środa, 31 lipca 2013

ósmy miesiąc biegowy, w sierpniu rozwiązanie

25°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: zach. z szybkością 24 km/h
Wilgotność: 44%

Ostatni dzień lipca. Pora na podsumowania, ale zanim to nie sposób odnotować dzisiejszego rowerowego powrotu do domu.

Na totalnym lajciku udało mi się poprawić dwa rekordy. O niewiele, ale jednak. To lubię!


Rower aktualnie oczekuje na nowe, miejskie opony. O serwisie w celu poprawy pracy przerzutek, nie wspomnę.

PODSUMOWANIE MIESIĄCA

Plan treningowy do maratonu skończył się 8 lipca. Niestety nie dane mi było sprawdzić, na ile moja praca była skuteczna i pozwoliłaby mi przebiec królewski dystans w 4,5 godziny. Po zakończeniu biegania wg wytycznych, zwyczajnie miałam ochotę na odpoczynek. Nałożyło się na to sporo pracy, wakacje i odwiedziny, wyjazdy. Czasowo ogarniałam się ciężko, z czegoś zrezygnować trzeba było. Padło na bieganie.

Lipiec był miesiącem, kiedy przebiegłam najmniej kilometrów. Nie było ich nawet 40.


Rozkręciłam się natomiast rowerowo. Jeden tydzień jazdy do pracy dał mi początkowo w kość, aby później rozkręcić mnie i zachęcić do regularnego pokonywania tej trasy chociaż raz w tygodniu. 


Krzywa progresu wyników jakby stała w miejscu. Tymczasem tuż po infekcji udało mi się w czasie Parkrun pobiec życiówkę na 5 kilometrów. Czas 28:07. Tydzień później Bieg Morskie Oko i przy trudniejszej trasie czas gorszy raptem o minutę.


Bieg Powstania Warszawskiego w standardowym dla mnie czasie na dychę - godzina i minuta, był i tak wyczynem po takim niebieganiu.

W sierpniu stanę oko w oko z moją kondycją w czasie obozu biegowego w Szklarskiej. Po ośmiu miesiącach biegania, pora na kawę na ławę. Abym wróciła z tarczą, a nie na tarczy!

sobota, 27 lipca 2013

Bieg Powstania

29°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 6 km/h
Wilgotność: 51%

W 69. Rocznicę Wybuchu Powstania Warszawskiego pobiegłam w biegu okolicznościowym. Wieczornym. Wybrałam dystans dziesięciu kilometrów.


Pakiet startowy bogaty w garść ulotek, koszulkę i numer startowy z chipem.


W Biurze Zawodów można było sprawdzić swoje dane...


Się zgadzają.

W dniu zawodów były afrykańskie upały. Jako że akuratnie jestem na etapie totalnego roztrenowania, ruszyłam na bieg bez przekonania. Motto: "Byle do mety!"

Dotarłam na miejsce ciut wcześniej a tam... Tłumy! W obu biegach (na 5 i 10 km) udział wzięło około siedmiu tysięcy uczestników. Pomijam fakt, że wymagano ode mnie wejścia na stadion "tej drugiej, mniej ważnej drużyny z Warszawy". Obrzydzenie mną targało, ale bez tojtoja nie daje rady biegać... Niestety!

W czasie rozgrzewki biegaczy na pięć kilometrów uskuteczniłam swoją. Pobiegałam trochę, pokiwałam na boczki, spociłam jak norka. Gdy usłyszałam Rotę przed startem piątki, u mnie było już bojowo-startowo.

Przed startem dychy śpiewaliśmy hymn państwowy. Nadał ciut patosu wydarzeniu. Po strzale startera chyba z cztery minuty trwało zanim pobiegłam. W końcu udało się przejść od marszu do truchtu... Pierwsze dwa kilometry dużej zwięzłości biegliśmy. Ciężko się wyprzedzało. A ja akuratnie gnałam poniżej szóstki.

