niedziela, 21 kwietnia 2013

dycha w cieniu Orlen Maratonu


14°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płn.-wsch. z szybkością 14 km/h
Wilgotność: 29%


Takiego biegu jeszcze nie było!!! Dziś Endomondo zafundowało mi siedem pucharów, poprawiłam WSZYSTKIE dotychczasowe rekordy! Do tego pogoda była do biegania idealna. Słonecznie, sucho, niezbyt ciepło, lekki wiatr. Patrzę na wyniki poniżej i uwierzyć nie mogę... To moje?!

Oficjalny czas, z jakim ukończyłam Orlenową dychę to 1:00:43, ale jak widać nadbiegłam ciut metrów. Tempo wg organizatora to 6:03 w pierwszej połowie a 6:04 w drugiej. Wow!



Ale, ale... może zacznę od początku. Wczoraj miałam mega zjazd wieczorem. Stres przedstartowy mnie dopadł, hormony buzowały a adrenalina nie pozostawała w tyle. Postawiłam na świeżość, od czwartku nie biegałam. W piątek, co prawda, pobalowałam urodzinowo, a w sobotę zbierałam tego żniwo. Charytatywny bieg sobie musiałam odpuścić. Postawiłam wszystko na ten start. Na kolację makaron z tuńczykiem i piłam hektolitry wody z cytryną.

Wyspać się nie bardzo wyspałam, bo kto to słyszał nastawiać budzik na 6:45. Rano, jak zobaczyłam słońce, to uznałam, że dobrą decyzją było przygotowanie krótkich spodenek i krótkiego rękawka. Dość sprawnie ogarnęłam rano rzeczywistość i o 7:50 dzielnie już czekałam na eskamkę. Wśród pasażerów sporo biegaczy i rzucili mi się w oczy dwaj rowerzyści w strojach startowych. Sporotowo niedziala mieszkańców przedmieść stoi!

Po dotarciu do Miasteczka Biegaczy dość szybko uznałam, że nie ma co zwlekać z przebraniem i ruszeniem w kierunku startu, mimo że było jeszcze prawie doń godzinę. Tłumy w Miasteczku mówiły, że masowości imprezy to ja sobie nawet nie mogłam wyobrażać...

W takim tłumie trudno znaleźć się z kimkolwiek, a mnie się udało. Zupełnie przypadkowo wpadłam na kumpla ze szkolnych lat. Wspólnie spędziliśmy czas do startu. Znajomych maratończyków nawet nie szukałam...

Tuż po 9.00 była wspólna rozgrzewka, a potem przyszła pora na zajęcie miejsc w sektorach startowych.  Wybrałam oczekiwany czas 55:00 - 1:00:00. Ambitnie zatem. Po starcie maratończyków, przyszła pora na nas.... Tak długo startowanie nie trwało jeszcze na żadnych moich zawodach. Różnica czasów brutto-netto to ok. 6 minut. Mnie się wydawało że z 2-3.


W końcu ruszyliśmy! Sweter, który chronił mnie od zimna został jeszcze na starcie. Słońce grzało, było bardzo przyjemnie. Początkowo wszyscy biegnący wokół gnali równym tempem, uznałam więc, że dobrze się ustawiłam. Czekałam jednak na chwile prawdy na Tamce, niekoniecznie dla siebie. W głowie miałam pewną radę Kołcza, który mi bajał, jak to podbiegi oddzielają prawdziwych biegaczy od tych niedzielnych i spodziewałam się, że to właśnie nastąpi.

Zaraz za mostem rozpoczął się odcinek, na którym mijaliśmy się z maratończykami. Biegowa brać biegła wówczas w obu kierunkach. Super uczucie! Opanowaliśmy miasto! 

No i rozpoczął się podbieg. Radośnie biegłam ustalonym tempem, zostawiając za sobą co krok innych biegaczy. Satysfakcję miałam na 100% wypisaną na twarzy. Po prostu szłam do przodu jak przecinak. Falenickie wydmy nie na darmo pot ze mnie wyciskały!

Jeszcze przed Krakowskim rozbawił mnie bardzo pewien chłopak, który dopytywał kumpla, czy to oby już jakiś czwarty kilometr nie jest, bo on ma już dość. Poinformowaliśmy go zgodnie, że za nami dwójka, posmutniał...

Krakowskie przebiegło w mijance z peletonem maratońskim, nawet zapomniałam wspomnieć miejsce mojego studiowania. Potem zaraz była Starówka i Miodowa. Kryzys pojawił się od Długiej, gdzie do Konwiktorskiej asfalt zmienia się w marmurową kostkę, która idealnie wykrzywia biegaczom stopy. Przed stadionem "drużyny, której nazwy w stolicy się nie wypowiada" minęliśmy ostatnich maratończyków. Zmęczeni, ale ambitnie biegli dalej. Dostali od nas owacje.

Na 5 kilometrze obiecany był punkt odżywczy. Niestety, gdy doń dobiegłam po wodzie nie było śladu. Wolontariusze chyba nie nadążali z napełnianiem kubków. Solidarnie zaczęto się dzielić, tym co kto schwycił. Na moje "Łyka!", dostałam wody z kubka, który obdzielił chyba z pięć osób. Polacy w potrzebie się potrafią zintegrować. 


Na punkcie pomiaru czasu widziałam czas 35 minut. Zasmuciło mnie to trochę. Wiedziałam, że biegnę dobrze. Na telefon i Endomondo nie zerkałam. Nici z życiówki, pomyślałam.

Nic to jednak, dalej zwiedzałam swoje miasto na nóżkach (biegłam cały czas na czuja, bo nie widziałam żadnego oznaczenia kilometrowego na trasie. Ponoć piątka to nie była dokładnie piątka...) Z Sanguszki było z górki. Na Wisłostradzie zajęłam ostatni pas, takie przyzwyczajenie motoryzacyjne. Do Świętokrzyskiego jedzie się chwilę, biegnie ciut dłużej. Po drodze Zamek Królewski, BUW, a po lewo Wisła i widok na Stadion Narodowy, gdzie meta.

Kibice byli na większości skrzyżowań, czasem stali po trasie. Najwięcej jednak było przy Moście Świętokrzyskim, miałam wówczas lekki kryzys, POMOGLI! Na moście był moment, że biegłam z pewnym facetem krok w krok. Oddychaliśmy nawet równo. Po kilkudziesięciu metrach został w tyle... A za mostem, to aby do Stadionu i już "w domu".

Na finiszowanie sił nie miałam. Starałam się nie przyspieszać zbytnio, bo obawiałam się, że prędzej zemdleję niż wyciągnę z siebie więcej. Zegar przy mecie wskazywał godzinę i sześć minut, czas w porządku, ale bez rekordu... Bieg zaliczony, bez fajerwerków, uznałam.

SMS z wynikiem przyszedł później. Statystyki Endomondo zobaczyłam dopiero w domu!


Po chwili odpoczynku za metą, na trawce, spotkałam się na pamiątkowe zdjęcie z chłopakami sprzed startu i poszłam po oklaski, uściski i gratulacje od kibiców, którzy już o 9:40 słali esemesa, że czekają na mecie! Jak widać bardziej niż Ciocią Młody Kibic fascynował się medalem.


Kolejne trzy godziny spędziłam na kibicowaniu finiszującym maratończykom. Z szacunkiem i podziwem patrzyłam na każdego, kto miał za sobą 42 kilometry maratońskiego dystansu! Darłam się w wniebogłosy  bo sama wiem, ile takie "Brawo!", "Super!" znaczy jak się biegnie.

Wyczekałam i Jolę i Andrzeja i Wojtka. W między czasie inni znajomi z zawodów się pojawiali. Wiem jedno. Chcę przebiec maraton. Chcę pokazać sobie, że potrafię, że słabości są do pokonania. Że mogę!

W refleksyjnym nastroju spacerowałam na stację kolejową. Ostatni rzut na Miasteczko i do domu!

6 komentarzy:

  1. Ulala... gratuluję rekordów :D Było super :D Tylko troszkę tłoczno :)

    OdpowiedzUsuń
  2. wielkie gratulacje raz jeszcze, naprawdę podziwiam, no i ta magiczna godzina połamana! też chcę! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. brawo! mam podobny wynik! 10,88 w 1,02 też moja życiówka :-) Klaudia.
    www.sportwwielkimmiescie.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. super gratuluję:) bardzo doceniam doping bo dziś były takie puchy na trasie, że czułam, że biegnę maraton polnymi dróżkami, albo szybkimi drogami a nie w dużym mieście:( dzięki i jeszcze raz gratuluje:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki, Dziewczyny!

    Dota, nie sądziłam że moje kibicowanie będzie zauważone :) Dziś chrypka, ale warto było!

    OdpowiedzUsuń
  6. gratulujemy raz jeszcze. Czekamy na maraton w przyszłym roku :)

    OdpowiedzUsuń