łąkę i uśmiechnęłam się, widząc na domku adres "Szuflów 48". W nogach miałam 19 kilometrów. Byłam blisko mety. Tyle, że droga zaczęła podążać w lewo, a po prawo ciągnęły się same tereny prywatne z tabliczkami "ZAKAZ WSTĘPU". Pobiegłam ogólnodostępną drogą, aż natrafiłam na asfalt i pierwsze zabudowania o adresie "Os. Gazdy".

 

Nie tu chciałam trafić! Grrrr! Powrót w góry wydawał mi się nierozsądny, więc biegłam ulicą w dół. No i natrafiłam na przeszkodę. Dużego czarnego psa, który stał na środku ulicy... Pięknie!, pomyślałam. Przygoda goes on! Zdjęłam plecak, którym miałam się bronić i delikatnie przemieszczałam się w kierunku zwierzaka. Im bliżej tym bardziej mi się przyglądał... Szczęśliwie, zza rogu budynku dostrzegłam na placu psiego właściciela. Uffff!!! Niepewnie przemieszczałam się do przodu, mówiąc grzecznie Dzień dobry i pytając od  razu Nic mi nie zrobi? Wskazując psa. W odpowiedzi otrzymałam zapewnienie, że pies mnie chce tylko powąchać i krzywdy nie zrobi. Tak też było.

Skoncentrowana na psie, nie zapytałam o drogę! Biegłam dalej. Natrafiłam na innych mieszkańców Os. Gazdy i ich nieomieszkałam zapytać: Jak na Szuflów? Nie wiem, co turyści w swych pytaniach mają, bo ilekroć pytam czy to w górach czy na Mazurach o drogę, to w pierwszej chwili tubylcy baranieją. Widzą skąd zmierzam i zawsze moje pytanie dziwi. Otrzymuję odpowiedź: Proszę Pani, Szuflów to jest tamta góra. Znowu pytam: To co? Mam wrócić w góry i dostać się na Szuflów tamtędy?! Ta opcja mnie wcale nie pasowała. To błoto po kolana nie zachęcało! Poza tym to było cztery kilometry od miejsca, gdzie zbiegłam z góry ze szlaku w dół.

A nie... może Pani tędy zbiec do Kowańca. Słysząc znajomą lokalizację odetchnęłam. Podziękowałam za wskazówki i w drogę. 20 kilometrów w nogach, a do domu daleko...




Wycieczkę zakończyłam blisko z 23 km na liczniku. Pod Szuflów nie dałam już rady podbiegać, ale wyprzedzałam piechurów, więc to się liczy jako dobre marszowe tempo, prawda?

sobota, 22 lutego 2014

trening dla twardzieli

Radosny cross-fit? A bardzo proszę!

Wybrałam się na trening Boot Camp Polska przygotowujący do Runmageddonu. Jak szaleć, to szaleć. Bynajmniej nie myślę o starcie, mam kolizję terminów (maraton), a po zapoznaniu się z regulaminem i opisem przeszkód mam pewność, że nie przeszłabym przez pierwszą (mur i lina). Nie chcę nawet siebie wyobrażać na kolejnych dziewiętnastu , żeby wymienić niektóre: ściana, mur, zasieki z drutem kolczastym, tunel, basen z mętną wodą, pajęczyna, ogień na trasie. To zdecydowanie nie dla dam.

Wróćmy jednak do treningu. Luty, a w Warszawie wiosna.

Fot. Boot Camp Polska
 Na rozgrzewkę podbieg pod Górkę Szczęsliwicką i pompki, przysiady po drodze.

Fot. Boot Camp Polska
 O, tu widać moją pompkę.

Fot. Boot Camp Polska
Zbieg z górki raz przodem, raz tyłem. Ustaliliśmy się w rzędzie, co druga osoba w przód, co druga w tył, złapaliśmy się pod ręce i w dół. Ja skończyłam przewrotką, poleciałam przez bark. Uśmiech nie schodził mi z twarzy! A później było przechodzenie przez tunel z trzydziestu osób. Tunel był zbudowany z ludzików w podporze, dołem raczkiem kolejno wszyscy przechodziliśmy. Zbeształam się tam z błotem! ... dlatego miło było w końcu zobaczyć światełko w tunelu i wyjść na powierzchnię!

To nie koniec rozgrzewki...  Potem było "oporowanie". Najpierw tyłem, a potem przodem. Aneta nie jest łatwym zawodnikiem...

Fot. Boot Camp Polska
No i zaczęły się schody... Podzieliliśmy się na grupy i zaczęliśmy trening właściwy. Podciągania, podnoszenia, liny, przechodzenia rękami po drążkach. Tak... jestem cieniasem :)

Fot. Boot Camp Polska
Potem zmiana stacji i wskoki, pompki na jednej ręce i przysiady na jednej nodze. Do tego przechodzenie w tunelu i... pająk! Pierwszy raz miałam przyjemność.

Na sam koniec w podziale na drużyny, ku uciesze spacerowiczów i naszej własnej, przemieszczaliśmy się w jednym czasie z jednej strony pająka na drugą.

Fot. Boot Camp Polska
W trakcie przechodzenia się działo! Łaskotanie, bujanie, ogólna wesołość...

