poniedziałek, 9 września 2013

w tempie maratońskim

17°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: zach. z szybkością 14 km/h
Wilgotność: 68%


Miałam biegać w niedzielę, ale rodzinne okoliczności przyrody nie pozwoliły ruszyć w normalnej porze na wybieganie. Mam problem z bieganiem po ciemku. Po kabackim gwałcie. Ja, która zimą wychodziła na 6-8 km o 22:00... Oby mi przeszło...

Dziś zaczęłam ok. 18:00, więc kończyłam po zmierzchu. Nie było mi fajnie biec rowerową ścieżką przy lesie. Mijali mnie pojedynczy biegacze czy rowerzyści... Ble. 

Plan był na około 20 kilometrów i chciałam utrzymać maratońskie tempo od początku do końca. Początek (ok 200-300 metrów) był trudny, jakoś mi się nie chciało. Ale po dopingu dwóch sąsiadów, którzy radośnie zareagowali na mój widok od razu się zachciało biec przed siebie.


Trasę ułożyłam sobie taką, aby wybiec daleko od domu. Jak nie kusi biec na skróty, to i dystans się przyzwoity robi. Biegłam głównie ścieżkami rowerowymi lub chodnikami (kostka), czasem udało mi się zbiec na asfalt.

Miałam ze sobą plecaczek, a w nim żele i wodę. Zjadałam pół żelu co 5 kilometrów (był przed startem, ok. piątego, po dyszcze i po piętnastce) i popijałam go wodą. Starczyło mi pół litra zwykłej Nałęczowianki. Najgorsze są dwa pierwsze dawkowania żelu, bo jest słodki jak ulepek! Po piątce mijałam akuratnie ATM Studio z wielką reklamą wódki z hasłem "Taki smak powinna mieć wódka...". No, sądząc po tym, co ja akuratnie miałam na języku, to zgodzić się nie mogłam.

Utrzymanie tempa 6:35 nie było trudne, zerkałam na zegarek. Pilnowałam się i szło. Do 15 kilometra. Potem zeszłam na kilka metrów do marszu na konsumpcję (żel i woda) i nadrobić średnie tempo było trudno BARDZO, ale się udało. Biegłam z auto lapem na pięć kilometrów, więc początek zawsze się ślamazarzył wg Garmina, a potem już się tempo stabilizowało.


Kółeczko przy domu zapętliło się w okolicach 19 kilometra i na tym skończyłam. Samopoczucie po biegu: dobre. Przy bramie i drzwiach porozciągałam się (łydki, czwórki). Działa dokończyłam na kuchennym stole. Idealnie układam na nim zgiętą nogę i rozciągam pośladek. Na pasmo przyszedł czas przed telewizorem.


Plecaczek zdał egzamin. Jest lekki i nie przeszkadza w biegu. Nawet "z towarem". Przy okazji testowałam też buty z Lidla, które jakiś czas temu kupiłam jak mi zmokły startówki.


Są lekkie. Ale nie odbijają się tak elastycznie od podłoża tak jak Faaski. Biegnie się w nich wygodnie. Wyglądają przyzwoicie. Kolorystycznie mi również odpowiadają. Fajnie, że sznurówki są pod kolor drobnych wstawek na butach. Jak na swoją cenę, przyzwoita jakość. Będą na deszczowe treningi.

Zapominałam, że po tym treningu przytrafił mi się zabawny dialog.
- Widziałam Cię, jak biegałaś w Miedzeszynie.
- Aaaa, tak. Byłam tam, a potem pobiegłam pod most Siekierkowski.
- No i jak stamtąd wróciłaś do domu? Autobusem?
- Nie, biegiem.
[Cicha. Zaskoczenie. Zaduma.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz