czwartek, 31 grudnia 2020

2020 rok w skrócie czyli moje bieganie w czasie pandemii

Plany na 2020 rok:
- w lutym: zmierzyć się z czasem 1:55' w półmaratonie,
- w maju: wydłużam dystans - 65 km pobiegnę dookoła Innsbrucka,
- w lipcu/czerwcu: spróbować triathlonu,
- wrzesień: przebiec 42 km ze złamanymi czterema godzinami.

Realizacja planów:
- nie przebiegłam w tym roku żadnego półmaratonu,
- ultra w Innsbrucku się skurczyło do 61km, ale było :)
- w marcu zamknęli baseny, więc o triathlonie nie było mowy,
- wrześniowy maraton odbył się w bardzo ograniczonej formie z losowaniem, a mnie na ten miesiąc przesunęli ultra w Innsbrucku, zatem nawet tematu nie zaczynałam.

Starty czyli co się udało:
- styczeń/luty - Zimowe Górskie Biegi w Falenicy (prawie 10km) - dość opornie, bez fajerwerków z powodów zdrowotnych - więcej tu;
- marzec - Bieg Kazików (10km, asfalt) - zawody mające być sprawdzianem formy przed Półmaratonem Marzanny, ostatecznie pobiegnięte jako test pozimowej formy;
- sierpień - Ultramaraton Powstańca (sztafeta 32km) - w ramach przygotowań do ultra - link;
- sierpień - Rykowisko Ultra Trail, Szybkie Badyle (36km) - w ramach przygotowań do ultra - link;
- wrzesień - Innsbruck Alpine Trailrun Festiwal (65km).

Do spektakularnych sukcesów roku nie sposób nie zaliczyć pływania, bo treningi tej dyscypilny nie były przeze mnie odpuszczane (o ile pływalnie były czynne), co więcej uzupełniałam je o własne wizyty na basenie. Raport z tej gorszej części roku w linku, a w tym z tej lepszej.

Zima i wiosna nie była dla mnie łaskawa, a koronawirus nie ułatwił powrotu do formy biegowej. Marzec (tu wpis) zaskoczył wszystkich, plany startowe i wyjazdowe poszły w niewcz, własciwie dwa miesiące przesiedzieliśmy w domu (o tym, co w kwietniu w linku). Od maja, kiedy to mentalnie wyszłam z kwarantanny (tu więcej), przynajmniej rowerowe wycieczki wchodziły aż miło. Wdrożyłam projekt rowerowe Podlasie i sporo kilometrów tam wyjeździłam. A'la przewodnik do dyspozycji zainteresowanych w linku

Po posusze w bieganiu od wakacji zaczęło być dobrze, choć lipiec nie pokazywał, że w formie coś pykło (o czerwcu i lipcu w poście). Dopiero w sierpniu pojawiły się pierwsze oznaki, że bieganie i rower przynoszą efekty (relacja z sierpnia), pewnie zasługą tego stanu była regularność i trekking w Pirenejach, o czym w tym wpisie. W krew weszło mi pisanie podsumowań miesięcznych, bo dzięki nim mogłam śledzić swoje aktywności i postępy lub ich brak.


Plany na rok 2021:
- treningowo biegać Zimowe Biegi Górskie na dystansie 6,6km;
- treningowo pobiec Bieg Chomiczówki;
- sprawdzić formę na Wiązowskiej Piątce;
- zrobić życiówkę podczas Półmaratonu Marzanny;
- przebiec Bieg Rzeźnika w limicie;
przepłynąć po 25 metrów wszystkimi stylami;
- popływać open water;
- zadebiutować w tri;
- poprawić życiówkę na 10 km;
- o ile będzie forma na złamanie 4 godzin w maratonie, zrobić to. 

czwartek, 24 września 2020

pływanie zaczyna przypominać pływanie czyli czuję flow

Sezon pływacki rozpoczął się z początkiem września i po czterech tygodniach mam wrażenie, że robię postępy w kraulu. Godzinne treningi to głównie zadyszka, choć już w tym tygodniu mam możliwość w czasie zajęć rozejrzeć się po innych torach, co oznacza, że miewam chwilę na oddech. Wchodzę w rytm i w sumie zaczyna mi się podobać. Mniej walczę z wodą, bardziej ją czuję. Już wiem, co to ta "gęsta woda" i potrafię ją znaleźć. 

Po intensywnym ćwiczeniu delfina miałam zakwasy w biodrach i brzuchu. Wyginałam się aż za bardzo chyba... Żaba ciągle kuleje. Gleichem śmigam, ale na brzuchu samymi rękami mało co jestem w stanie wskórać. Nogi ni jak nie są w stanie się odbić. 

Dzień 23 września powinien wpisać się do kronik pływackich, bo zdobyłam się na skok ze słupka. Myślałam o tym całe popołudnie i w końcu... zrobiłam to. Poprzednie dwa razy skakałam z podłogi, a wcześniej byłam mistrzynią wsuwania się na tor. Niestety drabinka jest za daleko :)

Ćwiczeń nigdy za mało, mówią. W tym miesiącu tylko dwa dodatkowe, samodzielne treningi udało mi się wygospodarować. Czuję, że dzięki temu kolejnemu wejściu do wody łatwiej mi odnaleźć się na klubowych treningach. Mniej się boję, jestem bardziej obyta. Wrzesień kończę z myślą: „Jest dobrze. Oby tak dalej!”  

fot. Tomasz Madej

sobota, 12 września 2020

zabawa bieganiem czyli moje pierwsze 61k w Tyrolu

Nie da się ukryć, że obawiałam się trasy Panorama Ultra Trail w ramach Alpine Innsbruck Trailrun Festival. 65 kilometrów skurczyło się, co prawda, do 62, ale nadal to maraton i prawie półmaraton zarazem, ciężko było zapomnieć o przewyższeniu (1700m). 

Pierwszy tydzień września jeszcze na miejscu wybiegany aż miło. Ciąg i przebieżki pokazywały, że forma kroczy w dobrym kierunku. Tydzień przedstartowy spędziłam aktywnie w Tyrolu na dwóch górskich wycieczkach i rozbieganiu na dwa dni przed zawodami. To ostatnie pogrążyło mnie w rozpaczy, bo na falistej trasie zmęczyłam się nieprzyzwoicie. 

Ostatecznie uznać trzeba, że pobyt na wysokościach pomógł w zaaklimatyzowaniu się w Alpach. Niespieszne spacery przy jeziorkach z Kühtai z szarlotką i piwem na 2300 m npm...


... a także wędrówka w dół z Ahornu do Mayrhofen pozwoliły być w najlepszej formie akurat w sobotę. 


Dzień przed startem pozwoliłam się ująć wrażeniom w Kristallwelt w Wattens, gdzie oprócz kryształów można było podziwiać widoki na otaczające Alpy z ogrodu. Tak powinien wyglądać dzień przed startem - niespiesznie, relaksująco, spacerowo.  


Wszystko to spowodowało, że miałam dzień konia. Odkąd wpadłam w rytm biegu około 5-7 kilometra, łykałam dalszy dystans nie wiem jak i kiedy. Głowa koncentrowała się na przemieszczeniu do kolejnego punktu odżywczego, zwizualizowana trasa zmieniała się tylko zgodnie z profilem - w górę, teraz faliście ale dość płasko, w dół do mostu na Inie, a potem znowu w górę i po punkcie jeszcze trochę w górę i będzie do 50 km prawie płasko. Tam za miasteczkiem most i droga powrotna do mety. Jeszcze dziś potrafię to wyrecytować. 


Na każdym punkcie pilnowałam, czy jest zapas czasowy do limitu dla najwolniejszych biegaczy. Wszędzie był, więc z dobrą miną mknęłam dalej. 

Na trasie towarzyszyła mi Dorota. W zasadzie nie umawiałyśmy się czy biegniemy razem czy osobno. Od startu żadna drugiej nie zgubiła i aż do mety dotarłyśmy wspólnie. To już nasz drugi wspólny bieg - w Trójmieście na Garmin Ultra Race spędziłyśmy razem 53 kilometry.   

Czas na mecie baaardzo mnie zaskoczył. W planach celowałam w 12 godzin, a dobiegłyśmy w czasie 10:28! 

międzyczasy za https://my.raceresult.com

Nie miałam podczas biegu kryzysu, napierałam na tyle, na ile teren i ciało pozwalało. Odkryłam, że ultra może być wspaniałą zabawą w sport. To był mój czwarty bieg na dystansie dłuższym niż 42 km w górach (Winter Trail Małopolska 49km, Garmin Ultra Race 53km, Supermaraton w Górach Stołowych 54km). Spodobało mi się, a apetyt rośnie w miarę jedzenia. Teraz chyba czas na 80km? 

wtorek, 1 września 2020

wyboista droga to jest czyli co dalej z pływaniem?

Ostatni pływacki wpis był z początku grudnia 2019. Od tamtej pory sporo się zmieniło. Po powrocie z biegania nad brzegiem oceanu w Irlandii, wróciłam na tor początkujący by nadal ćwiczyć technikę, a nie pływać rozpaczliwcem z wywieszonym językiem za mocniejszą grupą. 

Po trzech miesiącach solidnego pływania pod okiem Tomasza, gdy już chwyciłam rotację zarówno w pływaniu na grzbiecie jak i na brzuchu, przyszła pandemia i zamknięcie basenów. Ostatni trening mieliśmy 11 marca, to z niego pochodzi podwodna fotka Warsaw Masters Club z Polonii. Jak już będę duża, to też usiądę na dnie :)

fot. Tomasz Madej

W czasie lockdownu oprócz tęsknoty za wodą, o czym nie sądziłam, że to kiedykolwiek powiem, czytałam o pływaniu, jako namiastka kontynuacji nauki. 

Kolejne pływanie możliwe było dopiero w czerwcu. Do treningów wróciliśmy w połowie miesiąca i zakończyliśmy z końcem lipca. Na tym sezon się skończył. Po takiej przerwie od nowa ciało wdrażało się do ułożenia i poruszania w wodzie. 

Tymczasem bardziej zaawansowani pływacy już w czerwcu stanęli w szranki rywalizacji podczas zawodów openwater w Garwolinie. Miałam zaszczyt być wolontariuszem na tej imprezie. Oglądanie pływania to element nauki wg mnie.

fot. Radek Wysocki

U progu kolejnego sezonu pływackiego nie próżnuję. Duma mnie rozpiera, bo odważyłam się na samodzielne wizyty na pływalni. Obiecałam sobie, że w sierpniu będzie ich cztery i tyle ich było. Siedzę w wodzie 30-40 minut, pływam grzbietowym i kraulem, a w przerwach ćwiczę żabę. Gleich (żaba na plecach) wychodzi mi nawet nawet, na brzuchu są postępy, ale nadal same nogi niewiele są w stanie mnie posuwać na przód. Jest pod górę, ale się nie poddaję.

poniedziałek, 31 sierpnia 2020

forma wraca czyli sierpniowe potów wylewanie

Sierpień mija wśród zwiększonej liczby zachorowań na covid-19 (dziennie było nawet ok. 900), uczymy się żyć z wirusem, bo „nie stać na kolejne lockdowny” - mówi rząd. Wykres pozytywnych testów nie jest za grosz optymistyczny, może po okresie wakacyjnym się uspokoi, chociaż jak dzieci wrócą do szkół, to się dopiero zacznie żniwo...


Biegowe środowisko wraca do biegania na zawodach. Koniec przenosin imprez na potem lub nigdy. Funkcjonują nowe standardy czyli odstępy między zawodnikami lub obowiązek noszenia maseczki, dezynfekcja dłoni na punktach odżywczych, brak kibiców w strefie zawodów. Póki co bazy zawodów można lokalizować na zewnątrz i w ten sposób reżim sanitarny jest zachowany. 

W takiej formie uczestniczyłam treningowo w sierpniu w dwóch imprezach: Ultramaratonie Powstańca w Wieliszewie oraz Rykowisko Ultra Trail. W trakcie obu obiegałam się po pachy, bo trzydziestki stuknęły. W Wieliszewie wyszło 32 km na raty (17+10,5+5), bo w sztafecie, a w Łącku 38,5 km już ciurkiem. Zawody dzieliło cztery tygodnie. 

Oto fotka z finiszu w Wieliszewie, gdzie mimo upału i trudów trasy dotarłyśmy uśmiechnięte do mety. Więcej o zmaganiach w linku.

fot. Ultramaraton Powstańca w Wieliszewie

W Łącku na Ryko biegłam w ramach długiego wybiegania. Trasa zaskoczyła wszystkich, bo podbiegów i zbiegów nie było tam końca. Cześć z podgórów była niemal pionowa, praktyka wspinaczkowa z Pirenejów była jak znalazł, tyle że na Mazowszu królował piach. Po kryzysie na pierwszych 4-5 kilometrach od startu, gdzie mocno rozważałam zejście z trasy, rozbiegałam się i na 16-17 km, wiedziałam, że zrobię całość. Druga osiemnastokilometrowa pętla została przeze mnie pokonana szybciej niż pierwsza. Po raz kolejny  przekonałam się, że jestem długodystansowa i że długi się rozgrzewam. Głowa i myśli miały w tym kolosalne znaczenie. Czułam, że biegnę poza strefą komfortu, ale nie cisnęłam mocnej by nie przegiąć. Super eksperyment.

fot. Asia Szy

Po co tak biegam dużo i długo? Innsbruck Alpine Trailrun Festiwal potwierdził się, co oznacza, że we wrześniu zrobię kolejny krok w swojej biegowej przygodzie. Wydłużę pokonany przeze mnie dystans do 61km i to w Alpach. W tej chwili do pobicia są 53km z grudnia 2018 z Garmin Ultra Race z Gdańska. 

Miesiąc zakończę z kilometrażem 175,5 km bieg i 179 km rower, a także z satysfakcją, że mimo upałów wychodziłam systematycznie biegać. W końcu z niemocy i wolnego truchtania wychodzą dobre treningi. Przykład? Jeszcze 11 i 18 sierpnia dwukilometrówki wychodziły ledwo w tempie 6’01”- 6’07”, a 27 sierpnia pobiegłam na treningu 6km w tempie 6’03 (pod wiatr i na falistej budowanej trasie A2), a zaraz po tym wyczynie dwusetki śmigałam w tempie lepszym od WT aż miło. Nic tak nie przemawia do mnie jak cyfry!

Ale, ale! Nie samym bieganiem żyję. Duma mnie rozpiera, bo odważyłam się na samodzielne wizyty na pływalni. Obiecałam sobie, że w sierpniu będzie ich cztery i tyle ich było. Siedzę w wodzie 30-40 minut, pływam grzbietowym i kraulem, a w przerwach ćwiczę żabę. Gleich (żaba na plecach) wychodzi mi nawet nawet, na brzuchu są postępy, ale nadal same nogi niewiele są w stanie mnie posuwać na przód. 

fot. własne

Sierpień kończę zadowolona z treningów. Stara maksyma, że praca przynosi efekty, sprawdza się po raz kolejny. Frajdę mam, widząc jak robię progres. Cichutko czekam, aż przyjdzie forma z lutego 2019 (bo wtedy był szczyt), choć może się zdarzyć, że przy braku zawodów nawet nie poczuję, czy to już...

niedziela, 2 sierpnia 2020

Ultramaraton Powstańca czyli pandemicznie w sztafecie i spiekocie słońca

Jak się zmusić do biegania? Najłatwiej wystartować w zawodach. Ciągle nie jest jasne czy we wrześniu odbędzie się Innsbruck Alpine Trailrun Festival, jeśli tak to wybieganie potrzebne jak złoto. Gdyby odwołali to biedy nie ma, wybiegane kilometry nie pójdą na marne. 

Ultramaraton Powstańca w Wieliszewie to impreza z sześcioletnią tradycją. Każdy szanujący się ultras spod Warszawy zna ją i pewnie już zaliczył. Trasa liczy sobie ok. 63 km. Bieg odbywa się przy współudziale wojska. Oprócz punktów regeneracyjnych, na trasie są również punkty historyczne, na których odbija się kartę kontrolną. Zawodnicy indywidualnie lub w sztafecie przemierzają trasę kuriera powstańczego szlakiem Polski Walczącej.

Zdecydowałam się wziąć udział w tych zawodach w sztafecie. Biegniemy we dwie. Przed nami blisko 66 km (zmiana trasy tradycyjnej). Każda zrobi po ok. 33 km. Mnie przypada w udziale trzykrotne biegniecie dystansów (kolejno) 17km, 10km i 7km. 



Start o 6:30, początkowo honorowy z flagami, a dopiero później ostry. Rano jest przyjemnie rześko. Dość sprawnie pokonuję 17 km (od startu do trzeciego punktu zmian). Początek na asfalcie, potem spora część trasy w lesie. Są piachy, ale i cień.

fot. ze fanpaga biegu

Kolejny mój odcinek biegowy jest od 36 do 46 km (między piątym a szóstym punktem zmian). Przyjemna dycha wałami przy Narwi, wałami między polami i w lesie. Niewiele asfaltu. Utrzymanie tempa z pierwszej części biegu nierealne. Zarówno teren trudniejszy, ale i słońce zaczyna grzać.

Wchodzę na zmianę jeszcze na ostatnie 6 kilometrów. Trasa prowadzi po łąkach wzdłuż Narwi i kanału, w pełnym słońce. W końcu docieram pod kościół by wspiąć się na wieżę, gdzie mieści się ostatni punkt kontrolny. Od tego miejsca biegniemy już obie. Finisz na boisku przy Hali Sportowej w Wieliszewie oddaje naszą atmosferę tego biegu. Może najłatwiej nie było, ale zrobiłyśmy to i to jest najważniejsze.  


Przed starem zakładałam, że na trasie będziemy pewnie osiem godzin. Ukończyłyśmy z czasem 7:13'24, średnie tempo miałyśmy 6'52/km. Uplasowałyśmy się na 35 pozycji wśród 39 sztafet.

piątek, 31 lipca 2020

jeździmy, chodzimy, nic się nie dzieje czyli jak minął czerwiec z lipcem

Od początku pandemii startów jak na lekarstwo. Nieliczni organizatorzy po lockdownie decydują się na przeprowadzenie zawodów (odbył się np. Rzeźnik w formule indywidualnych startów, a także Dolnośląski Festiwal Biegowy ze startem falowym). Większość przekłada imprezy na kolejny rok, co oznacza, że automatycznie układa mi się kalendarz imprez na 2021. 

Mój ostatni start w bieżącym roku to była radomska dycha z początku marca. Czy tęsknię za atmosferą zawodów? Trochę. Ostatnie miesiące pokazują, że da się bez tego żyć. Biega się wolniej, bo rywalizacja jednak podkręca motywację do zmuszenia organizmu by dać z siebie więcej. Wyjście ze strefy komfortu podczas plotkobiegu czy w upalny dzień nie jest możliwe lub nie przychodzi łatwo. Jednocześnie patrząc w kalendarz zawodów, których prawie nie ma, nie ma do czego się napinać. 

Czerwcowy dzienniczek treningowy jest przyzwoity (vide niżej), tylko formy z tego póki co brak. Robi się baza, dbam o wszechstronność (bieganie, rower, pływanie, ogolnorozwojówka, rozciąganie) i tygodnie lecą. 

widok dzienniczka treningowego

Staram się by weekendy były aktywne, głównie rowerowo, ale bywa że i na nogach. W Dzień Dziecka pojechałam nad Narew (to w ramach kontynuacji projektu rowerowego Podlasia, link do opisu wycieczek). Bożociałowy weekend spędziłam na wędrówkach po Bieszczadach. Kolejne soboty były rowerowe: w Konstancinie i na znów na Podlasiu (wycieczna IV w poście o Podlasiu rowerem, tj. cztery niebieskie cerkwie i dworek z Czeremchy). 

fot. własne

Wróciły do grafiku treningi pływackie, dość późno, ale to kwestia przygotowania infrastruktury w nowych warunkach.

widok dzienniczka treningowego

W lipcu nastały upały, z rytmu wybił też gorący okres przedurlopowy. Na wędrówki po Pirenejach szlakiem GR 11 (5 dni, więcej w linku) para była. Choć wysokość ponad 2.000 m npm dawała ciut płucom się we znaki. Na to przygotować się na nizinach nie da. Najważniejsze, że organizm współpracował i wspinaczka z plecakiem wchodziła jak złoto. Trzecie wejście na ponad 2.500 m już było łatwiejsze. 

Po odpoczynku (zawsze po urlopie potrzebny, no tak mam), wróciłam do aktywności. Formy z tego pewnie wielkiej nie ma, ale biegać biegam, a na rowerze setkę pociągnę. Cieszy mnie, że wrócił pływacki dryg. Do pięknego kraula jeszcze daleko, ale kolejne elementy techniki zaklinały. 

Co dalej? Czekam na określenie się orgów tyrolskiego festiwalu, czy impreza jest w tym roku. To znacząco wpłynie na to jak będzie wyglądać sierpień. Jeśli są jednak przygotowania do ultra, to trzeba spiąć poślady i biegać w terenie. Gdyby jednak nie było, wrzucam ster na szybkość. Warto odkurzyć życiówkę na 10 km. Tymczasem sierpień rozpocznę sztafetą w ramach Ultramaratonu Powstańca w Wieliszewie. Rozbiegać się trzeba, a patriotyczna atmosfera tej imprezy pomoże podkręcić kilometraż miesiąca. 

W pandemicznych statystykach rekordowe ilości zachorowań. Mówi się o drugiej fali. W narodzie duch COVIDa jakby umarł, czy tam wyparty został. Są tacy w rządzie, co widzą jak krzywa zachorowań się wypłaszcza, chyba powinni zmienić dilera.


czwartek, 23 lipca 2020

GR 11 czyli los compañeros en sendero

Czasy niepewne (pandemia trwa), a wyprawa W Pireneje zaplanowana ponad pół roku temu... Skoro powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B, więc „z pewną taką nieśmiałością”, ale jednak ruszamy ku słonecznej Hiszpanii. By kilka dni spędzić na szlaku GR 11 wiodącym przez hiszpańską cześć Pirenejów. 

Przed dniem 0
Wyprawę planujemy zgodnie z przewodnikiem online szlaku transpirenejskiego (tu link). Na tapetę bierzemy etapy 27-31, a na koniec planujemy el spontano, dokąd w Andorze dotrzemy, tam spędzimy ostatnią noc.

Dzienne kilometraże jak na możliwości ekipy małe, ale nie chodzi nam o to, by się złechtać, tylko poczuć klimat gór, pozachwycać się widokami. Mieć czas na leżenie w trawie z głową w chmurach. W końcu to nasz urlop. 

Dobytek nosimy na plecach. Mamy ze sobą maty i śpiwory, a noclegi zaplanowane po drodze w schroniskach, chatach w górach, hotelach czy kwaterach prywatnych. 

Podróżowanie w czasie zarazy wymaga stalowych nerwów. Pomijając zamknięte granice, które tuż przed lipcem się otworzyły, to na niemal każdym kroku pojawiały się niespodzianki. A to odwołane loty, o których nikt nas nie informował; a to zmiany w rozkładach autobusów czy campingi, które na jedną nic odmawiają dachu nad głową. Na kilka dni przed wylotem wracają obostrzenia i zamknięte rejony w Katalonii. Sytuacja napięta, ale jak to mówią... bez ryzyka nie ma zabawy! Lecimy!

Dzień 0
Po podróży z Polski, wieczorze w Barcelonie, gdzie oprócz spaceru od baru do baru, zaopatrzyliśmy się w paliwo do palników, o poranku ruszyliśmy busikiem ku Pirenejom. 


Ahoj, przygodo!

Dzień 1
Wejście na szlak w La Guingueta d'Aneu. Marsz z Escalo - finał dnia w Estaon. 
Dzienny kilometraż 20, przewyższenie +1290, -980 metrów. 

Trasa trudna, szczególnie ze względu na wczesny poranek, a także dokrętkę w Escalo. Jednak nie mogliśmy odpuścić obejrzenia klasztoru z powieści „Wyznaję”. 


Po drodze opuszczona wioska Dorve...


... a na podejściu pod przełęcz na 2200 m npm takie widoki


Końcówka trasy o zmroku, co podkreśliło urok ukrytego w górach Estaon. Nocleg w schronisku, gdzie z kolacją czekała na nas zaniepokojona obsługa.