Fot. Boot Camp Polska
Zacząć tak sobotę jest bosko! Zakwasy barków i karku pojawiły się w niedzielę rano, kulminacja jak zwykle około 15:00. Wzmocnienie obręczy barkowej się kłania, oj kłania...

niedziela, 16 lutego 2014

Walentynkowo po Warszawie

Kolejne zaproszenie od Biegów po Prawdziwej Warszawie. Nie sposób nie przyjąć. Wspólne niedzielne wybiegania ze zwiedzaniem w tle są okazją do poznania miasta i spędzenia czasu wśród innych biegaczy. 

Tym razem trasa jest niespodzianką. Dopiero przed startem dostajemy info, że będziemy na Pradze i na Żoliborzu. Ruszamy spod pomnika Kopernika. Widać, prawda? Poniżej zdjęcie grupowe na chwilę przed ruszeniem w trasę.

fot. Super Express
Pierwsze informacje przewodnika dotyczą Pałacu Staszica (jasny budynek), Pałacu Zamojskich (szary budynek) oraz narożnego budynku Krakowskiego Przedmieścia i Oboźnej, gdzie ponoć mieszkał Wokulski. 

Biegniemy w kierunku hotelu Bristol, mijamy dom bez kantów i zbiegamy Karową w dół....

fot. BPPW
... i dalej w dół, a ja przysypiam w międzyczasach.

fot. BPPW

Przebiegamy Mariensztat i wbiegamy na most Śląsko-Dąbrowski, aby dostać się na Pragę. Robimy przystanek pod praską katedrą św. Floriana...

fot. BPPW

...i wbiegamy w Ogród Praski przy zoo. Cały czas słuchamy opowieści o mijanych miejscach. Nie pamiętam ich z detalami, aby więc nie konfabulować, daruję sobie przytaczanie tych, których prawdziwości pewna nie jestem.

Przy Ratuszowej słyszymy opowieść z końca XIX wieku o kaplicy loretańskiej, do której przychodziły co sobota pielgrzymki pijarów i franciszkanów, co stanowiło konflikt interesów i doprowadziło do walk między zakonami. Zakończono je ustaleniem, że pielgrzymi organizowane mają być naprzemiennie co drugą sobotę.

Biegniemy w kierunku ulicy Inżynierskiej, gdzie kiedyś była zajezdnia tramwajów konnych i dalej podążamy do Namysłowskiej, gdzie mijamy miejsce carskiego więzienia z XIX wieku, które zostało zburzone w czasie II wojny światowej.

Powrót w kierunku Wisły, ku rondu Starzyńskiego. Mijamy osiedle z lat 60tych XX wieku, które pilotażowo (oprócz standardowej numerami adresowej) nazwało budynki żeńskimi imionami: Ewa, Basia. Zwyczaj ten nie przyjął się jednak w Warszawie.

Biegniemy do mostu Gdańskiego, gdy wbiegamy na poziom tramwajów, przypomina mi się kadr z filmu Pestka. Uświadamiam sobie, że pieszo tego mostu jeszcze nie przemierzałam. Pasażerowie przyglądają się naszej biegnącej grupie. Jest nas sporo - ponad 40 osób. 

Zaczynam odczuwać tempo i dystans. Rano byłam na cross-ficie w Parku Skaryszewskim, więc nie biegnę na świeżaka. Przy zbiegu z mostu mam już dość. Pewnie gdybym biegła sama, przerwałabym trening albo przynajmniej odpoczęła... a tak - biegnę dalej - do Mennicy. Otaczamy Park Traugutta i przy Cytadeli biegniemy w górę na Żoliborz.

Docieramy do Placu Grunwaldzkiego i zbiegamy do Arkadii. Zaczynamy wątek żydowski wycieczki. Mijamy Rondo Radosława i wbiegamy w osiedle, gdzie znajduje się budynek, w którym mieścił się w czasie II wojny światowej Dom Dziecka, gdzie pracował Janusz Korczak.

fot. BPPW
Dalej na Dzikiej podziwiamy bloki z lat 70tych nie pamiętam na czym wzorowane, ale podobne balkony (spięte jednym betonowym balem) są na Gocławiu i Służewiu.

W chodniku mijamy zachowane granice getta. Mijamy  Mur – Pomnik Umschlagplatz na dawnym placu przeładunkowym i przebiegamy do ulicy Anielewicza przy Pomniku Bohaterów Getta. Stąd biegniemy do Parku Krasińskich, ale nie pamiętam, kto go zaprojektował. Biegnąc wzdłuż ogrodzenia, mamy wizualizować żydowskie targowisko, które było w tym miejscu przed II wojną światową.

Wbiegamy w Senatorską ku Teatrowi Wielkiemu i Grobu Nieznanego Żołnierza.

fot. BPPW
Dalej Zachęta i ulicą Traugutta przy ASP wracamy na Krakowskie pod Kopernika. Cieszę się, że dałam radę. Trasa wyniosła 14 km. Z dotarciem z i do auta wyszło ładne wybieganie.


Tradycyjnie na koniec konkurs wiedzy i rozdanie medali.

fot. BPPW (a ja w tle instaluję opaskę na głowie)
Niespodzianką dla wszystkich było wybiegane przez nas serce. W końcu bieg z okazji Walentynek!


Zapomniałam dodać, że od początku do końca na trasie były z nami media. Kamera telewizji regionalnej oraz reporter Super Expressu z aparatem (aktykuł w SE w linku).