Przy Placu Zamkowym słyszę za sobą. "O! Pan Robert" i dyskusja, że zaczyna się z górki i powinniśmy nadrabiać. Patrzę w bok, a to Robert Korzeniowski, który akuratnie szedł nie biegł. Nie dałam się początkowo wyprzedzić chodziarzowi, bo w końcu ja biegnę a On idzie! ... ale w końcu skapitulowałam. Jeszcze przed Pałacem Prezydenckim mnie zostawił w tyle. Cóż... w końcu Mistrz Olimpijskie, no nie?

Stamtąd już tylko chwila i była Karowa i w dół!!! Postanowiłam nadrobić ciut na zapas. Przy zbiegu na Dobrą spotkałam kolegę, który biega od trzech tygodni i niniejszym połknął bakcyla zawodów. Zostawiłam go, proponując tylko aby skorzystał z kurtyny wodnej, bo to pomaga.

Kurtyna była przy szpitalu na Karowej a potem wbieg na Wybrzeże i długa prosta do Sanguszki. Człapałam już trochę i marzyłam o piciu na połowie dystansu. Pod górę do Konwiktorskiej nawet nie było tak straszno, biegłam non stop, bo aby do WODY!

Jak się dorwałam do wodopoju, to łyknęłam od razu trzy kubeczki. Szósty kilometr był najtrudniejszy. Woda chlupotała mi w brzuchu. Byłam mokrusieńka, w powietrzu było zero wilgoci i wiaterku. Wtedy pomyślałam: "Czemu nie wybrałam do przebiegnięcia krótszego dystansu?". Nie ma jednak to tamto, aby tylko do Karowej a potem to już zleci i kolejna piątka będzie przebiegnięta.


W zasadzie nie wiem, jak do tej Karowej dobiegłam. Mrowiły mnie policzki po drodze, to wiem na pewno. Na zawijkach stały głośniki z odgłosami obstrzałów, więc klimatycznie było. Krok za kroczkiem gnałam przed siebie....

Nie zapomnę powiewu chłodu, gdy wbiegałam na Wybrzeże. Milusio od tego grama chłodu się zrobiło. Dało mi to złudne wrażenie sił, energii i przyspieszenia. Zegarek nie podzielał tego entuzjazmu, bo ciągle było więcej jak sześć, ale biegłam i wyprzedzałam. To było ważne.

Sanguszki to była walka z samą sobą. Biegłam pod górę, ale sił było coraz mniej. Czekałam na skrzyżowanie z Zakroczymską, bo tam wydawał mi się, że zaczyna się płaskowyż Konwiktorskiej i łatwiej biec... Tłumaczyłam sobie, że nie mogę tracić sił na ostatnim kilometrze, w połowie przebiegniętym zresztą... Udało mi się nawet pofiniszować! Nie wiem, skąd znalazłam na to siłę, ale udało się!

Godzina od startu, tak istotna przy ewentualnej życiówce, mijała właśnie na ostatnim podbiegu. Nie chciałam jednak stracić kolejnych minut, więc pewnie stąd ta siła na ostatniej prostej...


Czas oficjalny 01:01:21. Ciągle około-życiówkowo (Orlen-dycha niepokonana z czasem 01:00:43).

Moje lokaty:
- open: 3248 / 4055
- open kobiet: 550 / 929
- w kat. wiekowej: 245 / 405

Medal i opaska powstańcza dumnie dołączyły do tablicy z pozostałymi dekoracjami pobiegowymi.


Powrót do domu entuzjastyczny. Fajnie jednak sobie pobiegać. Za metą nie pamiętam już całego wysiłku trasy. Kipię szczęściem i atmosferą biegu....


W czwartek idę pośpiewać powstańcze piosenki pod Grób Nieznanego Żołnierza, bo biegając tylko je słyszałam...

niedziela, 21 lipca 2013

po szwedzku

20°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 13 km/h
Wilgotność: 73%

Urlop, nie urlop. Pobiegać jak się ma ochotę na to - zwyczajnie trzeba!

Tuż przed wyjściem na pobieganie wyglądałam dość zmęczono spacerowaniem po mieście...


Nie chce wiedzieć, jak wyglądałam po powrocie. Czasem lepiej nie wiedzieć... W sumie pobiegałam tylko sześć kilometrów. Znając swoją zdolność do braku powrotów tą samą drogą, wolałam się nie rozpędzać zbytnio aby nie wylądować pod Malmö lub Uppsalą (szwedzki Dziki Las może wyglądać mniej przyjaźnie niż nasz...). Hotelowi oczekiwacze mieli płaczki zamawiać na okoliczność mego zagubienia, więc starałam się oszczędzić im zachodu, a i znowu alkohol czekał na mój powrót.

Grzecznie trzymałam się Drottninggatan i co najwyżej zajrzałam tylko na sąsiednią wyspę. Z okolic Gamla Stan pamiętam tylko tyle, że karta od drzwi przesuwała mi się nieznacznie w spodenkach, co wymagało częstego poprawiania się tu i ówdzie... Wyglądało to dość dziwnie, ale co zrobić...

Bieganie było rześkie, szwedzkie upały to temperatury sweterkowe dla nas. Turystów udało mi się z łatwością mijać slalomem. Dotarłam do kilku placyków i zaułków, gdzie spacerowo nie byłam. Przez część trasy łapała mnie kolka, ale winny był obiad, co go dość blisko biegania jadłam... 


Tempo i dystans spacerowe bardzo. Tyle, że się ruszyłam....

Zbyt wielu biegaczy nie spotkałam. Jednak nie dotarłam do specjalnie wytyczonych biegowych tras na Södermalmie. Może następnym razem?

sobota, 13 lipca 2013

Bieg Morskie Oko (w Warszawie)

23°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płn.-zach. z szybkością 10 km/h
Wilgotność: 83%

Przed biegiem w biurze zawodów byłam wcześnie, bo nie udało mi się odebrać pakietu w tygodniu. Pogoda zdecydować się nie mogła. Było pochmurno, wychodziło słońce i tak ciągle i ciągle...

:

Czas przed biegiem spędziłam przy jeziorku, dopiero przed startem poszłam się integrować w kolejce do tojtoi i przebiec ciutkę na rozgrzewkę. Według Organizatora trasa prowadzi przez zielone i malownicze ścieżki Parku Morskie Oko na warszawskim Mokotowie. Do pokonania 5 km, między jeziorkami i zabytkami takimi jak Pałac Szustra. 2 pętle każda po 2,5 km.

Niby bułka z masłem, ale podbieg (razy dwa) był dość wymagający. Cieszyłam się, że udaje mi się go biec pod górę, bo ostatnio biegowo mnie mało. Miejscami trasa była wąska, co szczególnie na początku nie ułatwiało biegania, o wyprzedzaniu nawet nie wspomnę. Po podbiegu czekałam na zbieg i po raz pierwszy starałam się być "bez zahamowań". Starałam się z całych sił odrobić, co na podbiegu wolniejsze było.

Po pierwszym kółku miałam kryzys, ale ważne było dla mnie, że nie zapętlili mnie czołówkowi biegacze. Biegłam generalnie na czuja, bo wśród parkowych drzew mój zegarek szukał w nieskończoność sygnału GPS i zorientowałam się, że znalazł go dopiero przy końcu pierwszej pętli...

Rozbawił mnie finisz, bo niby już bez sił, ale jak poczułam, że goni mnie jakaś biegaczka, której kibicowali na mecie, to nie pozwoliłam się wyprzedzić.

