wtorek, 30 kwietnia 2013

pięć miesięcy z bieganiem


13°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płn. z szybkością 10 km/h
Wilgotność: 51%


Ostatni dzień kwietnia. W planie tkwi 12 kilometrów wybiegnia. Ustaliłam sobie trasę pi razy drzwi na tyle kilometrów. Zabrakło dokładnie tyle metrów ile wskazał wujek Google na swoich mapach. Miało być dwanaście, więc dobiegałam ostatnie metry pod domem. 


Zajęło mi to 1:27:30, były minutowe cykle marszu przy drugim kilometrze, potem przy kolce około 5 kilometra, w końcu na 8 lub 9 kilometrze. Całkiem miło jednak oceniam swoje możliwości, jak na dystans. Biegłam z przyjemnością! Nie odczuwałam dyskomfortu, nie umierałam.

Jakby ktoś pytał o wiosnę, to już ją widać...



Pora na podsumowanie kolejnego biegowego miesiąca. W kwietniu przebiegłam ponad 83 kilometry, tyle samo udało mi się w lutym (zakończonym półmaratonem). Jakby dodać do tego rower to wyszło równiutko sto! Styczeń można porównać z marcem, bo oba miesiące były z przerwą w bieganiu (choroba i kontuzja), grudzień był lajtowy bo pierwszy.


Jak porównuję tempo z pierwszych biegów, które sięgało bagatela - 11:48, a styczeń kończyłam ze średnim tempem 8:10, w lutym i marcu stało ono solidnie na 7:50, a na koniec kwietnia już 7:40. W czasie zawodów schodziło jednak ono poniżej 7! Półmaraton pobiegłam 6:46, Orlen 6:12, a ostatnie GPW 6:33. Są postępy!


W maju każdy tydzień w planie treningowym zakłada zwiększanie ilości kilometrów od 34 do 44. Planuję udział tylko w trzech zawodach (dwa na dystansie 10 km, jeden na bieżni - 1 km). Dwie ostatnie niedziele to już wybiegania ponad 20 km, których na swoim koncie nie mam jeszcze. Po dzisiejszej dwunastce, wydaje się, że dam radę. Jak minę piąty kilometr i trzydzieści minut biegu to "runner high" czyni z moimi możliwościami cuda!

niedziela, 28 kwietnia 2013

plaża, dzika plaża


14°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 16 km/h
Wilgotność: 62%

W zasadzie nie ma za bardzo o czym pisać... Trening jak trening, ale dla dziewczyny z Mazowsza nadmorskie okoliczności przyrody nie pozwalają, aby przejść obok nich obojętnie. 


Po pochmurnym poranku, w południe wyszło słońce i zrobiło się całkiem przyjemnie. W jedną stronę biegłam pod wiatr, ale już z powrotem było zacisznie, słońce świeciło w twarz, grzało. O brzeg rozbijały się fale, pachniało cudownie świeżością i jodem...


Przy zejściu na plażę w Stegnie mijałam sporo spacerowiczów, ale im dalej byłam na wschód, tym mniej ludzi, więcej ciszy, przestrzeni, wiatru we włosach tylko dla mnie... 


Po sobotnich zawodach warto było pobiegać. Czułam lekkie zakwasy. Plan, na szczęście, nie wymagał tony kilometrów. Miały być interwały. Zrobiłam je biegnąc w jedną stronę, a z powrotem zrezygnowałam z wygodnego biegu po mokrym i ubitym piachu. Torowałam sobie drogę po suchym piachu, aby mieć ciężej i wzmocnić nogi.


W sumie było 40 minut biegu i nieco ponad cztery kilometry. Średnia prędkość nie powala, ale już maksymalna, przy interwałach wywołuje u mnie uśmiech na twarzy.


Po szuraniu rybka smakowała wyjątkowo! A potem wygrzewałam się przy kawie na słońcu. Odpoczęłam.

sobota, 27 kwietnia 2013

GPW na Młocinach


19°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 16 km/h
Wilgotność: 72%

Po dość sporej przerwie wracam na start Grand Prix Warszawy. Tym razem bieganie na Młocinach (Las Młociński o powierzchni 103,13 ha jest zlokalizowany w dzielnicy Bielany pomiędzy ulicami Papirusów, Pułkową i lewym brzegiem Wisły). Miejsce cudne jesienią, bo mnóstwo tu drzew liściastych, wczesną wiosną tli się lekką zielenią.

Na miejsce przybyłam sporo przed rozpoczęciem biegu, trwały jeszcze ostatnie prace organizacyjne. Po drodze na szybie auta pojawiły się nieśmiałe kropelki deszczu, na szczęście wiatr przegonił deszczowe chmury. W deszczu, co prawda, jeszcze nie biegałam, ale niekoniecznie chciałam aby zmoknąć tuż przed wyprawą na majówkowy wypad. Jednak... jeszcze przed startem wyszło słońce. 


Atmosfery rywalizacji we mnie nie było ani ani. Czułam, że nie powtórzę wyniku sprzed tygodnia, który ocierał się mocno o złamanie godziny na 10 km. Bez napinki postanowiłam zwyczajnie pobiec. Standardowo przed startem do boju starał się zagrzewać mnie Kołcz, wypomina mi te sześćdziesiąt minut na tym dystansie co i rusz!

fot. Sylwia Czamara

W końcu przyszedł moment prawdy i START! Trasa po lesie stanowiła trzy kółka. Nie znałam jej. Jednak zgubić trudno by się było. Wydawało mi się, że jest mało biegaczy, a w sumie pobiegła nas dwusetka. Biegliśmy szerokim duktem, po drodze mijając dwa spore place grillowo-wypoczynkowe. Co chwila na ścieżkach pojawiali się spacerowicze, rowerzyści czy inni biegacze. Dość tłumnie jak na sobotnie południe, ale pogoda zachęcała do spędzania czasu na zewnątrz.


Ruszyłam z kopyta! Tempo po starcie było imponujące. To zresztą tłumaczy zejście w połowie biegu. Tak czy owak... szybko zostałam w tyle, tam gdzie moje miejsce.

Fotogaleria z biegu ze strony organizatora, mnie łatwo rozpoznać po pomarańczowej koszulce.



Poniżej koniec pierwszego okrążenia, gdy umierałam! Zaraz potem wziął mnie na hol Genek (to nie on na zdjęciu), który zagadywał rozmową i krok w krok podążaliśmy dalej. To dzięki Niemu utrzymałam w miarę dobre tempo do końca.


Na drugiej pętli, pewnie w okolicach 5-6 kilometra zaczęli wyprzedzać nas najszybsiejsi. Jako pierwszy pojawił się Artur, który znając moją słabość do zapętlonych tras, pozdrowił mnie radośnie i pogmerał po bioderku. Poczułam się jak na wydmie w Falenicy, pewne wartości wróciły na swoje miejsce. Dostałam kopa na kolejnych kilka minut! Pewnie temu zawdzięczam wyrównanemu tempu do końca. Oczekiwałam jeszcze wymijanki przez Kołcza, bo oprócz kuchsańca wypowiedział by cały słowotok rad, sugestii i motywujących (i nie) mnie kwestii, ale nie udało mu się! Ufff!

Biegłam sobie z Genkiem i moimi myślami, a na trzecim okrążeniu dołączyła do nas Marysia. Ona nie miała numeru, po prostu przyszła pobiegać. Miło rozmawialiśmy, kilometry topniały, słońce świeciło, piknik prawie. Po ósmym kilometrze nie byłam w stanie już przyspieszyć, choć kompan chciał. Truchtaliśmy do końca bez zbędnych przyspieszeń. Nie znalazłam w sobie siły na finisz, Genek jednak na sam koniec dostał speeda i tyle go na ostatnich metrach widziałam.

Moja meta jak zwykle radosna. Cel osiągnięty. Czas 01:04:47. Rekord w GPW, mój nie.



czwartek, 25 kwietnia 2013

z pokorą na wydmie


24°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płd.-zach. z szybkością 21 km/h
Wilgotność: 41%

Miałam tu wrócić, po tym jak wybiegałam medal w kształcie wydmy (drugie miejsce w kategorii wiekowej, sic!), na której otrzymywałam pierwsze szlify na zawodach. W końcu się udało! Wzięłam psa, a niech las falenicki zobaczy. 


Pierwsze kółko (miały być dwa, ale w końcu wolałam się pobłąkać poza ścieżką biegową), pobiegłam rejestrując na trasie wszystkie różnice na osi: zima - nie zima. Poniżej fotka jeziorka, które w czasie cyklu Zimowych Biegów Górskich było lodowiskiem!


Zielono na biegowej ścieżce nie było (drzewa liściaste pączków nie mają jeszcze), ale zniknęła biel, którą kojarzę z tym miejscem najbardziej. Piach widać w pełnej okazałości!


Na mapce można zaobserwować, że po kółeczku (dystans 3,33 km) postanowiłam poszwędać się po wydmach bez ładu i składu. Obiegałam nawet jeziorko-lodowisko, wokoło są ławeczki. To miejsce w sam raz na romantyczne spacery we dwoje.


Mam wrażenie, że GPS zrobił mi na tym treningu w plecy cały kilometr. Kręciłam te kółka, a on mi pokazał 4 kilometry! Co chwila gadał, że czas się zatrzymuje, a dopiero za jakiś czas, że rusza z powrotem. Nic to, postanowiłam dobiegać do pełnej siódemki, która była w planie treningowym koło domu. Trzy ostatnie cykle biegowe to już bieganie po ulicy, a nie po wydmach.


wtorek, 23 kwietnia 2013

rowerem na Wał


14°C
Aktualnie: Bezchmurnie.
Wiatr: zach. z szybkością 21 km/h
Wilgotność: 46%


Zmiany, zmiany, zmiany. W sensie urozmaicenia. Dziś trening biegowy został zastąpiony rowerowym. Godzinka jazdy, 17 kilometrów. Cel został oznaczony na Most Siekierkowski. Tam i z powrotem. Jechałam szczytem, powrót trochę "poskracałam", bo szukam innej samochodowej drogi do domu i chyba nawet ją znalazłam...


W tamtą stronę było pod wiatr, to wałowa rutyna, rzekłabym. Zawsze jest w jedną stronę pod wiatr. Najczęściej tam (a nie z powrotem). Dłużyło mi się okrutnie do Bronowskiej, zaczęłam więc liczyć rowerzystów, biegaczy, kijkarzy i spacerowiczów. 

Statystyki przemówiły dziś między 19.oo a 20.oo na korzyść rowerzystów. Było ich 28, biegaczy 6, kijkarzy 2, a spacerowiczów 8. W obliczeniach byłam bardzo skrupulatna, nikogo nie policzyłam dwa razy, a z niektórymi się mijałam. Jeden rowerzysta mijał (i wyprzedzał) mnie chyba w sumie z cztery razy, to był na 100% ten sam, bo rozpoznawałam go po zielonych bokserkach, które wystawały mu z dżinsów. Proszę nie pytać, skąd wiem, że to nie były slipy, takie rzeczy kobieta po prostu widzi!


Zatem wśród liczenia i obserwowania osiągnęłam cel. Chwila przerwy na sesję foto na potrzeby blogowe i powrót. Obliczenia statystyczne są z całej trasy, więc nie będzie oddzielnych wartości liczbowych z drogi powrotnej.


Mój rumak prezentował się na pierwszej w tym roku przejażdżce znakomicie. Licznik ciut nie stykał, ale i tak liczyłam bardziej na Endomondo. Są pewne sugestie dla mechanika, co do przerzutek, ale to już załatwię w zaciszu warsztatu. Nie będę wywlekać słabości pojazdu z czasu moich studiów na światło dzienne.


Wracając do jazdy... Oprócz aktywnych ruchowo na samym Wale na tych górkach, pagórkach i wertepach jeździło dwóch motorzystów. Z powrotem nie było już ich tutaj, bo pomagali w dojeździe do pożaru straży pożarnej.

