poniedziałek, 31 grudnia 2018

przegląd AD 2018 czyli jak to mi pod górę z bieganiem było

Rok 2018 biegowo zaczął mi się bardzo dobrze... 

Po pracowitej jesieni widać było formę, biegało mi się lekko i dość szybko. Pierwszy górski maraton w ramach Winter Trail Małopolska (49 km, 2800 metrów przewyższenia) wszedł gładko i dość szybko się po nim zregenerowałam. W styczniu przyszła pora na Zimowe Górskie Biegi w Falenicy, które okazały się cyklem pod tytułem "co start to życiówka" (tu relacja), był Zimowy Janosik, z radością biegania i pięknymi widokami na Tatry. Szło! To znaczy "biegało!"

Na podbudowanie formy pod koniec lutego wybrałam się do Zakopanego na koleżeński obóz biegowy. Trafiliśmy na siarczyste mrozy, więc biegania w górach było mniej niż zakładaliśmy, bo zwyczajnie nie wyrabialiśmy aż tyle czasu na zewnątrz. Od niedzieli do piątku zrobiłam lekko ponad 80 km, we wtorek zupełnie zapauzowałam, bo po starcie w Falenicy, a także dwóch wycieczkach ((1) Dolina Kościeliska - Ornak - Dolina Chochołowska oraz (2) Palenica Białczańska - Morskie Oko i powrót) przy minus 18 w dzień na samą myśl o wyjściu na jakąkolwiek aktywność w góry miałam mdłości. W środę zostaliśmy pod Reglami, gdzie biegaliśmy podbiegi, a w czwartek zrobiliśmy pierwsze wiosenne (był 1 marca) wejście na Kasprowy (z Kuźnic przez Myślenickie Turnie, powrót przez Murowaniec do Kuźnic). Było pięknie, ale jak mnie tam na szczycie wygwizdało!! Na rozruch przed wyjazdem dorzuciliśmy prawie dyszkę Doliną Olczyską przez Nosalową Przełęcz i Kuźnice do Zakopca. 

Siekło mnie dwa dni po powrocie, ale tak porządnie, że na cały marzec. Początkowo myślałam, że samo przejdzie, bo tylko infekcja, ale osłabienie przedłużało się i po trzech tygodniach wylądowałam z antybiotykiem. Planowany start w Półmaratonie Warszawskim przełożyłam na Maraton Warszawski we wrześniu. Od kwietnia powoli wróciłam do biegania, nie od razu w regularny cykl treningowy, ale po dwóch tygodniach już można zauważyć, że 3-4 razy na tydzień biegane było. Zaliczyłam nawet kilka dni w Bieszczadach, gdzie miałam hasać po połoninach jak kozica, a brodziłam w zmarzniętym, starym śniegu jak paralityk. Przynajmniej śmiesznie było.

Motywatorem do ruszenia z miejsca był zbliżający się wielkimi krokami maraton trailowy na Maderze. Bałam się bardzo, że dostanę tam bęcki od wymagającej trasy z przewyższeniem 1750 m. No i dostało się mi za niewybieganie, ale dopiero na ostatnich jedenastu zupełnie płaskich kilometrach do mety. Dopadła mnie klasyczna ściana. Wiedziałam, że trasą wzdłuż lewad powinnam biec jak strzała, a pary w nogach nie było... Co zrobisz, jak nic nie zrobisz? Miesiąc w plecy z treningami musiał się odbić czkawką. Po ośmiu godzinach dotarłam do mety, ale zabawa zaczęła się dopiero po dwóch dniach po zawodach. Jakie ja miałam zakwasy!!!

Na mecie w Machico, fot. Ania Łoś
Kolejnym celem w biegowym planie było 68 km w na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich, ale że maj i czerwiec do udanych treningowo nie należały, to przepisałam się na Złoty Maraton w Lądku, co było strzałem w dziesiątkę, bo bez napinki przebyłam ten dystans, uznając że był w sam raz dla mnie - tu relacja.

