sobota, 27 kwietnia 2013

GPW na Młocinach


19°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 16 km/h
Wilgotność: 72%

Po dość sporej przerwie wracam na start Grand Prix Warszawy. Tym razem bieganie na Młocinach (Las Młociński o powierzchni 103,13 ha jest zlokalizowany w dzielnicy Bielany pomiędzy ulicami Papirusów, Pułkową i lewym brzegiem Wisły). Miejsce cudne jesienią, bo mnóstwo tu drzew liściastych, wczesną wiosną tli się lekką zielenią.

Na miejsce przybyłam sporo przed rozpoczęciem biegu, trwały jeszcze ostatnie prace organizacyjne. Po drodze na szybie auta pojawiły się nieśmiałe kropelki deszczu, na szczęście wiatr przegonił deszczowe chmury. W deszczu, co prawda, jeszcze nie biegałam, ale niekoniecznie chciałam aby zmoknąć tuż przed wyprawą na majówkowy wypad. Jednak... jeszcze przed startem wyszło słońce. 


Atmosfery rywalizacji we mnie nie było ani ani. Czułam, że nie powtórzę wyniku sprzed tygodnia, który ocierał się mocno o złamanie godziny na 10 km. Bez napinki postanowiłam zwyczajnie pobiec. Standardowo przed startem do boju starał się zagrzewać mnie Kołcz, wypomina mi te sześćdziesiąt minut na tym dystansie co i rusz!

fot. Sylwia Czamara

W końcu przyszedł moment prawdy i START! Trasa po lesie stanowiła trzy kółka. Nie znałam jej. Jednak zgubić trudno by się było. Wydawało mi się, że jest mało biegaczy, a w sumie pobiegła nas dwusetka. Biegliśmy szerokim duktem, po drodze mijając dwa spore place grillowo-wypoczynkowe. Co chwila na ścieżkach pojawiali się spacerowicze, rowerzyści czy inni biegacze. Dość tłumnie jak na sobotnie południe, ale pogoda zachęcała do spędzania czasu na zewnątrz.


Ruszyłam z kopyta! Tempo po starcie było imponujące. To zresztą tłumaczy zejście w połowie biegu. Tak czy owak... szybko zostałam w tyle, tam gdzie moje miejsce.

Fotogaleria z biegu ze strony organizatora, mnie łatwo rozpoznać po pomarańczowej koszulce.



Poniżej koniec pierwszego okrążenia, gdy umierałam! Zaraz potem wziął mnie na hol Genek (to nie on na zdjęciu), który zagadywał rozmową i krok w krok podążaliśmy dalej. To dzięki Niemu utrzymałam w miarę dobre tempo do końca.


Na drugiej pętli, pewnie w okolicach 5-6 kilometra zaczęli wyprzedzać nas najszybsiejsi. Jako pierwszy pojawił się Artur, który znając moją słabość do zapętlonych tras, pozdrowił mnie radośnie i pogmerał po bioderku. Poczułam się jak na wydmie w Falenicy, pewne wartości wróciły na swoje miejsce. Dostałam kopa na kolejnych kilka minut! Pewnie temu zawdzięczam wyrównanemu tempu do końca. Oczekiwałam jeszcze wymijanki przez Kołcza, bo oprócz kuchsańca wypowiedział by cały słowotok rad, sugestii i motywujących (i nie) mnie kwestii, ale nie udało mu się! Ufff!

Biegłam sobie z Genkiem i moimi myślami, a na trzecim okrążeniu dołączyła do nas Marysia. Ona nie miała numeru, po prostu przyszła pobiegać. Miło rozmawialiśmy, kilometry topniały, słońce świeciło, piknik prawie. Po ósmym kilometrze nie byłam w stanie już przyspieszyć, choć kompan chciał. Truchtaliśmy do końca bez zbędnych przyspieszeń. Nie znalazłam w sobie siły na finisz, Genek jednak na sam koniec dostał speeda i tyle go na ostatnich metrach widziałam.

Moja meta jak zwykle radosna. Cel osiągnięty. Czas 01:04:47. Rekord w GPW, mój nie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz