sobota, 27 września 2014

górski debiut półmaratoński czyli Półmaraton Sowiogórski

Przyjazd pod Schronisko Orzeł w Górach Sowich dzień przed zawodami i... nie mam złudzeń, jeśli pogoda się nie zmieni, to widoki wynagrodzą mi cały trud na trasie półmaratonu..


Szczęśliwie, następnego dnia było chłodno, ale po mgle nie było śladu. Kilka chwil po starcie pojawiło się nawet słońce.


Trasę kontemplowałam wielokrotnie, a profilu naczyłam się na pamięć. Strategia na bieg była taka, aby wolniej pobiec pierwszą połowę, a potem już gnać do mety co sił w nogach. Niby prosta, ale w górach biega się inaczej niż na ulicy... Bałam się zakwaszenia na początku i zdychania przez to pod koniec...


Już na starcie ustawiłam się z tyłu stawki, po co to się denerwować, że wszyscy już na początku mnie wyprzedzają. No i... swoje miejsce w szeregu trzeba znać. Na pierwszych metrach podbieg, ale ja spokojnie sobie drepczę, nie on pierwszy na trasie, nie ostatni... Gdy się wypłaszczyło (bo ja wcale nie czułam, że jest w dół), wyprzedziła mnie jakaś para. Ciągle na oku miałam klubową koleżankę. Do piątego kilometra jakoś zleciało. Od śniadania było daleko, zatem postanowiłam zjeść pół batona energetycznego. To był dobry pomysł, bo zaczęło być bardzo stromo. Trasa zakręcała o 150 stopni, mogłam zobaczyć kto za mną.... a tam pusto. Albo jestem ostatnia, albo się ktoś dalej wlecze... Teraz już wiem, że zamykałam stawkę.

Klubowa koleżanka dogoniła biegnących przed nią chłopaka i dziewczynę, ale para biegaczy wypruła do przodu i ich nawet nie widziałam. Robiłam swoje. Wolno truchtałam w górę. Las zasłaniał widoki. W końcu trafiła się droga po betonowych płytach. Tam to dopiero było stromo! Zrezygnowałam z biegu, maszerowałam raźno, aż wypatrzyłam przed sobą dziewczynę, klubowego kolegę i mocno słabnącego znajomego z Grand Prix Warszawy. Klubowicz miał zamiar zejść z trasy z powodu kontuzji. Starszy Pan od GPW, gdy go doszłam, chwilę porozmawiał ze mną, głównie o startach w ramach GPW, poskarżył się na kontuzję i tyle było tego naszego rozmawiania, bo... gdy się wypłaszczyło, podziękowałam i pobiegłam dalej. Cieszyłam się, że trzy osoby zostały w tyle.

Przy bufecie na ósmym kilometrze szybki łyk wody i w górę. Dotarcie do punktu nie było łatwe, bo znajdowało się w miejscu sporej, rozjeżdżonej przecinki, która po tygodniowych opadach poprzedzających start, była błockiem nad błocka. Nic to, co się wysuszy, to się wykruszy. Ciach prach i.... wyprzedziłam klubową koleżankę i obiecałam sobie, że jeśli mnie doścignie, to się jej uwieszę i będę starała się biec dalej z nią. Póki co, nie zamierzałam się dać złapać...

Skończyła się już leśna dróżka, zaczęły się kamienie. Średnio się po nich biegło, bo niektóre były nierówne, ale lepsze to niż błoto pod kostki. Miejscami było mokro, ale kałuże były krystalicznie czyste. Dopadłam dziewczynę biegnącą przed, wyprzedziłam i gnam dalej. Niby spokojnie, bo przecież jestem przed półmetkiem, ale to wyprzedzanie mnie nakręciło. W oddali widzę damską różową koszulkę. Biegnie równo, skacze po kamykach, czasem ginie w drzewach na poboczu. Im jestem jej bliżej, widząc błoto rozumiem, skąd taka taktyka. 

Zaczynam słyszeć owacje na szczycie Wielkiej Sowy, sama myśl, że za chwilę będzie już z górki niesie mnie do przodu. Różowa napiera, choć kluczy między kałużami. Widząc jej różowe najki, mam w głowie tylko jedną myśl: "Oszczędzasz od błota buty, jesteś moja!" Nie wiem, czy szelmosko się przy tym uśmiechnęłam, czy zachowałam pokerową twarz, robiłam swoje. Trochę uczepiłam się jej, aby widząc już szczyt, wyprzedzić i gnać. Na szczycie byłam tyle, co przebiegłam trasą wzdłuż, nawet się za bardzo nie rozglądałam. Chciałam w dół!!!