Należało by tu dodać, że w ramach przygotowań do 68 km wylądowałam w Tatrach na trasie Biegu Granią Tatr, którą zamierzałam przebyć w trzy dni z plecakiem, śpiąc w schroniskach. Tym razem infekcja pojawiła się przed wyjazdem do Zakopanego, pojechałam tam z chrypą i bólem gardła, a wróciłam po przejściu tylko Tatr Zachodnich z gorączką i kaszlem gruźlika. Górskie powietrze mi coś nie sprzyjało w 2018 roku...

Kolejny powrót do biegania to koniec lipca i sierpień. Tym razem na celu był maraton asfaltowy. O łamaniu czterech godzin, to przestałam myśleć już chyba w kwietniu czy maju... Taktyka "na przeżycie" została włączona, bo biorąc pod uwagę, że ostatni raz królewski dystans biegłam w 2014 roku, to życiówkę miałam dość pewną... Testowo pobiegłam Półmaraton Cudu nad Wisłą w Radzyminie (tu relacja), a kilka dni później Bieg Fabrykanta w Łodzi. Koniec sierpnia spędziłam na wyprawie rowerowej po wyspach bałtyckich (ze Szczecina przez Uznam i Wolin do Międzyzdrojów), co miało dać bazę tlenową pod 42K. O tym, jak odczarowałam dystans maratoński podczas 40. PZU Maratonu Warszawskiego można poczytać w  relacji. Wróciła mi na trasie wiara w fajne, szybkie bieganie.

To co działo się później w zasadzie powinnam przemilczeć. Dwa tygodnie po maratonie wybrałam się na nocne Przejście po Kampinosie (50 km, 12 godzin), które dało mi popalić zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Wypersfadowałam sobie z głowy ultra, ból nóg, bioder i stóp po tym dystansie był niewyobrażalny.

Koniec października i pierwsze dwa tygodnie listopada dość systematycznie przebiegane pod Bieg Niepodległości w Poznaniu, trafiło się nawet pudło (II miejsce) w Jesiennych Wesołych Biegach Górskich, ale tempowo, to szaleństwa nie było, a potem infekcja...

Pozbierałam się po niej na tydzień przed moją pierwszą 50tską. Powrót do biegania nie był spektakularny, ot kilka wyjść na bieganko na godzinkę. Mimo tego Garmin Ultra Race w Gdańsku (53 km ze sporym przewyższeniem) zaliczam do bardzo udanych. Może właśnie dlatego, że bez napinki, że cały czas z Dorotą, że przy wsparciu zaprzyjaźnionych kibiców z Elbląga... No wszystko tego dnia zagrało, było extra!

fot. Krzysztof Gąsiorowski

W zasadzie powodów do narzekań na to, co się działo w 2018, nie powinnam mieć. Od 15 grudnia 2017 roku do 15 grudnia 2018  roku przebiegłam pięć maratonów, w tym jeden asfaltowy:
1. Winter Ultra Trail Małopolska
2. MIUT Maraton na Maderze
3. Złoty Maraton w Lądku Zdroju
4. PZU Maraton Warszawski (atest PZLA)
5. Garmin Ultra Race - 53 km
Na trailowych debiutowałam i dość dobrze później znosiłam kolejne. Płaski zrobiłam w tempie narastającym i nie sponiewierał mnie wcale. Jak na tyle przerw i ciągłych powrotów do biegania, nie było masakrycznie. Obyło się bez kontuzji - co jest bardzo ważne.

No, ale... życzyłabym sobie, aby w 2019 roku było bardziej przewidywalnie, by zdrowie dopisywało i proces treningowy przez to był ciągły. Zauważyłam, że w moim bieganiu pojawiają się dwuletnie cykle, jak w jednym roku jestem "na fali", to kolejny kuleje. Oby tendencja ta utrzymała się, bo apetyt na życiówki jest wielki. Startów nie planuję wiele, ale z tych, na które się zapisałam zamierzam się mega cieszyć. 