Dzień 2
Przejście z Estaon do Tavascan. 
Dzienny kilometraż 13, przewyższenie + 690, -865 metrów. 

Początek wędrówki wzdłuż rzeczki, w absolutnym cieniu. 


Dość szybko dochodzi się do opuszczonej wioski ...


... by później wspiąć się ku kolejnej dolinie. 


Widok na Tavascan od strony Aineto był zachwycający! 


Jestem pod wrażeniem tym jak szlak naturalnie łączy się z cywilizacją. Prosto ze ścieżki wchodzi się do miejscowości, co tu oznaczało, że zza stodoły wychodzi się na ulicę i mostek. 


W Tavascan nocujemy w hotelu. 

Dzień 3
Przejście z Tavascan do Areu. 
Dzienny kilometraż 15, przewyższenie +1225, -1100 metrów. 

Dzień głównie wspinaczki, ale za to z widokami. 


Po wdrapaniu się na przełęcz widok na Pic Montescio... 


... zejście ciągle ze szczytem na wyciągnięcie ręki, po drodze chatki i łączki do odpoczywania.  


Aż docieramy do Areu. 



Dzień 4
Przejście z Areu do Refugio de Baiau. 
Dzienny kilometraż 15,5, przewyższenie +1345, - 80 metrów. 

Wspominałam coś, że wczoraj był dzień wspinaczki? To nie sądziłam co czeka mnie tego dnia! Cały czas było lekko a potem nawet bardzo pod górę! 


Po przejściu przez trzy doliny, dotarłam na wysokość 2517 m npm do Refugio de Baiau na nocleg w budzie. 


Z takim widokiem o poranku jak na zdjęciu niżej.


Dzień 5
Przejście z Refugio de Baiau do Arans.
Dzienny kilometraż 15, przewyższenie +910, -1920 metrów. 

Im wyżej tym piękniej, po wyjściu z bazy noclegowej widoki były zachwycające. Jednak pionowe zdobywanie przełęczy Portella de Baiau nie przypadło mi zbytnio do gustu. Osuwający się szutr czy kamienie przerażały mnie. 


Po drugiej stronie czekał na nas widok na Pic de Coma Pedrosa czyli najwyższy szczyt w Andorze. Nie został przeze mnie uwieczniony chyba z wrażenia po wejściu rynnowym na górę.  Zejście do Arinsal nie miało końca, obfitowało jednak w różne atrakcje. Kilka rodzajów ścieżek, śnieg, jeziorka, rzeczki...


Andora przywitała nas zmianą pogody, więc uznaliśmy, że przejście w deszczu do Arans nie ma sensu. Nasza wędrówka po GR11 zakończyła się w Arinsal.

Dzień 6
Andora
Dzień odpoczynkowy.

Ostatni dzień spędziliśmy w stolicy Andory, znanej ze sklepów i banków, która łączy charakter pirenejskiego miasta z nowoczesnością. Są tam elementy tradycyjne jak kamienne budowle...


... i modernistyczne jak budynki ze szkła czy betonu, a także fikuśne mostki. 


Duże wrażenie zrobiło na mnie rondo podwieszone nad doliną. Nie jestem zwolenniczką betonu, jednak otaczające miasto z każdej strony góry zmiękczają efekt blokowisk i asfaltu.  

Po powrocie
Dzień podróży z Andory przez Barcelonę i Frankfurt do Warszawy wolę pominąć w opowieści i szybko o nim zapomnieć. Duuużo siedzenia i czekania.

W pamięci zostały wrażenia z wędrówki, każdego dnia innej drogi, okoliczności przyrody, widoków, architektury. Jeszcze będąc na szlaku wiedziałam, że wrócę w Pireneje. Czy to na szlak GR11, czy tak po prostu w te góry, bo ich ogrom i piękno zachwyca. Przez pierwsze dwa dni nie spotkaliśmy na szlaku nikogo! Miało się wrażenie, że góry są tylko dla nas. W weekend ilość piechurów czy biegaczy wzrosła, ale nie zepsuło to wrażenia ciszy i wyludnienia Pirenejów. Pozostaję zahipnotyzowana tym miejscem.

poniedziałek, 1 czerwca 2020

rowerowe Podlasie czyli lubię wracać na wschodnie rubieże

Nie zapomnę mojej pierwszej wycieczki na Podlasie w 2005 roku, kiedy to przejechałam autem z Białowieży do Białegostoku. To był maj, a ja z okien auta zachłystywałam się widokiem daleko wijących się pól rzepaku, soczystej zieleni, a także mnóstwa zamieszkałych bocianych gniazd. Z przyrodą idealnie zgrywały się nienachalne zabudowania, stare, ale zadbane domy. Zaskakiwały mnie sąsiadujące ze sobą prawosławne i katolickie przydrożne krzyże. W miejscowościach obok kościołów, stały cerkwie. Wielokulturowość rejonu zachwyciła mnie w Kruszynianach w meczecie, gdzie dowiedziałam się o tym, jak kultury i religie współgrały ze sobą na Białostocczyźnie od wielu, wielu lat. A to wszystko niecałe 200 kilometrów od Warszawy, gdzie (przynajmniej dla mnie) kulturowo i religijnie było jednolicie i nudno. Wracałam w te rejony często. Na krócej i dłużej. Rynek w Krynkach, od którego rozchodzi się sześć ulic jest perełką, a po wyjściu z auta słychać jak bzyczą muchy. Na mnie to robi wrażenie...

Kapliczki przydrożne - fot. własna

Odkąd złapałam zajawkę na rowerowe przemierzanie kraju, wiedziałam, że to kwestia czasu, a wrócę na Podlasie by przemierzyć tę krainę w siodle i odkryć ją w niemal każdym calu... Przyszedł na to właśnie czas.

Wycieczka I: Czeremcha - Terespol
Komunikacja: PKP 
Szlaki: do promu w Mielniku wg własnego pomysłu (nawierzchnia: las, asfalt, szutr), po drugiej stronie Bugu szlak rowerowy Green Velo (głównie asfalt)
Długość przejazdu: 103 km; czas ruchu 5:50, całej wycieczki 7:00


Trasa wycieczki

Z Czeremchy ruszyliśmy na południe lasami. Gdyby nie zmoczony nocnym deszczem piach, jechałoby się ciężko, a tak było tylko trochę niewygodnie. Po pewnym czasie wyjechaliśmy na asfalt i prawie do samego Mielnika jakość podłoża była na medal.

Gdzieś po drodze do Mielnika - fot. własna

Wytyczona przeze mnie trasa tuż przed wjazdem do tej miejścowości odbiła w las i mogliśmy podziwiać ze skarpy piękną panoramę miasteczka z widokiem na Bug. Zjechaliśmy w dół prosto do przystani promowej, która w tym miejscu poruszana jest siłą ludzkich rąk.

Widok na przeprawę promową w Mielniku - fot. własna

Po drugiej stronie rzeki wjechaliśmy na szlak Green Velo, który (oprócz drogi dojazdowej do promu) prowadził asfaltem. Bolesna dla nas okazała się końcówka trasy (tuż przed Terespolem) po kostce, ale na setnym kilometrze, to czuć każdą niedogodność. Przejazd przez Serpelice był dla nas jak jazda po autostradzie - przed każdym podjazdem lub zjadem informacja o procencie przechyłu. Po prostu bajka! Oznakowanie szalaku na Podlasiu było wzorowe! Zmiana województwa na lubelskie zmieniła precyzję znaków, nawet znaczki Green Velo były rzadsze. Mijane miejscowości przestały być urokliwe, czuć było zmianę klimatu - zwyczajne wsie, miejscowości, jak te znane mi z Mazowsza.

Aby być obiektywnym i oddać rzeczywistość - furorę robiły pola rzepaku. Reszta zupełnie zwyczajna.

Rzepak, podgór i ja - fot. Arek Pe

Skończyliśmy wycieczkę w Terespolu. Nasze serca zostały jednak nad Podlaskim Przełomie Bugu i ostatnie godziny wycieczki na lubelszczyźnie były tylko dojazdem do pociągu by ten zawiózł nas do domu.

Wycieczka II: Supraśl - Kruszyniany - Supraśl
Komunikacja: dojazd autem
Szlaki - zielony "do Tatarów ogrodami" (nawierzchnia: szutr, asfalt), południowa część to szlak rowerowy Green Velo  (asfalt i szutr)
Długość przejazdu: 101 km; czas ruchu 6:20, całej wycieczki 8:00


Trasa wycieczki

Droga w kierunku Krynek początkowo wiodła przez las, ale potem wyjechaliśmy na asfalt i było przyjemnie. Wycieczkę robiliśmy w niedzielę, więc na zbyt duży ruch samochodowy nie narzekaliśmy.

Droga Supraśl-Krynki - fot. własna

W Ostrowie skręciliśmy z powrotem na szutr, gdzie droga wiodła wśród pól porzeczek i agrestu. To chyba były te ogrody z tytułu szlaku zielonego, którym przemierzaliśmy drogę do Tatarów. Potem wjazd w las i miejscowościami między polami dotarliśmy do Kruszynian.

Szutry, wioski, cisza i zieleń - fot. Kasia P

W mecce Tatarów na Podlasiu zrobiliśmy popas, zwiedziliśmy meczet i mizar i rozpoczęliśmy żmudną drogę powrotną do Supraśla. Łatwo nie było, bo zerwał się porywisty wiatr, a nasze ścieżki nadal prowadziły wybitym przez auta szutrem. Jeszcze długo po zejściu z rowera miałam wrażenie rozedrgania, bo dziesiątki kilometrów drżenia zrobiły swoje.

Wyjechaliśy z lasu na drogę krajową 65 i bardzo cieszyliśmy się, że jest niedziala i nie zdmuchują nas z drogi TIRy. Od Walijów-Stacji nasz szlak pokrył się z Green Velo i zjechaliśmy we wsie i lasy (tak, nadal z szutrem). Wjazd do Supraśla mieliśmy spektakulatny, bo po krótkiej zlewie wyszło słońce i przesłao wiać.

