niedziela, 31 maja 2015

Perły Małopolski w Pienińskim Parku Narodowym czyli zmasakrowane czwórki

Drugi bieg z cyklu Perły Małopolski sprowadził mnie do Szczawnicy do Pienińskiego Parku Narodowego. W porówaniu do biegu w Ojcowskim Parku Narodowym trudność wzrosła w przewyższeniu - 1025 metrów i rodzaju trasy, bo z ulic przenieśliśmy się na górskie ścieżki. 


Przed startem było mi bardziej refleksyjnie niż wesoło. Czułam powagę sytuacji i moje wewnętrznie ustalane limity nie były już tak optymistyczne jak w Ojcowie. Biorąc pod uwagę limit wskazany przez organizatora - cztery godziny, bardzo chciałam zmieścić się w czasie 3:15:00. O złamaniu trzech godzin, nie śmiałam marzyć. Do tej pory miałam zapas czterdziestu minut w limicie i podejrzewałam, że tak pozostanie... 


Ciachu-prachu, nastąpiło południe i w trasę! Od początku podbieg, ale na asfalcie nie było zbyt stromo, więc się gnało. Po kilometrze skręt w ul. Skotnicką i się zaczęło stromo i stromiej, początkowo zwolniłam, ale truchtałam, ale gdy weszliśmy do lasu przeszłam do marszu. Z profilu trasy wiedziałam, że do piątki nic innego mnie nie czeka, jak tylko wdrapywanie.


Ku mojemu zdziwieniu jeszcze przed Bereśnkimiem zaczęły się zbiegi i wypłaszcenia.


Tydzień poprzedzający start sporo padało, więc błoto na trasie było gwarantowane. Na dokładkę dzień przed startem wieczorem też lekko mżyło, więc na świeżo utrwaliło się co już błotem było. Mazia była konkretna, ale moje Mizuno mocno trzymały się podłoża. Parę osób, które biegły w asfaltówkach koncertowo, ślizgało się w dół. Mnie to nie było pisane.

Przy pierwszej wodopojce spotkanie z uczestnikami biegu Nordic-Walking, tylko moja zadyszka (było wciąż pod górę) powstrzymała mnie od kąśliwych uwag, aby panować nad kijami. O mało nie dostałam nimi w nos od kogoś, kto wspinał się wyżej. Jegomość trzymał kije w jednej ręce, machając nimi intensywanie w tył, a drugą ręką dopajał się wodą. Grrr... Wyprzedzanko i problem załatwił się sam.

Dość szybko dobiegłam do Bereśnika (843 m n.p.m.) i potem było już w dół i tylko w dół. Starałam się na zbiegu utrzymać pozycję, jaką wywspinalam raźno wcześniej, ale kilka osób mnie wyprzedziło. Mówiłam, już że zbiegi to moja pięta Achillesowa? Niby się luźno puszczam, ale prędkości z tego nie ma...

Było w dół i w dół... Trasa przebiegała przy moim hotelu w części zdrojowej Szczawnicy, a że byłam dość jeszcze świeża, to zrezygnowałam z chwilowego zejścia z trasy, co by ogarnąć się i przywdziać korale.

Wróciliśmy do miasta, zakończenie pierwszej pętli wzdłuż deptaka przy Grajcarku. Na mostku mijam chyba cztery zakonnice, pozdrawiam je radosnym "Szczęść Boże!" i biegnę dalej. Płaski odcinek, podobnie jak zbieg, udało się biec tempem szybszym niż 6 min/km. Przed połówką udało się mi dogonić kilka osób, ale jak się potem okazało, one kończyły dychę, a ja przy strefie startu/mety zaczynałam drugie okrążenie.


Przyszła pora na pierwszy żel (akurat był punkt odżywczy) i choć profil tego nie przewidywał, zaczęło się mocno w górę! Początkowo towarzyszyły mi w marszu dwa psy, a potem dogonili mnie dwaj niedoszli zakonnicy, którzy w 2014 roku wybiegali Maraton Benedyktyński (tylko dla zawodników stanu duchownego lub tych, którzy w młodości czuli powołanie). Teraz pisząc relację, połączyłam te fakty z zakonnicami na mostku. Jakiś bieg z powołaniem mi wychodzi...

Wracając do niedoszłych zakonników - jeden pognał do przodu, drugi został ze mną i zaczęliśmy rozmawiać. Pierwsza pętla była bardzo mało socjalizująca, biegliśmy razem z dychą, a na drugiej pętli na trasie byli tylko uczestnicy półmaratońskiej niedoli. Przed Szafranówką doszliśmy dziewczynę, którą już do końca trasy doganiałam na podbiegach, a ona mi uciekała na zbiegach. Ostatecznie na prostej ją dogoniłam i na mecie byłam przed, ale znowu odbijały mi się czkawką słabe zbiegi...