niedziela, 30 września 2018

40. Maraton Warszawski czyli bieganie na odczarowanie


Dotychczasowa maratońska życiówka zdążyła się już mocno zakurzyć - była z kwietnia 2014 roku z Rotterdamu i liczyła 4:31’57”. To nie był łatwy dla mnie bieg, mimo że kibice stali dosłownie na każdym metrze trasy i tworzyli super atmosferę dla pięknego tła nowoczesnego miasta portowego (tu relacja). Przygotowania były krótkie, bo jeszcze w styczniu walczyłam z kontuzją – po debiucie na królewskim dystansie zresztą (tu relacja). Zarzekałam się, że kolejnym razem pobiegnę maraton, gdy gotowa będę złamać cztery godziny i nawet taki zamysł przy zapisie na maraton warszawski był, ale mocne przygotowania zimą 2017/2018 zostały przerwane utrzymującym się długo przeziębieniem. Powrotu do formy z tego czasu nie udało się osiągnąć i cele na dzisiejszy bieg zostały mocno ograniczone. Po sierpniowych testach (półmaraton i dycha) wyszło na to, że czasu lepszego niż 4:15’ nie wybiegam. 

Prawdą jest, że na trasie w Rotterdamie umęczyłam się bardzo – poznałam się ze słynną „ścianą” i nabrałam szacunku do asfaltowego maratonu. Pierwszy raz dłuższy dystans w górach pokonałam dopiero w grudniu 2017 roku (49 km), kolejne w kwietniu i lipcu br. Z takim bagażem mogłam nieśmiało pomyśleć, że maraton na asfalcie jest realny, choć okres przygotowawczy długi i wymagający. Niestety nie obyło się bez grzeszków treningowych, więc bałam się i ciągle strofowałam się o rozsądek. Znajoma biegaczka popełniła kiedyś tekst o tym, co się myśli po powrocie z ultra w terenie o asfaltowym wyzwaniu. Szczególnie, że od znajomych się ciągle słyszy, że „przecież co to dla Ciebie” - tu link do posta Avy. 

Na starcie zrezygnowałam z biegu z grupą prowadzoną na 4:15, bo równe tempo nie jest dla mnie. Powoli wchodzę na obroty i zdecydowanie sprawdza się u mnie negative split (czyli druga połowa szybciej niż pierwsza). Kalkulator Marco wyznaczył cele (link tu tu) i ich się trzymałam, ale bez żelaznej konsekwencji (nie drukowałam opaski na rękę by kontrolować czasy). Podzieliłam sobie dystans na trzy 14stokilometrowe odcinki i zapamiętałam jedynie czas, jaki powinnam mieć po 14, 28 i na 40 kilometrze. Założyłam, że cel celem, ale ja mam się 40. Maratonem Warszawskim cieszyć. Chciałam odczarować dystans, pewnie!; ale bieg jubileuszowy po moim mieście, wśród znajomych miał być świętem biegania. Wynik i cel pozostawał na drugim planie. 

Dość szybko się tak stało, bo już na pierwszym kilometrze miałam rozminięcie kilometrażowe trasa-zegarek, a ustawiłam sobie w zegarku trzykilometrowe odcinki, bo tak. Nie jestem w stanie dziś stwierdzić, co temu przyświecało… Pilnowałam zatem, by zacząć wolno, a potem przyspieszać i zobaczyć, co będzie. Taaak, weź nie leć po starcie jak noga podaje, jest lekko i tłum niesie. Zbiegłam do prawego pobocza i się ślimaczyłam, wszyscy mnie wyprzedzali, a ja robiłam swoje. Przypominało mi się wtedy, jak na debiucie tak sobie to wolno na początku wzięłam do serca, że na trzecim kilometrze za mną był tylko radiowóz zamykający stawkę. Odbiłam sobie to na 30 kilometrze, bo miałam siłę do biegu, a większość szła...


