sobota, 1 lutego 2014

debiut w BnO czyli podróż w kosmos

Biegi na orientację kusiły już dawno. Tyle, że na jesieni najważniejszy był maraton, a potem odpoczynek po nim. W planach na nowy sezon pojawiły się niepozornie, aż się ziściło... W międzyczasie dzieląc się na fejsbuku z zamierzeń, okazało się, że wśród znajomych biegaczy jest ktoś o podobnych planach, kto zaproponował: "Pobiegnijmy razem!". No i trafił się w dogodnym terminie start drużynowy w ramach XLIII Maratonu Marszy na Orientację 2014, dokonaliśmy zapisu na dwa etapy dzienne, a ja nawet nabyłam własny kompas. Z dwóch etapów nocnych zrezygnowaliśmy. Wybraliśmy opcję średniozaawansowaną, gdyż zapis regulaminowy prosił, aby osoby dorosłe nie zapisywały się na opcję dla początkujących.   

Jechałam do Brzeźnicy k/Kozienic po przygodę. Miało być wybieganie w przyjemnych okolicznościach przyrody, niezbyt długie - idealne na pokontuzyjny czas. Bycie uczestniczką olimpiad geograficznych w szkole podstawowej i liceum, jak również wiele wypraw w nieznane dawało przekonanie, że mapa nie stanowi problemu. Biorę ją w garść i idę. Myślałam też o tym, że zawsze jest jeszcze w drużynie ten drugi ktoś - Przemek, więc jakby co to "co dwie głowy, to nie jedna"... 

W drodze Przemek (biegowy ultramaratończyk) wspominał swoje starty w biegach ultra z mapą. Przekonywał, że śnieg jest zarówno wadą jak i zaletą, bo będzie cięzko biegać, ale i po śladach można sobie ułatwiać docieranie do punktów. Zakładaliśmy z góry przedzieranie się przez zaspy, więc już rano przywdziałam stuptuty. Do końca nie byłam przekonana, w której kurtce startować. Narciarskiej czy biegowej. Intuicja (i przyglądanie się innym startującym) podpowiedziała, żeby wziąć cieplejszą. To była dobra decyzja.

W Biurze Zawodów familiarnie, trochę zaskoczeni byli organizatorzy, że dotarliśmy, bo czekali na nas dzień wcześniej. Wszyscy uśmiechali się do nas, pytali jak pomóc. Poprosiliśmy o szkolenie z mapy. Sympatyczny młodzieniec wziął pierwszą lepszą mapę, akurat z etapu nocnego dla początkujących i rozpoczął swoją opowieść... Ustalmy, to nie była mapa. To były jej fragmenty, widać poniżej.


Wtedy pomyślałam: No to będzie zabawa. Chciałaś przygody? Będzie PRZYGODA!

Oznaczenia mapy do ogarnięcia, jak dłużej popatrzyłam na te łapy to nawet uznałam, że biedy nie będzie, będziemy się lokalizować w miejscach widocznych. Ustaliliśmy, że punkty kontrolne są z potwierdzeniami kredkami (czasem są elektroniczne potwierdzenia dzięki chipom), ale mniej już pocieszyły nas punkty stowarzyszone (czyli punkty w pobliżu punktów kontrolnych, ale zmyłkowe).

Start miał być o 10:00, ale nasz autobus odjeżdżał w miejsce startu o 11:00. Afrykańskie poczucie czasu gospodarzy było słodkie. Dla nich impreza trwała od piątku do niedzieli, wszyscy mieli czas...

Dotarliśmy na start, odebraliśmy mapę i... i nas zatkało. Zaczęliśmy kombinować nad łamigłówko-układanką, ale ilość pytań o zmiany na mapie zaczęła nas zabijać. Udało się otrzymać kilka wskazówek od organizatora, aż w końcu poprosiliśmy o pomoc innych uczestników. Na widok łamigłówki nasz Guru Mapy od razu wypalił do kolegi: "Dawaj kalkę!". Zrobiłam ogromne oczy. Kalkę?! No i zaczęło się malowanie, ustalanie, próbowanie. 


Guru po kilku dyskusjach, który kwadracik gdzie wstawić, zadecydował: "Tniemy mapę i kleimy. To raptem tylko 90 punktów karnych, a inaczej się nie da". Jakże się zdziwiłam, gdy w rękach Guru znalazły się nożyczki i klej. Byłam w szoku. Ostatecznie nikt stanu naszych map nie oglądał na mecie. Zresztą inni uczestnicy mimo wszystko dali radę bez wyklejanek. Świetna wyobraźnia!