Czas oficjalny wyszedł 29:19. Życiówka trasy, za rok pozmagam się z tym wynikiem.


wtorek, 9 lipca 2013

rowerowy tydzień

Reakcja otoczenia na moje rowerowe plany:
- "Zabiją Cię gdzieś po drodze, Dziewczyno!"
- "Ty zbytnio forsujesz swój organizm."
- "... ale będziesz tym rowerem autobusem jeździć albo pociągiem?"


Poniedziałek

Słonecznie. Ciepło. Bardzo lajtowy. Byłam raptem w pobliżu u kosmetyczki i wieczorem u lekarza (biegaczka zdrowa ma być). Po pobraniu krwi, gdy recepcjonistka zauważyła, że dosiadam swego rumaka, przyszła zapytać czy oby na pewno się dobrze czuję i czy dam radę jechać rowerem.

Pierwsza obserwacja: brak stojaków do rowerów (przynajmniej tam gdzie byłam), więc rower przypinałam do płotów czy bram.


Wtorek

Słonecznie, ale wietrznie. Ze sportowej spódniczki zrezygnowałam na rzecz spodenek za kolano. To był dobry wybór. 20 stopni w pędzie to nie jest upał po pachy. Moda rowerowa po trasie różnorodna. Od "obcisłych" przez strój luźny sportowy po sukienki w kwiaty i koszule w kratkę.

Trasa malowniczo ułożyła się w coś na kształt bramki. Niestety nie ma przeprawy przez Wisłę, aby pokonać drogę w linii prostej. Trzeba zahaczyć o Trasę Siekierkowską. Pojawiły się już propozycje, że do Wisły powinnam na rowerze, potem wpław i po Ursynowie bieg. Jednak nie skorzystam.


Wracając do jazdy - po mojej stronie Wisły byłam raczej samotną cyklistką, ale już na moście tłumnie. Biegaczy przed ósmą sporo, rowerzystów jednak więcej. Dumnie udawało mi się wyprzedzać, zdarzało się jednak że byłam wyprzedzana. Najczęściej przez profesjonalistów w obcisłym i kaskach na głowie. Przy ZUSie na Czerniakowskiej na przejściu przez jezdnię (a także dalej przy Sobieskiego) na czerwonym świetle zgrupowała się spora cyklistów. Najwięcej naliczyłam nas dziesięcioro. "Masówka", pomyślałam. Druga obserwacja: sporo ludzi dojeżdża do pracy rowerem.

Jak patrzyłam na korek w Dolince Służewieckiej, w którym najczęściej stoję, a dziś mknę do przodu z wiatrem we włosach, to zaczęłam zastanawiać się czemu wcześniej nie wpadłam na zamianę auta na rower... Do Wyścigów jechałam bardzo cywilizowaną ścieżką rowerową, na Puławskiej zaczęły się schody - chodniki, bo nie odważyłam się jechać ulicą, gdy ścieżka rowerowa przy Poleczki się urwała...

Na szczęście przy Płaskowickiej na światłach podczepiłam się pod rowerzystę, który udawał się w moim kierunku. Widać było, że zna trasę, bo jechał parkingiem do ostatniego momentu, a potem wiedział jak mijać roboty drogowe i w którym miejscu podjeżdżać pod chodniki. Długo taka laba jednak nie trwała, zostałam sama na krzywym chodniku. Poczekałam jednak, aż dotrę do Ludwinowskiej, aby pędzić dalej Farbiarską. Mniej ruchliwe ulice są bardziej przyjazne, nawet jeśli z dziurami. Na Baletowej czułam się "jak w domu".

Po dotarciu pod biuro okazało się, że trasa jest krótsza niż mi to wskazywał Google Maps o prawie trzy kilometry. Najmilszą niespodziankę sprawił mi jednak czas dotarcia, bo liczyłam, że będzie to półtorej godziny. Z komunikacją miejską wygrałam zatem o kwadrans. Przyjemne połączone z pożytecznym.


Kto by pomyślał, że w drodze do pracy można pobić rekordy.... Można! Udało mi się poprawić wynik na 20 km o 7 minut i 34 sekundy!