Trasa 40. Maratonu Warszawskiego - screen z tracka

Tak więc się niespiesznie przesuwałam do trzeciego kilometra (Andersa w kierunku Wybrzeże Gdańskie – mapka trasy powyżej), gdzie postanowiłam zdjąć dodatkową koszulkę, która trafiła do kosza na przystanku (na debiucie też tak było, sic!) i zaczęłam lekko przyspieszać. Na długiej prostej do cytadeli dorwała mnie grupa prowadzona na 4:20, trochę mi nawet zaczęli odchodzić i wtedy pomyślałam, że skoro mam taki rozdźwięk trasa-zegarek, to może coś z nim nie tak? Postanowiłam się ich trzymać. No i tak było aż do 17 kilometra (Al. Ujazdowskie), kiedy zupełnie lekko zaczęłam ich wyprzedzać, a potem innych i innych i w rezultacie niewiele pamiętam z całego Traktu Królewskiego… Na 20 kilometrze zjadłam drugiego żela i dalej wyprzedzałam. Dobra, tak było do końca, więc już nie będę więcej o tym wspominać, choć to było bardzo motywujące i miłe. Serio! Wyprzedzenie w sumie 1.526 osób nakręca!

Zestawienie poprawy lokat na kolejnych kilometrach
Przed osiedlem Potok (24 km) zaczęło mnie coś w łydce ciągnąć lub strzykać, więc posiłkowałam się magnezem. Nawet martwiło mnie, że misterny plan „żela co 10 kilometrów i magnezu na 36 km” runął, ale postanowiłam się tym „zająć” potem. Większe problem wynikł z niedoczasu na 14 kilometrze, który tylko niewiele poprawił się na 28. Pominę tu szczegóły moich kalkulacji i wyliczeń, bo ja w tym mocna raczej nie jestem. Ważne, że na 40 kilometrze było okey. Dogoniłam splita :) 

Zmęczenie nóg zaczęłam czuć wraz z trzecią czternastką. Na 30 kilometrze tuż przede mną jakiś miły jegomość zaczął nagrywać film. Pozwolę sobie zacytować jego wypowiedź: „Oto 30 kilometr maratonu. Teraz zaczyna się czas prawdy! Teraz zobaczymy, kto jak przepracował ostatnie trzy miesiące. Teraz poczujecie każde wypite w tym czasie piwo i każdego wypalonego papierosa”. Ufff! Przynajmniej ten papieros mnie nie dotyczy, pomyślałam. Reszta idealnie się wpisuje. Oczywiście, przypomniałam sobie wszystkie piwa i zakrapiane wódką poprawiny sprzed tygodnia, a na wierzch wyszły myśli o wszystkich odpuszczone treningach. WSZYSTKICH! No i... postanowiłam, że się tym myślom nie dam! 

Do 33 kilometra było ciężko, bo od cytadeli zaczął się podbieg, który skończył się na Konwiktorskiej. Szczerze? Na piątym kilometrze tego nie było czuć, teraz bardzo! Wybieg na prostą do mostu zmienił wszystko. WSZYSTKO. Najpierw super muza, przy której zaczęłam podrygiwać w rytm muzyki (chyba Bee Gees, ale pewności nie mam). Potem spotkanie z rodzicami, którzy mieli być na mecie. Byli z colą, co mnie szczególnie rozczuliło. Potem przelotne „cześć” z Piotrem, znajomym biegaczem bno. Aż w końcu na trasę wbiega Monika, mówiąc, że na mnie czeka i biegniemy dalej razem. Ona już była po 20 km sztafety i teraz sobie dobiega… Pełen zaskocz, szybko ustalamy, że ja żadnego tempa nie trzymam. „Wystarczy, że wyprzedzam”, mówię i ostatnie kilometry pokonujemy razem. 

Flow na wiaduktach Mostu Gdańskiego był mega. Na Namysłowskiej pojawiły się swojskie kibicowskiej klimaty "A Mistrzem będzie i tak Legia" oraz zawołanie "Dziewucha Was wyprzedza". Mina mi ciut zrzedła dopiero na Wybrzeżu, gdy trasa skręcała do Jagiellońskiej, a potem wcale nie prosto na most, a zakolem ulicy Zamoście. Zaczęło mi się dłużyć...