No i się zaczęło, dochodziła mnie Różowa i zostawała w tyle. Wydaje mi się, że z trzy kilometry to trwało... Szło mi. Leciałam na tych zbiegach, na zegarku miewałam średnią prędkość 5:50 min/km. Potem jej już nie słyszałam za sobą, a dopiero przy bufecie na czternastym miałam pewność, że została na tyle daleko, aby mi nie zagrozić. W międzyczasie ścigania z Różową, udało się wyprzedzić parę, co mnie wzięła na drugim czy trzecim. Kolejny za mna!

Przed samym bufetem pochłonęłam drugą część batona energetycznego i biegłam dalej. Jeszcze jeden niegroźny podbieg i będzie końcóweczka. Po 16 kilometrze na szutrowej drodze w oddali widziałam chłopaka, którego doszła wcześniej klubowa koleżanka, ale odległość między nami się nie zmniejszała, wiedziałam, że jego nie wyprzedzę. Ten etap wydał mi się monotonny. Biegłam w ciszy, podziwiałam widoki, ale tylko ukradkiem, bo pod nogi patrzeć trzeba. Takie odczekiwanie, aż dystans minie. Było jednak miło, biegło mi się dobrze.

W okolicach dziewiętnastego kilometra zdziwiona zobaczyłam biegnącego z naprzeciwka trenera. Gdy był bliżej spytałam, czy wyglądam jakbym potrzebowała lekarza, uznał, że nie i pobiegł po klubową koleżankę. A na mnie czekał z pięćset metrów dalej klubowy kolega, z którym razem dobiegłam do mety. Zagadywał mnie, motywował, zdradzał tajniki końcówki trasy, która była mocno pod górę.

Było stromo okrutnie, ledwo szłam. Okazało się, że chłopak, który był taaak daleko przede mną, jest raptem z sześćdziesiąt metrów wyżej, ale to były lata świetlne... Niby przyspieszyłam, bo jego plecy były MOCNO w zasięgu oka, ale co z tego, jak wspinałam się niemal po pionowym podejściu. Ostatnie metry, gdy się wypłaszczyło były moje! Wbiegłam na metę dziesięć sekund po nim!


Dotarłam na metę w czasie 02:40:57, tj. godzinę później niż najszybsza kobieta na trasie (nota bene moja klubowiczka, dzieląca ze mną pokój w pensjonacie). Moje średnie tempo to 7:37 min/km, a liderki 4:47. Byłam 141 w open (na 148 osób), wśród kobiet byłam na 26/31 lokacie, a w kategorii wiekowej na miejscu 15/17.

Nie liczby są tu jednak najważniejsze. Ważne jest, że dzięki taktyce, udało mi się poprawić lokatę, a także, że odkryłam w sobie pokłady rywalizacji, o jakich sama pojęcia nie miałam. Spodobało mi się górskie biganie. Cisza na trasie mnie zaczarowała...

Po zawodach, jak już odetchnęłam, selfi z ekipą BootCamp Polska. Dzióbki wyszły nam, jakbyśmy ćwiczyli od rana.


Z uwagi na liczne nagrody, jakie wybiegali klubowicze, uczestniczyłam w uroczystości wręczania pucharów za miejsca w open i kategorii.


Późnym popołudniem przyszedł czas na brodzenie po zimnej wodzie Jeziora Lubachowskiego...


... i kolacja w Zagórzu Śląskim z widokiem na tamę...


piątek, 26 września 2014

wrzesień: powrót mocy i motywacji

I tydzień
Nowy miesiąc i nowa energia we mnie wstąpiła. Może i dobrze, bo męki i znoje z sierpnia były dla mnie samej nie do zniesienia. Były chwile, gdy uznałam, że cały ten mój sport należy zamknąć na trzy spusty. 

Już pierwszego, w poniedziałek, zaczęłam bez nie-ma-przebacz na treningu BootCamp, gdzie akuratnie królowały gumki. Skakaliśmy w nich maszerowaliśmy, biegaliśmy, czworakowaliśmy, a w przerwach były pompki, podpory, przysiady. Pasmo czuło wysiłek. 