Plan na powrót jest taki, aby znaleźć objazd Ursynowem, aby nie kluczyć przy eskapadach na KEN.

**************

W czasie powrotu udało się zaoszczędzić 40 metrów tylko, ale nie ma po drodze przeszkód w postaci schodów. Czas oscylował wokół 1:16, o 15tej było ciepło i całą prawie drogę marzyłam o prysznicu i zimnym piwie!


Środa


Dziś dystans się wydłużył, bo przedobrzyłam na Ursynowie. Etapy na zachód były pod wiatr. No i czuję zmęczenie... Rano ciężko się wstawało, a teraz bolą mnie plecy. O szybkościowe szaleństwo ciężko i z powodu wiatru i zakwasów...


Połowa przepraw za mną. Jeszcze dziś powrót i jutro!

Aha! Obserwacja trzecia: należy zachować zasadę ograniczonego zaufania w stosunku do kierowców-pań, często nie zwracają uwagę że przecinają drogę rowerową...

************

Poranna droga była trudna kondycyjnie, podobnie zapowiadał się powrót do domu... Jednak stało się inaczej, gdyż na Ursynowie wyprzedziła mnie Pani w Różowym!

Obserwacja czwarta:  rowerzyści się nie pozdrawiają.

Samo wyprzedzenie może na mnie AŻ Tak nie podziałało, jak fakt, że się ona wiatrowi nie dawała! Dęło tak, że miałam chwilami wrażenie, że stoję w miejscu, a jej nic... Mknęła do przodu. Na ambicję mi najechała, tym, że ona może a ja nie... No i się zaczęło. Postanowiłam ją gonić. W Dolince zostawiła mnie ostro w tyle, ale im bliżej Czerniakowskiej, tym bardziej dystans między nami się zmniejszał. 

Pierwszy etap wzdłuż Trasy Siekierkowskiej trzymałam się na ogonie Różowej. Cieszyłam się, że ją dopadłam i zbierałam siły na atak. Zastanawiałam się, jak Różowa obierze trasę przed sanktuarium. Czy pojedzie dłuższą ale łatwiejszą czy krótszą ale z podjazdem. Wybrała pierwszą! I wiedziałam, że ją mam! Pod sanktuarium byłam PIERWSZA! Nie dałam się już wyprzedzić. Gnałam do mostu jak szalona. Wjechałam na, ona za mną. Pedałowałam ile sił w nogach aby nie być wyprzedzoną.

Udało mi się trzymać pozycję lidera przez prawie całą długość Wału. Różowa jechała górą, a ja zjechałam na ulicę wzdłuż. Zasłaniały mi kontrolowanie sytuacji na bieżąco ekrany dźwiękochłonne, ale co rozjazdówka zerkałam na Wał, aby obserwować sytuację!

Byłam ciągle pierwsza!!! ... aż straciłam Różową z widoku...Obserwacja piąta: zauważyłam, że nie hamuję na zakrętach.

Duch rywalizacji we mnie ożył, co dało wyniki! Efektem pogoni i wyścigu jest rekord trasy...

.... oraz rekordowe dystanse w statystykach Endomondo. To lubię! 


Po powrocie do domu ległam nieżywa, kanapowałam ponad godzinę!

Czwartek

Poranek lepszy niż poprzedni. Nawet z uśmiechem dosiadałam rower. Trasa już znana, optymalny dojazd ustalony. Nic tylko jechać...

Podróż do pracy obfitowała w przygodę przystankową sztuk raz. W Dolince, jest takie miejsce, gdzie rowerzyści muszą przejechać przed przystanek. Obserwowałam dojeżdżając dwóch panów, co to rozmawiali, gestykulowali i przyglądali się nadjeżdżającemu autobusowi. Jeden z nich zdecydował się jechać i zaczęli się żegnać. Ten co miał zostać stał blisko trasy, jaką upatrzyłam na przyjazd. Widziałam, jak panowie podają sobie ręce i pan pozostający z rozmachem zaczął odchodzić w głąb przystanku prosto pod moje koło! Zahamowałam, złapałam pana za ramię, przeprosiłam grzecznie i odbijając się od niego pomknęłam dalej.