Na 40 kilometrze, mimo że czas był dobry, to ja zaczęłam czuć kryzys. Na Dobrej chciałam zwolnić, ale „te piątki w tempie wyglądają tak ładnie”… Poza tym Monika dopinguje, tłumaczy, że już blisko. Obok na rowerze jedzie Sebastian, który pcha mnie siłą woli i też tłumaczy, że to końcówka. Widząc z okolic Centrum Stomatologicznego metę, mam wrażenie że zaraz zrobi mi się słabo. Zaczyna mnie uwierać pulsometr, staram się go ściągnąć na brzuch. Nie jest to łatwe, ale coś pomogło. Przed finiszem Monika znika, zostawiając mnie słowami „teraz już wyprzedzasz sama”.


Po minięciu maty na 42 kilometrze zobaczyłam peacemakerkę z grupy na 4:15, która teatralnie upycha biegaczy na mecie w tym czasie. Ten widok wyzwala we mnie ostatnie pokłady sił, by przyspieszyć. Spotkałyśmy się chwilę później, opowiedziałam jej tą scenę, a ona spokojnie mi na to „to i Ty złamałaś 4:15!”. Nie wierzyłam, a zegarka jakoś sprawdzać od razu nie chciałam. Znowu spotkałam Piotra, uściskała mnie Dorota i Sebastian z roweru, a potem rodzice. Życiówkę potwierdziłam sobie w tramwaju, a swój negative split dopiero po obiedzie. Udał się całkiem, całkiem ;)



Mimo, że nie wplotłam tych wątków w relację – pamiętam poranne pogaduchy z Markiem oraz Małgosią i Jackiem. Uściski z Anią, Pelą i Jędrzejem, a zaraz potem Moniką, Martą i Trenerem. Miło mi było spędzić przedstartowe chwile z Joasią i Mazurkiem, których znam tylko z zawodów, a także Andrzejem-Wegenem. Fajnie było usłyszeć od Jacka, że mam się zbierać, bo on marzł na trasie nie będzie. Tyle chwil, tyle przeżyć, tyle ludzi... 

Mam za sobą cudowny start w 40. Maratonie Warszawskim. W roku, gdy sama skończyłam 40 lat. Biegłam po swoim mieście, wśród znajomych. Wykonałam kawał dobrej roboty (urwałam 18 minut z poprzedniego wyniku), nie poniosły mnie emocje i... odczarowałam królewski dystans. Oczywiście,  że planuję już następny – kiedyś tę czwórkę trzeba złamać!

Moje lokaty:
open miejsce 4450/7515 (60% wyników)
open kobiet miejsce 550/1374 (40% wyników)
open kat. wiekowa miejsce 194/496 (39% wyników)

środa, 15 sierpnia 2018

powrót na asfalt czyli półmaraton w Radzyminie AD 2018

Do Radzymina na półmaraton 15 sierpnia (link strony do zawodów) wracam zawsze z sentymentem. To miasto rodzinne mojej Mamy. Tu znam trasę jak własną kieszeń i mam swoich kibiców.

Bieg organizowany był po raz 27., a ja wzięłam w nim trzeci raz udział. W 2013 roku biegłam na starej trasie z Ossowa do Radzymina (tu relacja), którą zmieniono na obecną ze startem i metą w Radzyminie w 2014 roku (tu relacja). Od 2015 roku raczej poszłam z bieganiem w las i góry i jakoś na asfalt mnie nie ciągnęło... aż do teraz.

Z pewną taką nieśmiałością stanęłam na starcie, bo biegam raczej mało. W tym roku stawiam bardziej na wytrzymałość. Dzień przed biegiem standardowo bóle fantomowe, lekka temperatura i wszystkie choroby świata - czytaj: stres przedstartowy. Zawody miały być testem formy i rozpatrzeniem się, w którym miejscu obecnie z szybkością biegową jestem. Wypadł on dobrze. Założeniem było ukończyć z czasem 2:05' i ten cel zrealizowałam. Fajnie było przez całą trasę widzieć piątkę w tempie biegu z przodu.