Początkowo staraliśmy się odwzorować to też na naszej mapie, ale coś szybko padła decyzja, że będziemy startować razem z Guru. On nam chyba to nawet zaproponował. Przemek niby zapowiedział, że my nastawiamy się na bieganie, ale tak czy inaczej wyszło na to, że będzie wspólny start.

Z gotową mapą ruszyliśmy przed siebie. Grupowo. Nasz wkład w tę część zabawy był spory, bo piechurzy w odliczaniu odległości nie musieli liczyć kroków, tylko polegali na naszych GPSach w zegarkach. Spontanicznie współpraca polegała na tym, że my biegliśmy przodem, docieraliśmy w okolicę punktów i sprawdzaliśmy, czy oby w okolicy nie ma też punktów stowarzyszonych. Wówczas docierali maszerujący, podbijaliśmy karty i wyznaczaliśmy kierunek dalszej drogi. Ten etap szedł nam sprawnie. Przemierzaliśmy się pewnie od punktu do punktu. Czasem zdarzało się, że dyskutowaliśmy nad usytuowaniem punktów kontrolnych, ale nie trwało to zbyt długo. Guru nie przywiązywał do tego aż takiej wagi, często komentował: "Dobra, najważniejsze, że dotarliśmy tutaj. Ten punkt czy tamten to równica kilku punktów tylko".

I etap ukończyliśmy w limicie, ale przez czas poświęcony na wycinanki ocieraliśmy się o dyskwalifikację ze względu na przekroczenie czasu. Po oddaniu kart, chwila odsapki. Ciepła herbata z kanapką i pobraliśmy mapy na II etap.


Na karcie z zadaniem oprócz wycinków map również zdjęcia satelitarne. Guru rozpoczął malunki na kalce, a my zaczęliśmy analizować wycinki.


Udało się je poukładać po poziomicach i ruszyliśmy. Dobrze, że trwało to krótko, bo w czasie przerwy zmarzłam. W czasie ruchu mróz był nieodczuwalny, zdarzało mi się zdejmować rękawiczki, ale statyczne oglądanie mapki wyziębiło mnie znacznie. Za daleko od tego leśnego koksownika staliśmy.


Jak się okazało wycinki mapy drugiego etapu były szczytem wydmy, więc ten etap obfitował w podbiegi i zbiegi. Po dotarciu do punktów kontrolnych zgadywaliśmy, który wycinek ortomapy pasuje do lokalizacji. Szło nam sprawnie. Znowu my biegliśmy przodem mierząc odległość a za nami docierała  reszta.

Nie wiem kiedy, odhaczyliśmy wszystkie punkty. Chwilę zajęło nam tylko przemieszczenie się z wydmy ku pierwszemu kwadratowi na mapie, jednak kiedy Przemek odmierzał naszą odległość od torów kolejowych ja dysputowałam z maszerującymi o ich pracy nauczycieli. Przyjemna pogawędka.


Jeszcze przed zmrokiem ukończyliśmy naszą przygodę z mapami. Byłam zaskoczona, gdy jedna z drużyn zastanawiała się czy ma ze sobą latarkę, ale faktycznie dodatkowa godzina w lesie i wówczas bez źródła światła mogłoby być ciężko. 

Obie trasy w teorii miały 6,6 km, skończyłam biego-marsz po lesie z dystansem 8,5 km. Po kilku godzinach w lesie czułam się dotleniona i wypoczęta. Pobolewały mnie lekko łydki od hasania po zaspach i wydmach.

Wracaliśmy do Warszawy w poczuciu, że wszystko co osiągnęliśmy na trasie, było wyłączną zasługą Guru Mapy. Ostatecznie okazało się, że zdobyliśmy w I etapie trzecie miejsce, a w II etapie drugie. Nasi kompani odpowiednio - drugie i trzecie.

Dla mnie pierwszą reakcją na start w imprezie było totalne poczucie odbycia podróży w inny świat. Inna specyfika imprezy to jedno, sposób przygotowania map to drugie. A gdy zostały ogłoszone wyniki doszło jeszcze przekonanie, że cuda się zdarzają. Tylko dzięki kooperacji, oczywiście. Ale zdarzają.

Co dalej z bieganiem z mapą? Połknęłam bakcyla. Rozróżniam już marsze i bieg na orientację. Myślę o samodzielnym starcie, ale wyłącznie z pełną mapą, aby sprawdzić się w warunkach bardziej dla mnie do ogarnięcia. Bez logicznych łamigłówek, wycinków, kalek i innych akcesoriów. Na razie planuję BnO lokalny, na krótki dystans, ale w lecie nie wykluczam startu w większej imprezie z dużym kilometrażem. A co?!

2 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Zerknij na relację z Warszawa Nocą, tam to dopiero poczułam znowu radość z biegania ;)

      Usuń