W okresie wcześniej wiosny za Wał straż wjeżdża przynajmniej raz dziennie. Ten dym dziś był widoczny od strony Siekierek i wcale nie łatwo strażakom dotrzeć do palących się tam traw. Piłami tarasowali sobie drogę... Czerwony pojazd wdać w oddali.


Pora na wrażenia z samej jazdy. Hmmm... lekko pobolewały mnie kolana. Pod koniec treningu odczuwałam już w czterech literach siedzenie na siodełku. Podejrzewam, że dotkliwiej jutro to odczuję... Zmęczyłam się mniej niż biegając, ale jednak trochę tak. Przemieszczanie się szybciej (a do tego pod wiatr) wymaga okrycia głowy, dobrze że wzięłam czapkę, bo inaczej zatoki by się odzywały. Minusem jest brak możliwości zabierania ze sobą psa, nie był zadowolony gdy wróciłam, domagał się wyjścia. Pewnie za karę podgryzał mnie w stopy.

niedziela, 21 kwietnia 2013

dycha w cieniu Orlen Maratonu


14°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płn.-wsch. z szybkością 14 km/h
Wilgotność: 29%


Takiego biegu jeszcze nie było!!! Dziś Endomondo zafundowało mi siedem pucharów, poprawiłam WSZYSTKIE dotychczasowe rekordy! Do tego pogoda była do biegania idealna. Słonecznie, sucho, niezbyt ciepło, lekki wiatr. Patrzę na wyniki poniżej i uwierzyć nie mogę... To moje?!

Oficjalny czas, z jakim ukończyłam Orlenową dychę to 1:00:43, ale jak widać nadbiegłam ciut metrów. Tempo wg organizatora to 6:03 w pierwszej połowie a 6:04 w drugiej. Wow!



Ale, ale... może zacznę od początku. Wczoraj miałam mega zjazd wieczorem. Stres przedstartowy mnie dopadł, hormony buzowały a adrenalina nie pozostawała w tyle. Postawiłam na świeżość, od czwartku nie biegałam. W piątek, co prawda, pobalowałam urodzinowo, a w sobotę zbierałam tego żniwo. Charytatywny bieg sobie musiałam odpuścić. Postawiłam wszystko na ten start. Na kolację makaron z tuńczykiem i piłam hektolitry wody z cytryną.

Wyspać się nie bardzo wyspałam, bo kto to słyszał nastawiać budzik na 6:45. Rano, jak zobaczyłam słońce, to uznałam, że dobrą decyzją było przygotowanie krótkich spodenek i krótkiego rękawka. Dość sprawnie ogarnęłam rano rzeczywistość i o 7:50 dzielnie już czekałam na eskamkę. Wśród pasażerów sporo biegaczy i rzucili mi się w oczy dwaj rowerzyści w strojach startowych. Sporotowo niedziala mieszkańców przedmieść stoi!

Po dotarciu do Miasteczka Biegaczy dość szybko uznałam, że nie ma co zwlekać z przebraniem i ruszeniem w kierunku startu, mimo że było jeszcze prawie doń godzinę. Tłumy w Miasteczku mówiły, że masowości imprezy to ja sobie nawet nie mogłam wyobrażać...

W takim tłumie trudno znaleźć się z kimkolwiek, a mnie się udało. Zupełnie przypadkowo wpadłam na kumpla ze szkolnych lat. Wspólnie spędziliśmy czas do startu. Znajomych maratończyków nawet nie szukałam...

Tuż po 9.00 była wspólna rozgrzewka, a potem przyszła pora na zajęcie miejsc w sektorach startowych.  Wybrałam oczekiwany czas 55:00 - 1:00:00. Ambitnie zatem. Po starcie maratończyków, przyszła pora na nas.... Tak długo startowanie nie trwało jeszcze na żadnych moich zawodach. Różnica czasów brutto-netto to ok. 6 minut. Mnie się wydawało że z 2-3.


W końcu ruszyliśmy! Sweter, który chronił mnie od zimna został jeszcze na starcie. Słońce grzało, było bardzo przyjemnie. Początkowo wszyscy biegnący wokół gnali równym tempem, uznałam więc, że dobrze się ustawiłam. Czekałam jednak na chwile prawdy na Tamce, niekoniecznie dla siebie. W głowie miałam pewną radę Kołcza, który mi bajał, jak to podbiegi oddzielają prawdziwych biegaczy od tych niedzielnych i spodziewałam się, że to właśnie nastąpi.

Zaraz za mostem rozpoczął się odcinek, na którym mijaliśmy się z maratończykami. Biegowa brać biegła wówczas w obu kierunkach. Super uczucie! Opanowaliśmy miasto! 

No i rozpoczął się podbieg. Radośnie biegłam ustalonym tempem, zostawiając za sobą co krok innych biegaczy. Satysfakcję miałam na 100% wypisaną na twarzy. Po prostu szłam do przodu jak przecinak. Falenickie wydmy nie na darmo pot ze mnie wyciskały!

Jeszcze przed Krakowskim rozbawił mnie bardzo pewien chłopak, który dopytywał kumpla, czy to oby już jakiś czwarty kilometr nie jest, bo on ma już dość. Poinformowaliśmy go zgodnie, że za nami dwójka, posmutniał...

Krakowskie przebiegło w mijance z peletonem maratońskim, nawet zapomniałam wspomnieć miejsce mojego studiowania. Potem zaraz była Starówka i Miodowa. Kryzys pojawił się od Długiej, gdzie do Konwiktorskiej asfalt zmienia się w marmurową kostkę, która idealnie wykrzywia biegaczom stopy. Przed stadionem "drużyny, której nazwy w stolicy się nie wypowiada" minęliśmy ostatnich maratończyków. Zmęczeni, ale ambitnie biegli dalej. Dostali od nas owacje.

Na 5 kilometrze obiecany był punkt odżywczy. Niestety, gdy doń dobiegłam po wodzie nie było śladu. Wolontariusze chyba nie nadążali z napełnianiem kubków. Solidarnie zaczęto się dzielić, tym co kto schwycił. Na moje "Łyka!", dostałam wody z kubka, który obdzielił chyba z pięć osób. Polacy w potrzebie się potrafią zintegrować. 


Na punkcie pomiaru czasu widziałam czas 35 minut. Zasmuciło mnie to trochę. Wiedziałam, że biegnę dobrze. Na telefon i Endomondo nie zerkałam. Nici z życiówki, pomyślałam.

Nic to jednak, dalej zwiedzałam swoje miasto na nóżkach (biegłam cały czas na czuja, bo nie widziałam żadnego oznaczenia kilometrowego na trasie. Ponoć piątka to nie była dokładnie piątka...) Z Sanguszki było z górki. Na Wisłostradzie zajęłam ostatni pas, takie przyzwyczajenie motoryzacyjne. Do Świętokrzyskiego jedzie się chwilę, biegnie ciut dłużej. Po drodze Zamek Królewski, BUW, a po lewo Wisła i widok na Stadion Narodowy, gdzie meta.

Kibice byli na większości skrzyżowań, czasem stali po trasie. Najwięcej jednak było przy Moście Świętokrzyskim, miałam wówczas lekki kryzys, POMOGLI! Na moście był moment, że biegłam z pewnym facetem krok w krok. Oddychaliśmy nawet równo. Po kilkudziesięciu metrach został w tyle... A za mostem, to aby do Stadionu i już "w domu".

Na finiszowanie sił nie miałam. Starałam się nie przyspieszać zbytnio, bo obawiałam się, że prędzej zemdleję niż wyciągnę z siebie więcej. Zegar przy mecie wskazywał godzinę i sześć minut, czas w porządku, ale bez rekordu... Bieg zaliczony, bez fajerwerków, uznałam.

SMS z wynikiem przyszedł później. Statystyki Endomondo zobaczyłam dopiero w domu!


Po chwili odpoczynku za metą, na trawce, spotkałam się na pamiątkowe zdjęcie z chłopakami sprzed startu i poszłam po oklaski, uściski i gratulacje od kibiców, którzy już o 9:40 słali esemesa, że czekają na mecie! Jak widać bardziej niż Ciocią Młody Kibic fascynował się medalem.