Pewnie gdyby nie spotkanie radościańskiego biegacza, z którym na starcie ustawiliśmy się razem, wynik byłby bardziej ostrożny, a tak razem przemierzaliśmy te 21 kilometrów wzajemnie się motywując. Jak to w Radzyminie - było ciepło, słonecznie i prawie zero cienia. Od trzeciego kilometra zaczęliśmy wyprzedzać i w sumie mi się to baaaaardzo podobało. Zabawa skończyła się po nawrotce w Nowym Kraszewie, bo zaczęliśmy biec pod wiatr. Z jednej strony fajny chłodek, ale z drugiej utrudnienie. Oboje mieliśmy kryzys około 14-15 kilometra. Dwa wciągnięte przeze mnie żele (ok. 4 kilometra i na 11 kilometrze) przestały dawać moc - jako zbawienie przyszła cola. Postawiła nad ona na nogi, ale zmęczenie dawało o sobie znać.

fot. T. Doliński
Nie mogłam się doczekać wiaduktu nad ósemką na 19 kilometrze. Przypomniało mi się, że w 2014 roku też odcinek od ronda do wiaduktu ciągnął się niemiłosiernie. Jak ja marzyłam wtedy o podbiegu, o górce, która choć na chwilę urozmaiciłaby płaski asfalt, który wił się po horyzont... Czułam zmęczenie, chciałam już skończyć, mieć to za sobą, odpocząć... Wymyśliłam sobie, że w nagrodę po biegu pójdę do wesołego miasteczka na diabelski młyn i ta wymyślona nagroda prowadziła mnie przed siebie.

Za wiaduktem był 20 kilometr trasy, a ja zaczęłam się nastawiać na finisz. W głowie była jedna myśl "niech to się skończy", a pod nią był malutki cel - aby wyprzedzić dziewczynę w zielonej spódniczce. Od 15 kilometra nie dałam rady jej dojść, choć nawet w tych męczarniach poprawiłam się o kilka lokat, bo byli tacy co już szli. Zielona spódniczka jednak utrzymywała dzielącą nas odległość. Gdy wybiegłam z ul. Korczaka zaczęłam przyspieszać, zostawiłam tam Adama i włączyłam piąty bieg. Spódniczka sukcesywnie się zbliżała, a ja miałam zapas.... 

fot. S. Drabczyk
... gdy ją dogoniłam chwilę pozwoliłam by była przede mną i na ostatnich 200 metrach włączyłam turbodoładowanie. Wbiegłam na metę ze sporym zapasem, biegłam ładnie technicznie i miałam mega satysfakcję, że wyzwoliłam z siebie siły, o których siebie już nie podejrzewałam.

fot. datasport.pl

Radość na mecie ogromna. Cel osiągnięty, skończyłam swój 26. półmaraton i o siedem minut poprawiłam życiówkę na tej trasie z 2013 roku.

O nagrodzie i karuzeli ostatecznie jednak zapomniałam. Przypomniało mi się o tym w drodze powrotnej kilka kilometrów przed domem. Cóż... Biegacze szybko zapominają o trudach z trasy, bo górę biorą endorfiny z mety.

Zamiast podsumowania podzielę się jedną myślą - mniej męczą mnie górskie maratony, które biegam 7-8 godzin, niż taka szybka dwugodzinna połówka.


Moje lokaty:
oficjalny czas: 2:03'57
średnie tempo: 5'46'' min/km 
open: 202/332 (60% stawki)
open kobiet: 23/68  (33% stawki)
kat. wiekowa: 10/27  (37% stawki)

sobota, 21 lipca 2018

Radośnie i bez napinki czyli Złoty Maraton

W tym roku na Dolnośląskim Festiwalu Biegowym miałam uporać się z dystansem 68 kilometrów, jednak ciągnące się w niespończoność (bo od marca) infekcje, które odchodziły i za chwilę wracały skutecznie wybiły mnie z rytmu biegania. Pod koniec czerwca, po powocie z Tatr, podjęlam ostateczną decyzję, że rozsądek weźmie górę nad chęciami i zmierzę się z dystansem krótszym - Złoty Maraton, tj. 45 km i 2040 metrów przewyższenia (info o trasie), wydawały się dobrym zamiennikiem. Znam swoje możliwości, wiedziałam jak dziurawy był dzienniczek treningowy - założenie było tylko jedno - ukończyć w limicie. Miałam zamiar cieszyć się z biegania i tak się stało!