We wtorek siłowe zabawy biegowe, które pozwoliły rozbiegać bolące mięśnie dwugłowe. Za to w czwartek ważna była precyzja. Biegaliśmy z narastającą prędkością, co okrążenie stadionu szybciej. Udało się!


Weekend lajtowy (na ile lajtowo może być z ekipą BootCamp). W sobotę krótkie kibicowskie bieganko po plaży w Sopocie, potem na hipodrom i w końcu po torze, co zostało uwiecznione na filmiku.

Tydzień kończę z 20 kilometrami w nogach. Dwugłowe i pośladkowe często przypominają o sobie, zbyt często...

II tydzień
Start tygodnia z BootCampem. Te poniedziałkowe treningi mijają jak z bicza trzasł! Rozgrzewka, kilka podporów, trochę pogaduch w międzyczasie, obwodzik (skakanka, pompki, wykroki, podpory z nogami na chuśtawce, rzucanie piłką lekarską) i mija godzinka...

Wtorek budzi mnie drętwieniem lewej nogi. Ciagnie łydka i pośladek. Na Agrykoli się jednak stawiam i tradycyjnie rozbieguję to, co boli i doskwiara. Tym razem była zabawa biegowa: mocne 3 min, 2 min, 1 min z minutowymi przerwami w truchcie. Wszystkiego trzy serie. Trasa ze schodami, podbiegiem i zbiegiem Myśliwiecką. Polubiłam zabawy biegowe, widzę swój progres między tym, co było w czasie pętelek w styczniu, a tym co biegam teraz.

Zakwasy po mocnym treniengu okrasiły mi środowe południe, jednak rozbiegałam je wieczorem w ramach Szybkiego Mózgu na Wysokim Wilanowie, gdzie zmierzyłam się po raz kolejny z mapą. Tu relacja.

Czwartkowa Agrykola była lajtowa. W obliczu sobotniego startu nie mogła być inna. Robiliśmy dziesięć dwusetek, ale na 80% możliwości. Mieliśmy się koncentować na technice, a nie na szybkości. Jak zwykle usłyszałam: "Łokcie do siebie i prawa ręka wyżej". Staram się to kontrolować, ale często jeszcze zapominam...

W sobotę start w Kabatach. Jesienny cykl Grand Pix Warszawy rozpoczęłam dość słabo. Udało się pobiec w czasie niższym niż godzina, więcej z siebie nie dałabym rady wycisnąć. Tu relacja. Po biegu nieoczekiwana zmiana miejsc i kibicowanie BootCampowi na Biegu Fair Play.



Do kompletu weekendowych startów dopisać trzeba Wawerską Piątkę, gdzie okazałam się piątą szybkobiegaczką na dzielni! Tu relacja. Usłyszałam również, że ładnie technicznie biegam, co również cieszy, bo całą drogę powtarzałam w myślach: "Łokcie do siebie, prawa ręka w górę!". Podziałało!

Kilometraż tygodnia - 49 km.

III tydzień
Początek tygodnia z BootCampem, choć nie łatwy bo po dwóch startach w weekend czuję zmęczenie w nogach. Było dużo krabów, zajączków i czworaków, o skakaniu przez płotki nie wspomnę. Oszczędzałam się, szczególnie jak przyszlo mi skakać na jednej nodze. Rozruszanie pomogło, nie powiem.

fot. BootCamp Polska
We wtorek przypadł czas na trening siłowy. W ciągu dnia pobolewa lewe pasmo, jest obawa o kontuzję. Decyduję się iść na trening, ale być ostrożną. Po rozgrzewce, w czasie przemieszcania pod Kopiec Powstania na Bartyckiej zaczęłam czuć mrowienie prawej stopy, które promieniowało na piszczel. Zostałam grupie mocno z tyłu. Schody zrobiłam lajtowo (pięć razy 355 stopni), ale w truchcie. Ból i mrowienie nie nasilało się, powrót udało się zrobić biegiem. Wolno i bezboleśnie.

Jeszcze we wtorek podjęłam decyzję o odpuszczeniu treningu w czwartek. Regeneracja przynajmniej do piątku, kiedy może się skuszę na rower. Zmęczenie nóg w środę odchodzi. Ciut bolą po schodach pośladkowe.

W piątek rower był, jak planowałam. Godzinka jazdy i 17,2 km. Objazd dzielnicy na lekko przyspieszonym tętnie z pogaduchami. W sobotę rano lekkie ciągnięcie mięśni pośladkowych. Zaczynam ostatnio dzień od refleksji, że jak boli - to żyję.

Zakwasiki nie powstrzymały mnie przed dotarciem na trening BootCamp z serii Adventure, gdzie na rozgrzewkę frisbee z bieganiem, skipami, pajacykami i pompkami, potem wdrapywanie czworakami się pod Górkę Szczęśliwicką i znowu pompki jako przerywniki, dalej taczki na jedną nogę i pompki w staniu na rękach, chwila czworaków tyłem z przejściem między tunelem z ud, a także dwudziestominutowy obwód z burpeesami podbiegiem, czołganiem, zbiegiem, przejściem pająka na placu zabaw, dwie betonowe rury na czworaka i powtórka.


Na koniec porządna dawka rozciągania. Także tego... było fajnie.

Niedzielne, mgliste, jesienne wybieganie z Szaloną Go, Avą i Babskim Klubem Biegowym Gazele i Pumy. Wyszło mi 17,5 km. Ciężko wstaje mi się na poranne biegowe harce, ale satysfakcja z powrotu do domu o godz. 9:30 z zaliczonym treningiem jest bezcenna!


Tydzień kończę z dwoma treningami BootCamp, wybieganymi 25 km, a do tego doszedł rower - 17,2 km. Po odpoczynkowej środzie i czwartku samopoczucie treningowe poprawiło się diametralnie. Pośladkowe (szczególnie lewy) nadal są odczuwalne.

IV tydzień
Start tygodnia przebiegał na spokojnie. Zrezygnowałam z BootCamp, bo łydki i pośladkowe domagały się odpoczynku, a nie porcji ćwiczeń. W regeneracji łydek bardzo przydały się podkolanówki kompresyjne.

Na wtorkowy trening klubowy na Agrykoli stawiłam się w pełnej gotowości, a tam czekały na mnie wykroki na różne sposoby, do tego żabki po schodach. Siła będzie jak marzenie. Zakwasy też. Na deser były cztery kilometry OBW2, które miałam zadanie biec w tempie 5:30 min/km.

W środy dodaję sobie stały element treningowy w postaci zajęć "Zdrowy kręgosłup". Udało się znaleźć takowe w okolicy, więc spełniam namowy fizjoterapeutki i dołączam do grupy. Mój kręgosłup po pierwszych zajęciach, już w domu podziękował ciepełkiem. Grzało w lędźwiach aż miło!

Czwartkowy trening odbył się na dzielni. Biegałam w samotności, w deszczu i z wiatrem w twarz. Zapodałam sobie dwusetki. Osiem. Wpisały się w ośmiokilometrową przebieżkę. Akuratnie przed sobotnim startem.


Sobotni start nie był uwzględniany w planach na ten sezon. Wyszedł dość spontanicznie i niespodziewanie. Nie przypuszczałam, że zadebiutuję na dystansie górskiego półmaratonu, a tu proszę... Sowie Góry okazały się dla mnie szczęśliwe. Nie zmiażdżyły, dały zachętę w postaci widoków, pokazały niedociągnięcia treningowe, utwierdziły, że znajomość trasy oraz dobra, realistyczna taktyka na bieg to podstawa. Relacja z I Sowiogóskiego Półmaratonu się pisze.


W niedzielę udało się potruchtać z rana w górskich okolicznościach przyrody. Wyszło mi sześć kilometrów. Zakwasy dopadły mnie dopiero w drodze powrotnej i trwały przez cały poniedziałek. Tragedii nie ma, ale czwórki i łydki dają o sobie leciutko znać.

Tydzień zakończony z 42 km.

V tydzień
Klubowy wtorek z siłą biegową, tym razem na Stadionie Narodowym. Były skipy i żabki po schodach, potem czterysetki z podbiegiem na schody (a jakże!) i na koniec handicapowa kilometrówka wokół korony.


We wrześniu przebiegłam w sumie 149 km.

niedziela, 14 września 2014

Wawerska piątka czyli bieg na dzielni

Zwlekałam z zapisem na ten bieg długo, a dawno się tak dobrze nie bawiłam. Superowe przedpołudnie za mną! Wawerska piątka zorganizowana rzut beretem od mojego domu, zgrupowała lokalnych biegaczy i była okazją do spotkania okolicznych biegaczek. (Pozdrawiam Otwockie Biegaczki!)

Na start potruchtałam w ramach rozgrzewki, a po odbiorze pakietu, jeszcze rozgrzewałam się z Anią i Go.

Otwocczanki na gościnnym wyjeździe, fot. Konrad

W sumie do startu nabiegałam 5 km. Jak to na lokalnych biegach, gdzie szczęśliwi czasu nie liczą, start był opóźniony. Masowo spod mety biegacze przebiegli wspólnie na start i po chwili oddechu, plotkach...

Przed startem, fot. Konrad

... i garści informacji od organizatorów, padł strzał startera i ruszyliśmy. 

Plan był taki, aby zacząć mocniej i spróbować się zbliżyć do życiówki, ale po kilometrze czułam, że nic z tego nie będzie i zwolniłam do 5:30 min/km. Po zawrotce na 1300 metrach zaczęła się prosta, na której od drugiego kilometra mocno wiało w twarz.

Z Małgosią, moim zającem do trzeciego kilometra; fot. Konrad

Trzeci kilometr wyszedł słabiej, to zapewne z powodu zawrotki na wahadle i gorącu, jakie uderzyło na pierwszych metrach powrotu. Oczekiwałam przyjemnego wiatru w plecy, a tu nic...

fot. z www.festiwalbiegowy.pl
Pojawił się dopiero w okolicy czwartego kilometra i pomóc to za wiele nie pomógł.


Od trzeciego kilometra zaczęłam wyprzedzać. To fajnie wzmacnia biegowe psyche. Przed zawrotką miałam rodzinny private doping, który dopomógł w utrzymaniu tempa. A najbardziej jestem zadowolona, że potrafię finiszować!

Ostatnie metry przed metą, fot. Konrad

To pewna nowość, bo zazwyczaj docierałam na metę jako zezwłok, bez sił na cokolwiek.

Na mecie, z Kasią, z którą biegamy w jednym klubie; fot. Mama Kasi

Ukończyłam z czasem 28:14. Chwilowo pamiętam jedynie lokatę wśród mieszkanek Wawra. Byłam piąta. Resztę lokat uzupełnię, jak dotrę do wyników.

sobota, 13 września 2014

GPW: pierwszy start po lecie

Nie wiadomo kiedy minęły wakacje i po przerwie w startach Grand Prix Warszawy nastał wrzesień i termin szóstego biegu. Tym razem na Kabatach. 

To nie był mój dzień. Wspólna klubowa rozgrzewka nie podgrzała we mnie atmosfery startu.



Ruszyłam na trasę, ale bez przekonania. Biegłam bardziej na samopoczucie niż na czas. Było upalnie i parno. Moje śrenie tętno z biegu to 187 uderzeń na minutę. Człapałam sobie bardziej niż biegłam.


Celem było ukończenie. Walczę o utrzymanie dobrej pozycji w kategorii wiekowej w cyklu. Udaje mi się też zdobywać punkty dla klubu do generalki, więc o zejściu z trasy mowy nie było. Szczerze, nawet o tym nie myslałam. Samotnie przemierzałam trasę w jesiennym, ale upalnym słońcu. Okoliczności przyrody towarzyszyły mi 

Skończyłam z czasem 59:17 jako 38/52 kobieta. Sukcesem jest czas poniżej godziny. W open byłam 222/250. Zdobyłam 26 punktów dla klubu. W kategorii tym razem ósma na dziewięć równieśniczek. Czekam na generalkę, aby zobaczyć, co się zadziało z moim miejscem w kategorii.

środa, 10 września 2014

BNO na Wilanowie Wysokim

Kolejne starcie z mapą. Tym razem na Wilanowie Wysokim. Trochę willowo, trochę blokowo. W sumie tereny mało mi znane. Ulica Goplańska, która oplatała teren zawodów kojarzy mi się, jeszcze z czasów studiów, z ośrodkiem leczenia uzależnień i to skojarzenie prześladowało mnie przez cały start. Do czasu aż trafiłam na ulicę Radosną, ale... po kolei!