Podróż z pracy przyniosła również przygodę. Tym razem postanowiłam przejechać środkiem ulicy między dwoma ciężarówkami, których kierowcy jadąc w przeciwnych kierunkach zaczęli sobie drogę wskazywać. Minęłam sznur aut, które ustawiły się w korek i chytrze czmychnęłam na środek ulicy między samochody. Jadę sobie wolniutko, aż tu nagle... oba pojazdy zaczęły jechać. Każde w swoim kierunku i miejsce dla mnie zaczęło się diametralnie zmniejszać. Byłam w stanie tylko zakrzyknąć "Aaaaaaa!" i przyspieszyć. Udało mi się wyjechać z pułapki, pomyślałam "Uff" i pognałam dalej!

Aha! Kolegów z pracy już nie dziwi, że wchodzę do łazienki sportowa a wychodzę "pracowa".


Piątek

Rowerowe wolne. Leżę odłogiem! W końcu wyjeździłam blisko 200 kilometrów!


Sobota

Miałam ochotę jechać na Bieg Morskie Oko, ale moją obawę zajął problem "Co począć z rowerem w czasie biegu? Gdzie przypiąć?" i w końcu skorzystałam z komunikacji aby nie kłopotać się o pojazd.


Niedziela

Rowerowe i biegowe wolne. Leżę odłogiem! Obiecałam sobie, że od czasu do czasu, jeśli pogoda pozwoli, będę rowerowo pokonywać dystans do pracy.




sobota, 6 lipca 2013

Parkrun z infekcją i życiówką!

23°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płn. z szybkością 13 km/h
Wilgotność: 53%

Zapowiadano ochłodzenie... Nie odczuwam zbytnio spadku temperatury (jeszcze wczoraj było ponad 30 stopni), może ciut wiaterek wieje, ale mnie nadal jest gorąco. Siedzę teraz dobre dwie godziny po biegu i mam poto-tok! Podejrzewam, że to w wyniku osłabienia infekcją, bo w czwartek wieczorem miałam 38,5 stopni gorączki. Gardło nadal pobolewa i łykam ibuprofen.

Teraz będzie dygresja. Teza: jeżdżący komunikacją miejską mają końskie zdrowie! Czego osobiście zazdroszczę! W poniedziałek zdarzyło mi się wracać z Centrum w przeciągu i w czwartek było jak było. Dziś po biegu też skorzystałam z dobrodziejstw aglomeracji i znowu w autobusie przeciągowo (a jak działa kilma to jest góra 18 stopni, więc marna poprawa). Nawet starałam się zmieniać miejsca, ale wiele to nie pomogło! Byłam po biegu mokrusieńka, więc czekam na efekty. Spokojnie. Koniec dygresji.

Głównym tematem jest piątka w Skaryszewskim w ramach cotygodniowego projektu bezpłatnych biegów z cyklu Parkrun. Poprzedzona kilometrem rozgrzewki, którą biegłam w tempie biegającego już Ktosia, się żem podczepiła. Ruszyliśmy rześko na 5:10. Zaczęłam zwalniać, patrzę na zegarek że się tempo z szóstką z przodu pojawiło, no to przyspieszam. Czuję swoje kroki raz-dwa-raz-dwa... Biegnę, biegnę i widzę, że znowu tempo spadło a ja biegnę: raz--dwa--raz--dwa (jakby dłuższe susy)... Wracam więc do raz-dwa-raz-dwa i zauważam, że kroki drobię, ale ma to przełożenie w szybkości... Przypominam sobie, że tak to opisywał Scott Jurek i dumnam z odkrycia! Jak dziecko!

W końcu pomaszerowałam na miejsce zbiórki, tłumik się spory zebrał. Procesyjnie przeszliśmy na miejsce startu, odsłuchaliśmy ogłoszeń parafialnych o trasie, biegu, wynikach itd... Osoby biegnące pierwszy raz otrzymały brawa od reszty no i... START!

Ustawiłam się pod koniec stawki, przynajmniej mi się tak wydawało... Tymczasem wyprzedzają mnie i mam wrażenie że zostaję sama... "Pewnie na końcu", myślę. Biegnę jednak swoje. Zerkam na zegarek, ciągle piątka z przodu. Gdy udaje mi się tak biec dwa kilometry, to obiecuję samej sobie, że tempo nie spadnie poniżej piątki do końca! 

Pierwszą szóstkę zobaczyłam chyba w połowie dystansu, więc dalej drobić kroczki (raz-dwa-raz-dwa), luk na zegarek i jest dobrze! Tak trzymać. Potem tempo spadło na czwartym, ale gdy biegnąca dziewczyna przede mną zaczęła maszerować, a ja zbliżałam się do niej ekspresowo, znowu udało się z 6:05 wrócić do pięć z hakiem. Dużym hakiem, ale udało się! 

Kolejne okrążenia wyszły w tempie: 5:29, 5:45, 5:55, 5:58 i 5:50. Wiem, że biegłam głową, bo nogi dawno chciały się zatrzymać!

Ostatnia prosta była wymagająca! Nawet nie miałam już siły sapać jak hipopotam, co robiłam na całej trasie. Byłam mokra jak norka i chciało mi się siku! Gnałam przed się, wyprzedził mnie jakiś gość i oddalał się w zastraszającym tempie! To się nazywa finiszowanie. Tuż przed metą dostał od organizatorów dodatkowego motywatora w postaci hasła: "Kobieta Cię goni!". Już po zastanawiałam się, jaki to miało wydźwięk dla mnie, ale jednak pochlebny, w końcu goniłam faceta! Zagrażałam mu, nawet ledwo zipiąc...


Po wbiegnięciu na metę, wiedziałam że czas mam "życiowy", jednak po dokonaniu czynności kontrolnych w postaci szczytu tokena i paska identyfikującego, czym prędzej pognałam do najbliższego tojtoja. Nawadnianie przedstarowe oczekiwało na ujście! Nie miałam czasu na świętowanie!


Jeszcze spory czas po moim powrocie na metę wiele osób kończyło bieg. Czyli jednak nie byłam taka ostatnia, a zwyczajnie nie mam zwyczaju oglądać się za siebie... Setna osoba na mecie dostała owacje, podobnie jak ostatni finiszujący z Tarchomina - Natalia i Jacek (Pozdrawiam Was serdecznie!). Na koniec pamiątkowe zdjęcie i powrót do domu.

Zbiorowe foto ze strony organizatora

Gardło boli coraz dotkliwiej... Siedzę okryta kocem. Zaraz zmierzę sobie temperaturę. Chciałabym jutro pobiec 25 kilometrów z Tarchomina do Centrum z pacemaker'em w najbliższym maratonie warszawskim, ale może się okazać że zwyczajnie nie dam rady!

A na marginesie... Tak sobie myślę, że... warto było się ostro przejechać (w tym poście) po moich marnych rezultatach czerwca. Można lepiej biegać? Można...

************

Według oficjalnego czasu pobiegłam 5 kilometrów w czasie 28 minut i 7 sekund! Byłam na mecie 80 na 104 osoby. Dobiegłam jako 16 z 30 kobiet. Środeczek stawki.

Organizatorzy liczą też tzw. współczynnik wiekowy, który w moim przypadku wyniósł 53,17%, co wskazuje na osiągnięty poziom (wyrażony w %) w stosunku do najlepszego wyniku dla danej kategorii wiekowej oraz płci.