Kolejne trzy godziny spędziłam na kibicowaniu finiszującym maratończykom. Z szacunkiem i podziwem patrzyłam na każdego, kto miał za sobą 42 kilometry maratońskiego dystansu! Darłam się w wniebogłosy  bo sama wiem, ile takie "Brawo!", "Super!" znaczy jak się biegnie.

Wyczekałam i Jolę i Andrzeja i Wojtka. W między czasie inni znajomi z zawodów się pojawiali. Wiem jedno. Chcę przebiec maraton. Chcę pokazać sobie, że potrafię, że słabości są do pokonania. Że mogę!

W refleksyjnym nastroju spacerowałam na stację kolejową. Ostatni rzut na Miasteczko i do domu!

piątek, 19 kwietnia 2013

kolejny cel


Jako że w moim życiu to cele wyznaczają drogi, którymi kroczę, postanowiłam wyznaczyć sobie kolejne wyzwanie. Chciałabym we wrześniu przebiec maraton warszawski w czasie cztery i pół godziny. Kusi mnie ta wizja już kilka tygodni (nieprzebiegnięty półmaraton warszawski robi swoje), ale obawy miałam, aby głośno ogłosić swoje zamierzenia. Dziś z okazji urodzin, mam wyjątkową okazję podzielenia się tą wieścią.

Dojrzałam do tej decyzji i tego wyniku (pierwszy plan był na złamanie pięciu godzin), przemyślałam dogłębnie wszystkie za i przeciw, zaczęłam nawet drobne kroki czynić, aby ułatwić sobie realizację marzenia. Do tych działań zaliczyć należy zapis na obóz biegowy w Szklarskiej Porębie w sierpniu, który ma (w moim mniemaniu) wpłynąć zarówno na moją technikę biegania, wzmocnić mnie, pokierować ku optymalnym planom i wynikom biegowym. Po drodze jest również półmaraton Ossów-Radzymin (to plan z początku biegania nawet!), który ma oprócz wartości sentymentalnej być sprawdzianem formy poobozowej a przedmaratońskiej. 

Poniżej plan przygotowań, oczywiście niemieckojęzyczny. Na 12 tygodni, po przerwie powoli się będę wdrażać do biegania i początkowo wspierać planami i zestawami ćwiczeń siłowych Skarżyńskiego. Wymogi minimum spełniam. Biegam pi razy drzwi jak chcą, półmaraton poszedł 2:22:56, więc idealnie.


Oby tylko zapał i motywacja rosła razem z kolejnymi przebiegniętymi kilometrami, a będzie dobrze.

Kołcz zapisał w zaleceniach crossy i triale, bo jak to ujął "nóżki masz ładne, ale słabe". Ciągnie mnie bieganie po lasach, piaskach i wszystkich nierównościach, więc wpisuję się w porady starszego biegacza w sam raz.

Do roboty zatem!

Aha! Na urodziny miałam sobie zrobić prezent w postaci przepłynięcia całego basenu bez pomocników. Cel nadal aktualny, tylko oddala się ciut w czasie. W powyższym planie treningowym sporo pływania jest, więc kto wie, kto wie, może i pływać zacznę wcześniej niż na emeryturze!


czwartek, 18 kwietnia 2013

na podbój okolicznych lasów


18°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 13 km/h
Wilgotność: 40%


Wróciłam biegać na stare śmieci... Dawno tu nie biegałam w okolicy domu. Pies stracił kondycję, bo po 30 minutach zaczął markować ciągłą potrzebę "na boczek", nie dałam się nabierać i mu tłumaczyłam, że "twardym trzeba być!". Po powrocie wypił dwie miseczki wody i tylko rozglądał się za ciasteczkami. Bieganie zapomniał, ale nagród nie...

Trasy pozostały po mojej absencji niezmienne, choć śnieg z nich ewidentnie zniknął. Pojawili się za to biegacze. Sporo. Mijaliśmy się co chwila. Wiosna!