Zejście z Szafranówki (742 m n.p.m., szlak wzdłuż granicy polsko-słowackiej) był baaardzo stromy. Jak widać sposoby pokonywania tego etapu były różne. Jedni schodzili bokiem, inni po drzewach, a ja popylałam krabem. Na dole na zdjęciu widać jak się doń przymierzam.


Do trzeciego punktu odżywczego czas mijał na pogaduszkach, łyknęlam żel i w dół!!! Była chwila, gdy mocno zapiekły mnie mięście czworogłowe (popularnie zwane czwórkami), ale poprosiłam je aby się nie wygłupiały, że to nie czas i posłuchały, bo ból nie pojawił się do końca dystansu.


Widoki zajmowały od czasu do czasu moją uwagę, bo ja wciąż czekałam na dwa niewysokie wzniesienia, które jeszcze czekały mnie na trasie. Zanim jednak w górę było łąką w dół, potem kamieniami i błotem ciągle w dół, aż w końcu zaczęło być coraz bardziej mokro i nadal w dół...

Biegła za mną ten odcinek dziewczyna, która w połowie wodnistego zbiegu pozwala sobie na komentarz: "Chociaż stopy się chłodzą od tej wody", moja odpowiedź ją zaskoczyła, bo odparłam, że ja mam w butach sucho... Zmianę tego stanu rzeczy zmienił dopiero regularny strumyk, który sie pojawił na ścieżce, gdy już brodziłam w wodzie po kostki, wtedy i mnie chłodziły się stópki. Wcześniej Mizuno chroniły mnie przed podtopieniami. Co ważne, kilka kroków po suchym, a woda wydostała się z buta i nie odczuwałam żadnych niedogodności typu chlupanie pod stopą. No, bo to Mizuno!

Było w końcu w górę, udało mi się wyprzedzić dwie lub trzy osoby i znowu w dół, ale tak mocno stromo w dół i tu już nie pozwoliłam się wyprzedzić. Widać już było kolejkę na Palenicę, zatem wiedziałam, że czas na finisz, bo czekała mnie tylko prosta. Znowu zleciałam tempem poniżej 6 min/km i wyprzedzałam zmęczonych biegaczy.


Na mecie zameldowałam się w satysfakcjonującym mnie czasie. Udało mi się utrzymać taką samą różnicę do najlepszej kobiety jak w Ojcowie (znowu traciłam 1:03), co oznacza, że się na trasie nie obijałam. Było zdecydowanie technicznie trudniej, a i błoto (na zdjęciu but zdążył się umyć w strumyku, który wyległ na trasę) nie ułatwiało przemieszczania się.


Nie tylko moja czacha dymiła po dwudziestukilometach w górach, Garmin też parował. Najgorsze miało jednak nadejść później. Bolące czwórki skutecznie robiły ze mnie kalekę przy wstawianiu-siadaniu czy też schodzeniu po schodach aż do środy!


Moje wyniki
czas netto: 3:10:16
open 251/278
open kobiet 32/41
kategoria wiekowa 14/19
prędkość 6,6 km/h


sobota, 2 maja 2015

BIEG FLAGI czyi życiówka na dychę, której nic nie przepowiadało

Bieg Flagi wymyśliłam po Grand Prix Warszawy 21 marca, gdzie poprawiłam czas na 10 km z października (56:08) o 5 sekund (trasa w Kabatach nie ma 10km), dlatego to była taka życiówka, nie życiówka. Chciałam się sprawdzić na pełnym dystansie i w końcu się udało.

Wiele stało na przeszkodzie temu sukcesowi. Bolące nogi nie pozwalały trenować w tygodniu, wcześniejsze treningi, mimo, że w pięknych okolicznościach przyrody hamburskiego parku, nie były spektakularne. Jakby tego było mało zmęczenie i marazm  obezwładniały mnie od kilku dni i spałam nawet po 9-10 godzin. Zatem… nie pozostało nic innego, jak potraktować ten bieg treningowo albo zostać w domu, bo w czwartek i taka opcja wchodziła w grę. Dopiero po dość lekkiej przebieżce w piątek stanęło na tym, że stanę na starcie.

Co łatwe też nie było… wybrałam się na Żoliborz komunikacją, bo niby majówka i ruch na ulicach mniejszy, to mecz o Puchar Polski na Narodowym i przemarsze kibiców, zamknięte ulice i jak się okazało również inne atrakcje w drodze mnie czekały. Pociąg zmienił trasę (nie, nie pojechał ulicą, ale minął stacje Stadion, Powiśle i Śródmieście), więc runęła koncepcja skorzystania z drugiej linii metra, a doczekanie się na autobus na Placu Wilsona, co to miał być za 3-4 minuty, przeciągnęło się do kwadransa. Gdy czas do startu stopniał do 40 minut, zaczęłam rozgrzewkę i na Cytadelę potruchtałam. Tętno ponad 180 uderzeń na minutę w czasie tuptania to był niejako gwóźdź do trumny. Przyświecało mi pytanie: co ja tu robię?, na zmianę z podejrzeniem Będzie masakra!