Przejazd przez Celiczankę - fot. Arek Pe

Zwiedzanie prawosławnego klasztoru w Supraślu przebiegało w pełnym słońcu i z rozchumurzonym niemal niebem. Z cerkwii dobiegały nas rosyjskojęzyczne chóralne śpiewy. Fantastyczny klimat!

Cerkiew na terenie klasztoru w Supraślu

Wiedziałam, że to nie koniec mojego objazdu Podlasia.

Wycieczka III: Białystok - Łapy
Komunikacja: dojazd PKP
Szlaki - rowerowy Green Velo (asfalt i szutr)
Długość przejazdu: 50 km; czas ruchu 3:30, całej wycieczki 4:15

Nad Narew w okolicy Białegostoku ciągnęło mnie już dawno. Wybyłam na trasę w Dzień Dziecka. Pogodowo był to najlepszy dzień, bo prognozy pokazywały suchość.

Przebieg szlaku rowerowego w Białymstoku spod dworca PKP w kierunku Tykocina zdumiewa, bo robi się pętlę zanim wyskoczy na przedmieścia. Być może w zamyśle było pokazanie turystom dwóch kościołów i cerkwii - nie wiem, ale to jedyne obiekty wśród blokowisk, które przykuły moją uwagę. 

Na szczęście, jak się już wyjedzie z miasta to jest pusto, zielono i można poczuć wiatr we włosach.

fot. własne

Po długim przelocie wzdłuż drohi dociera się do drogowskazu w kierunku Narwi. Na rozstaju szlaków zlokalizowano MOR. Jeśli ktoś chce zahaczyć o Kruszewo może udać się prosto, szlak na Tykocin skręca w prawo.

fot. własne

Uznałam, że dotrę do kładki najkrótszą drogą. Jednak zachęcona reklamą wieży widokowej odbiłam do Kruszewa, spodziewając się fenomenalnych widoków rzecznych rozlewisk. Widok na bagna był mniej spektakularny, ale co tam. Drogi piękne, to można jeździć do woli.

fot. własne

Na końcu drogi w Śliwnie zjeżdża się do słynnej kładki, ale turystów czeka trzykrotna przeprawa samoobsługowymi promami. Powiem tak - samotnej rowerzystce łatwo nie było. Tylko jedną podróż odbyłam samodzielnie, do kolejnych potrzebowałam pomocy - a to nie byłam w stanie się dociągnąć do kładki, a to niski poziom wody uniemożliwiał zejście/wejście. Bez pomocy nie dałabym rady.

fot. własne

Sama kłada przyjemna, wije się wśród dawnych rozlewisk Narwi. Teraz to tereny suche lub bagna. W niedalekiej okolicy pasły się krowy, zatem teren zbyt podmokły nie jest...

fot. własne

Po przygodach na promach, czekał mnie już tylko powrót do Łap asfaltem. Spod kościoła w Waniewie nawigacja wskazywała, że zostało do pokonania 14 km. Droga jakby cały czas w dół. No i wiatr mi sprzyjał. Wiał w plecy.

fot. własne

Na koniec wycieczki fota przy lokalnej wystawce przed dworcem. Myślę, że wrócę tu jeszcze, tylko dojadę z drugiej strony...

fot. własne

Dzisiejszy ślad wycieczki wygląda jak poniżej. W Białymstoku pognało mnie w kierunku Supraśla, jakoś przegapiłam kierunkowskaz na Tykocin przy trzecim kościele...



Wycieczka IV: Czeremcha - Rogacze - Dubicze Cerkiewne - Stary Kornin - Werstok - Jodłówka - Opaka Duża - Czeremcha czyli cztery niebieskie cerkwie i dwór 
Komunikacja: dojazd PKP
Szlaki - wg własnego pomysłu (asfalt i szutr)
Długość przejazdu: 74 km; czas ruchu 4:30, całej wycieczki 6:00
Oprócz sklepów w Czeremsze i Kleszczelach na trasie posucha. Konieczny własny prowiant. 

Trasa na mapie prezentuje się następująco:



W ciszy, którą od czasu do czasu zagłuszały śpiewy ptaków, a także wśród zieleni, która cieszy oko, jechałam od punktu do punktu, który wyznaczały cerkwie. Najbardziej dłużył się kawałek leśny między Rogaczami a Kleszczelami. Potem było już z górki i dość sprawnie. 60% trasy to asfalt, leśne dukty są przejazdne i wiodą między wioskami. Poniżej fotorelacja w wycieczki, niech obrazy zastąpią słowa.

Cerkiew w Rogaczach, fot. własne

Cerkiew w Dubiczach Cerkiewnych, fot. własne

Cerkiew w Starym Korninie, fot. własne

Cerkiew w Werstoku, fot. własne

Dwór w Jodłówce, fot. własne