Jako Kołcz nakazał, wybieram leśne zaułki i piaszczyste dróżki. Z przyjemnością biegałam po miękkich ścieżkach, wyłożonych ściółką lub liśćmi... Niech się w lesie zrobi jeszcze zielono a będzie bajka!





Dziś zrobiłam pięćdziesiąty trening! Ustawiłam Endomondo na godzinę i nie wiem czemu, ale nie policzyło mi trasy, zaraz będę to nadrabiać ręcznie. Daję sobie dystans między 8 a 9 kilometrów.

Wdrażanie po przerwie czuć nadal. Dziś najgorzej było przepołowić dystans. Potem poszło. Do domu wróciłam z rumieńcami godnymi solistki Zespołu Mazowsze. Dobrze, że włożyłam tylko jedną koszulkę i spodnie 3/4. Ciepło jest.

PS. Dopiero teraz zobaczyłam ile na pierwszym zdjęciu jest śmieci! Fe!

środa, 17 kwietnia 2013

po pakiet


Po pakiet na niedzielną dychę wybrałam się już dziś, w pierwszy dzień działania Biura Zawodów. Znaleźć informację o lokalizacji Biura na stronie biegu nie było wcale łatwo... Gdzieś mi świtało, że od strony al. Zielenieckiej... 

Pojechałam zatem, sprytnie wjechałam od strony Wisły i Miasteczko Biegaczy okazało się moim oczom w pełnej okazałości. Zaczęłam iść na czuja do białego namiotu. Jak coś jest duże i białe, to MUSI być ważne. Wokół Stadionu cisza, tłumów brak. Od czasu do czasu przemyka ktoś z torbą z pakietem. Znaczy: dobrze idę. Co kilka metrów mijam tablice informacyjne, a to w postaci słupów a to banerów na ogrodzeniach. Bardziej są niedzielne (start, meta, toalety, szatnie, Biuro Pomiarów, Expo itp.), ale jednak wtedy tu będą tłumy a dziś okiem ogarnąć można całość...


Docieram do namiotu... Biuro biegu charytatywnego na 3,33 km mijam dzielnie i wchodzę do "swojego". 



Cicho, czysto, wręcz sterylnie. Biało na ścianach, suficie, drewniana podłoga, po bokach białe meble wypoczynkowe. W dali stanowiska obsługi z numerami startowymi, za nimi nierzucające się w oczy regały. Wolontariusze z uśmiechem zapraszają do siebie. Tak... ale ja nie znam swojego numeru! Pomocą posłużyła mi Informacja. Raźnym krokiem udałam się do właściwego stolika, aby wylegitymować się, podpisać kartę startową i odebrać pakiet.



Zawartość pakietu eksplorowałam dopiero w domu. Odebrałam jeszcze tylko pakiet biegu charytatywnego, bo jednak do Biura biegu 3,33 km musiałam wrócić.

Przed odjazdem zrobiłam zdjęcie chluby PKP - Dworca Warszawa Stadion. W sobotę i w niedzielę zamierzam przybyć na biegi SMKą, znalezienie miejsca parkingowego na Pradze i Saskiej Kępie będzie graniczyć z cudem zapewne... Zastanawiam się jednak czy obowiązują podobne przywileje dla biegaczy jak w czasie półmaratonu, że numer zwalniał z kasowania biletu. Dopytam!


Ostatni rzut oka na Miasteczko Biegaczy i do domu!


Pakiet startowy biegu na 10 km okazał się torbą depozytową, torbą na buty, wodą źródlaną LIDL,  batonikiem, płaszczem przeciwdeszczowym, koszulką techniczną (rozmiar S jest rozmiarem S), biuletynem rabatem 10% do sklepu oraz zaproszeniem na Bieg Konstytucji.

Pakiet biegu charytatywnego stanowi koszulka bawełniana rozmiar S (wg mojej miary L, tyle że krótkie).