Dojazd do Centrum Zawodów stanowił nie lada wyzwanie, szczególnie jak na wąskich, jednokierunkowych uliczkach trafiały się auta jadące pod prąd... Udało się jednak bezkolizyjnie porzucić auto i pójść po pakiet.

W kolejce rozglądałam się za znajomymi twarzami. Nie widziałam nigdzie Piotra z UNTS, który wtajemnicza mnie w arkana biegów na orientację i gdy już straciłam nadzieję, że będzie ktoś znajomy jak Deus ex machina pojawił się Krasus z Małżonką. Zagadaliśmy się ciut i o mały włos nie przegapiłam startu.

Szybkie sklirowanie i sczekowanie czipa, ustawienie w strefie startowej, wybicie 19:10 i w drogę! Wybiegłam za ogrodzenie szkolnego boiska, gdzie statowaliśmy, chwila na analizę mapy i długa do punktu pierwszego. Był na skwerku pod drzewem. Piku-piku i dalej. 

No i wykonałam mistrzostwo świata! Jak tak idzie dobrze na początku, to można się przekonać, jak zacznie iść źle. Poleciałam do bloku po drugiej stronie ulicy, zanim tylko obiec najbliższy.Punktu kontrolnego z oczekiwanym numerem, oczywiście brak. Jak sobie już chwilkę pobiegałam, to wpadłam na wspaniały pomysł, aby obejrzeć mapę. No tak... to nie tu. Długa z powrotem i już wszystko zgadzało. Blok długi i punktowiec, a nawet punkt kontrolny nr 2 też.  Piku-piku.

"Skup się, skup się", powtarzałam jak mantrę. Wyznaczyłam azymut na kolejny punkt (w tej chwili widzę, że wybrałam dłuższą drogę), ale szczęśliwie trafiłam w odpowiednie miejsce. Piku-piku i punkt kontrolny nr 3 zdobyty. 

"Dobra, to teraz, z powrotem, przed siebie". W przelocie natrafiłam na Magdę i Krasusa, którzy lajtowo-marszowo przemierzali swoją trasę. Pozdrowiliśmy się na szybko i trafiłam do punktu kontrolnego nr 4. Piku-piku.



Pora  na  kolejny punkt. Miałam ochotę biec przez podwórkowe chaszcze, ale uznałam to za zbyt ryzykowne. Myślę, że to była dobra decyzja. Punkt nr 5, gdzieś za żywopłotem. Piku-piku i do szóstki. Obiegam blok i w narożniku jest koziołek z punktem kontrolnym nr 6. Piku-piku i dalej.

Długich przelotów, to ja nie lubię, bo mam wyjątkową skłonność, aby się na nich gubić. Tym bardziej ucieszyło mnie, jak dotarłam bez przygód i zabłądzeń do punktu nr 7. Piku-piku i do ósemki, która akuratnie blisko była. Pod blokiem punkt kontrolny nr 8. Piku-piku.

Dziewiątkę widać było z daleka. Piku-piku i nawrotka do uliczki, aby odhaczyć dziesiątkę. Punkt kontrolny nr 10 ukryty w narożniku ogrodzenia na ulicy Radosnej!!!! Szybkie piku-piku i wracam do deptaka (trochę niechętnie, bo poczułam się radośnie) przy szkole, gdzie meta! Ostatnie piku-piku.


Na zegarku czas 21 i pół minuty. Jak się później okazało, strata do piewszego zawodnika 10 minut. Pewnie, gdybym się nie zgubiła dwuktronie, była by mniejsza. Do trasy 1,7 km nabiegałam prawie kilometr więcej.

Kończę na 14 z 30 pozycji. Czekam na generalkę, choć rozstrzygam właśnie z Piotrem, czy mimo braku klasyfikacji, będę brana pod uwagę... Przede mną jeszcze jeden start w ramach Szybkiego Mózgu. Ostatni!

*************

Z ostatniej chwili: do generalki Szybkiego Mózgu liczą się trzy najlepsze wyniki z pięciu etapów. To dobra wiadomość. Zaliczy mi się Morskie Oko, Stare Miasto, Muranów lub Wilanów. Kurtyną milczenia okrywamy Chmielną, gdzie padłam ofiarą celebryckiej pychy przed obiektywem i pomyliłam punkt.