W końcu dotarłam do Biura Zawodów, szybko oddałam rzeczy do depozytu i poszłam dokończyć rozgrzewkę i ciut się porozciągać. Te dwa procesy ( odebranie  numeru i zakończenie rozgrzewki) zaczęły pasmo sukcesów, jakie następowały w kolejnych kwadransach. Mnie w zasadzie było wszystko jedno. Chciałam zrobić trening i jechać do domu. W końcu Legia potrzebowała mojego kibicowania!!!

I okrążenie – średnie tempo 5:38 min/km, średnie tętno 195 uderzeń/min

Wystartowaliśmy. Wbieg na teren jednostki wojskowej, potem w prawo do bramy, gdzie wariował ciut GPS, dalej ulicą Dymińską do Śmiałej. Na Placu Inwalidów korekta trasy (pewnie aby był pełen dystans 10 km) i okrążamy skwerek, dalej do ul.  Mierosławskiego i Kaniowskiej (to moja ulubiona ulica tej trasy), a potem do Krasińskiego i w dół do Wisłostrady. Przed skrętem na Cytadelę zaczyna się lekko pod górę, a dalej jest już tylko bardziej stromo. 


Już na drugim kilometrze mój zegarek piszczy niemiłosiernie, że biegnę ponad 180 uderzeń na minutę. 
Słyszę obok dialog:
Ona – Jest już drugi kilometr?
On – A nie słyszysz jak ludziom pikają zegarki?

Nie chciało mi się mówić, że do drugiego kilometra brakuje paru metrów, a mój zegarek daje mi zupełnie inne znaki. Nota bene, zupełnie te znaki ignorowałam, nie pozwoliłam nogom zwalniać, a głowie obawiać się tego tętna.

To okrążenie przebiegłam za Legionistą, prawie do trzeciego kilometra za nim lub krok w krok z nim biegłam. Nawet to jak smarkał na ulicę mnie nie zniechęciło. Został na podbiegu w tyle…a mnie udaje mi się utrzymać tempo, jestem z siebie zadowolona.


II okrążenie – średnie tempo 5:34 min/km, średnie tętno 196 uderzeń/min

Dobra, to zaczynamy ściganie. Zegarka właściwie już nie słyszę, nawet nie zerkam, jak szybko wali mi serce. Może to czuję, ale co tam. Podczepiam się pod gościa z opaskami na kolanach. Biegniemy razem dość długo. Na piątym kilometrze łykam PowerBombę i liczę, że nie eksploduję.

Publiczności na żoliborskich uliczkach coraz więcej. Bynajmniej nie przyszli specjalnie dla biegaczy, ale nie mogli wyjechać z zamkniętego na czas biegu sektora ulic zwanego Żoliborzem Wojskowym.


Na ostatniej prostej widzę „Ją” – rywalkę z Kabat! No to teraz wiem, że padnę, a ją dogonię. W sumie… trudne to nie było, bo na podbiegu zaczęła maszerować i… przed końcem podbiegania byłam już przed. Teraz wystarczy nie dać się przegonić.

III okrążenie – średnie tempo 5:38 min/km, średnie tętno 201 uderzeń/min

Aby wstydu nie było, chciałam utrzymać tempo z drugiego okrążenia, ale chwilami na zegarku było 5:45 min/km… Czułam zmęczenie, oddychałam głęboko i na widok ekipy medycznej na Śmiałej pomyślałam, że dobrze, że fiolkę po PawerBombie mam przy sobie. Na migi im mogę pokazać (jak będzie taka konieczność) co zażyłam. Odgoniłam jednak te myśli i biegłam do Pomarańczowej. 

Od Placu Inwalidów podczepiłam się pod dziewczynkę i nie pozwalałam jej uciec. Na Wisłostradzie biegłyśmy krok w krok. Chyba nie spodobała się jej ta opcja, bo przyspieszyła, ale ja byłam spokojna. Wiedziałam, że podbieg będzie mój. Dogoniłam ją i po zakręcie byłam już przed nią. 


Finisz zaczęłam na ostatniej prostej, niezbyt długiej, ale jednak. Łatwy nie był, bo po „kocich łubach”, czułam jak stopy ześlizgują mi się z kamieni, ale nie dałam się już wyprzedzić, a i udało się kogoś przegonić. Na czas zerknęłam już za metą. Biegłam cały dystans na najwyższych obrotach, więc to co byłoby na zegarku nie zmotywowałoby mnie do niczego więcej, nie dało się!


Widząc czas 55:50’36, przestalam czuć zmęczenie. Życiówka uskrzydla. Wyniki niebawem.


Oficjalny czas: 55:45
K30 - 24/44 (54,5% stawki)
open 385/519 (74% stawki)