Dużym zaskoczeniem dla mnie jest brak zaproszenia na Pasta Party, otrzymują je jedynie maratończycy, a ja tak marzyłam o obejrzeniu Narodowego! Jednak nie tym razem...

wtorek, 16 kwietnia 2013

Run for Boston



Odkąd media podały wiadomość o wybuchach w czasie maratonu bostońskiego nie tylko biegacze pozostają poruszeni. Do tej pory w zamachu w Bostonie zginęły trzy osoby, 144 są ranne, 17 jest w stanie krytycznym (dane z 16-04-2013 g. 14.30).

Foto: AP/WBZ TV


Spontanicznie w mediach społecznościowych ogłoszono akcję-bieg, który ma uczcić pamięć ofiar poniedziałkowego zamachu podczas najstarszego maratonu ulicznego świata. Chęć solidarności z ofiarami i ich rodzinami obudziła się w wielu. W Parku Skaryszewskim o 19.30 zebrała się spora grupa biegaczy poruszonych wydarzeniami.

Umówiłam się na wspólne bieganie z A. Zanim rozpoczęłyśmy bieg, zdążyłyśmy udzielić wywiadu Gazecie Wyborczej. Rozkręciłam się w opowiadaniu dlaczego biorę udział w akcji i jakie są moje biegowe doświadczenia.


Wśród kamer i reporterów ruszyliśmy! Kółko w Skaryszewskim to 1,8 km, jak dla mnie i mój obecny stan formy to sporo, szczególnie że zaczęłyśmy z buta. Pierwsze jeszcze okey, przy drugim puchnąć nam się rozpoczęło, wtedy A. zaproponowała, że "gonimy Pana z wózkiem". Interwały fajna sprawa, pomyślałam, tyle że gość z wózkiem też przyspieszył, jakby wiedział że go gonimy i jednak go nie dogoniłyśmy... Przyspieszenie miało ładne tempo bo prawie 6 min/km, później jednak spadło nam znowu do 7.



Po zakończeniu drugiego kółka, bieg sam w sobie się skończył, chwile odpoczęłyśmy, popatrzyłyśmy jak w świetle jupiterów biegacze znani (Beata Sadowska czy Maciej Kurzajewski) i mniej znani (blogerzy i nie-blogerzy) udzielali wywiadów.





Postanowiłyśmy zrobić jeszcze kółeczko. Trochę ósemkowate, by coś się zadziało na trasie. Ileż można jajkowato okrążać ten sam park! No i na dalszy kilometraż zdecydowanie się rozebrałyśmy z bluz. Jednak koszulka techniczna teraz wystarcza. Wiosna, panie! WIOSNA!


Zastanowiły mnie w pewnym momencie dziwne owacje i krzyki z ronda Waszyngtona. Dopiero przy palmie na widok kolejnego szalikowego brata przypomniałam sobie, że to wtorek przecież i te radosne okrzyki wydawali z siebie nie kto inny a kibice oglądający w pubie mecz półfinału Pucharu Polski, cieszący się z faktu, że Legia pokonała 2-1 Ruch Chorzów!


Po sześciu kilometrach w nogach uznałyśmy że dość. Odprowadziłam A. na przystanek a sama ruszyłam w kierunku palmy. Dodałam tym samym 4 kilometry do dzisiejszego treningu. Endomodo ciut przekłamuje bo mi się nie włączyło na prawie połowę dystansu do Centrum...




Nie powiem, fajnie się ogląda miasto nocą. Fajnie się mija most, ogląda z góry tłumy ludzi w knajpce przy PKP Powiśle, mija spacerowiczów, jest się mijanym przez rowerzystów, rolkarzy i deskarzy... Jednak szum tramwajów i aut zagłusza własne myśli. A tego nie lubię!



Po 21.2o zakończyłam bieganie. Nie dołączyłam tym razem do Night Runnersów, którzy po raz kolejny spotkali się pod Stadionem Narodowym. Pewnie biegnąc do palmy mijali mnie ci, którzy chcieli zdążyć na 21.oo na zbiórkę, ja z obawy że mnie się odechce wzięłam byka za rogi od razu. Bez zbędnej zwłoki wyznaczyłam kierunek - PALMA, a potem trzeba było wrócić...

Dzisiejsze bieganie mimo, że radosne, to jednak smutne i refleksyjne...