Gdyby ktoś nie wiedział, festiwal biegowy w Lądku to fiesta biegowa dla ultrasów i innych trailowców, tu co krok spotyka się znajomych - zarówno na ulicach, na mecie jak i na trasie biegów. 

W sobotę rano na start w Parku Zdrojowym w Lądku Zdroju potruchtałam sama, ale jak tylko dotarłam na trawnik przed Domem Zdrowjowym Wojciech spotkałam Rene i z nią spędziłam pierwszy etap trasy do 11 kilometra. Nie umawiałyśmy się, że biegniemy razem, tak wyszło. Gdyby nie zamieszanie na punkcie odżywczym, to pewnie byśmy przemieszczały się dalej razem.

11 km - Przełęcz Lądecka
tempo: 10"29' min/km, lokata 303, do limitu: 15 minut

Nie spodziewałam się, że na Lądeckiej będzie Dorota, która pokonywała dystans 68 km i akurat tam miała półmetek. Padłyśmy sobie w ramiona, zaproponowałam jej dalsze wspólne przemierzanie trasy, ale postanowiła zostać i chwilę odsapnąć. 

fot. Krzysiek Gąsiorowski

Mnie gonił limit, miałam tylko kwadrans zapasu i po złapaniu kilku części pomarańczy i arbuza pobiegłam ku Borówkowej Górze. Wody na pierwszym etapie piłam niewiele, ale na kolejny punkt przybyłam już bez kropli zapasu. Niespodzianką było dla mnie przesynięcie punktu w Złotym Stoku z kamieniołomu bliżej karczmy przy szlaku. W zasadzie etap między tymi punktami przebyłam samotnie i w kamieniołomie spotkałam znajomego z Łemko, który najpierw podczepił się pod mój marsz, a potem zaproponował trucht i tak dotarliśmy na popas wpólnie. 

22 km - Zloty Stok
tempo: 10"22' min/km, lokata 269, do limitu: 30 minut

Oprócz zatankowania do flasków coli i wody, złapałam na szybko ogórka małosolnego i przyciągniętego na własnych plecach kabanosa. Już po 18 km dokuczały mi przy zbiegach duże palce, więc wysłałam na metę marzenie o klapkach na przebranie i pognałam dalej. Tej części trasy nie znałam, więc z ciekawością ruszyłam na osławiony Jawornik. 

Zaraz za punktem spotkałam Piotra, który podążał po moich śladach w grudniu ze Szczebla na Małopolska Ultra Trail. Zaproponowałam by podczepił się i tym razem, ale nie skorzystał. Miałam parę - szłam lub truchtałam po wijącej się lekko w górę szutrówce. Tylko raz wyrwało mi się "o kurwa!", gdy zobaczyłam strome podejście, ale nie miało więcej jak z 200 metrów, dalej trasa wiodła drogą o lekkim nachyleniu. 

Zbiegu do Orłowca w zasadzie nie pamiętam, kolejne 10 kilometrów zleciało jak chwila. Bałam się, że będzie kryzys, ale wyprzedzanie kolejnych osób dawało mega motywację. Miałam siłę, czułam powera w nogach i dobrze mi się napierało.

33 km - Orłowiec
tempo: 9"33' min/km, lokata 236, do limitu 40 minut

Na punkcie w Orłowcu spotkanie z niezawodnym supportem - Krzyśkiem. Szybkie zgarnięcie wody, bo na Jaworniku wypiłam cały litr. Dorzuciłam do brzucha oliwki, ogórka kiszonego i kawałek kabanosa i w drogę. Widok snujących się asfaltem biegaczy bardzo mi się spodobał, bo łykałam kolejne osoby i niczym łania przesuwałam się w kierunku mety. Od czasu do czasu słyszałam tylko "skąd masz tyle energii?", "lecisz jak sarenka". 

Mijałam i mijałam, aż na trasie pojawili się znajomi z wybiegania - Jacek nie był w formie do dłuższych rozmów, ale z Robertem nawet chwile truchtaliśmy i rozmawialiśmy. Myślałam, że już do mety będziemy przemieszczać się razem, ale zaproponował, bym poleciała sama, a on sobie spokojnie dotrze. Na zbiegu do Lądka dość długo biegłam z chłopakiem, który będzie jeszcze w tym roku biegł Chudego Wawrzyńca. Sporo rozmawialiśmy, opowiadał o tym jak mało wody wziął na trasę i biegnie z butelką coli z pierwszego punktu, ale jego też zostawiłam. Palce na zbiegach bolały bardzo. Nie mogłam się doczekać Lutyni i asfaltu do Lądka, bo tam nachylenie nie jest już duże i dało to ulgę palcom.

Kolejne wyprzedanko na asfalcie i pełnym sprintem przez Lądek do mety. Przed Parkiem doping Marka i ostatnie metry wśród braw reszty ekipy.

fot. ze strony organizatora

meta - Lądek Zdrój
tempo: 8"02' min/km, lokata 210, do limitu 50 minut

fot. ALO
Cieszyłam się jak dziecko! Wygrałam walkę z limitem, a najważniejsze, że przez cały dystans mogłam biec i mieć z tego tyle frajdy. Podeszłam z pokorą do dystansu, zaczęłam wolno i gdy pierwsze 23 kimometry zrobiłam w 4 godziny, to drugie w czasie blisko 50 minut krótszym! Teraz (po tygodniu, gdy to piszę) mogę z całym przekonaniem dodać, że sukcesem jest również dobra regeneracja i brak kontuzji.

W czasie oczekiwania na resztę ekipy dalsze spotkania ze znajomymi, foty z medalami i gratulacje. Czy następny festiwal nie mógłby być już? Po co czekać na takie imprezy rok?

fot. Krzysiek Gąsiorowski


Moje lokaty:
oficjalny czas: 7:11'02
średnie tempo: 9"34' min/km 
open: 210/341 (62% stawki)
open kobiet: 53/108  (49% stawki)
kat. wiekowa: 18/42  (42% stawki)

piątek, 4 maja 2018

jak się do ultra szykowałam czyli plany jedno, życie drugie

lipiec 2017
Tak to już najczęściej jest, że jak pojadę gdzieś na zawody kibicować, to kiełkuje we mnie myśl, że "a może ja też?"... Tak było, gdy w kwietniu 2013 roku kibicowałam maratończykom i zechciałam sama przebiec królewski dystans. Dokonałam tego w listopadzie tego roku w Toruniu - tu relacja. W maju 2017 kibicowałam triathlonistom i zamarzył mi się dystans 1/8, a w lipcu wzruszając się na mecie Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju postanowiłam, że ja też zostanę ultrasem. Na debiut wybrałam sobie Ultra Trail (dystans 68 km), bo jak kończyć ultra, to tylko wśród lądeckiej publiczności pod Domem Zdrojowym Wojciech.  

Rok na przygotowania to sporo, a ja do pracy wzięłam się od razu: były analizy trasy i międzyczasów zawodników, testy trasy i limitów, a także plany na kolejne miesiące pod kątem ultra...

Plany.
(1) etap przygotowań roboczo nazwany #kuMaderze, który zacznę pewnie w listopadzie, a w jego ramach
(a) dwa cykle na wydmie:
listopad/grudzień - Jesienne Wesołe Biegi Górskie na dystansie 6 km,
grudzień-marzec - Zimowe Górskie Biegi w Falenicy (wiadomix, mój "must have"),
(b) starty dłuższe w tym dwa półmaratony (w terenie i na asfalcie) oraz wprawka do ultra w górach:
grudzień - Winter Trail Małopolska (48 km, cross, przewyższenie 2800 m),
luty - Zimowy Janosik, Zawiany Pyzdra (23 km, cross, przewyższenie + 458 m, - 892 m),
marzec - półmaraton warszawski (asfalt),
(c) start docelowy: kwiecień - maraton w ramach Madera Island Ultra Trail  (42 km, cross, przewyższenie + 1700 m, - 2400 m).

(2) jak mnie dystans maratoński na Maderze nie pokona (dotychczas po obu maratonach na asfalcie miałam kontuzje pasma biodrowo-lędźwiowego), to w maju przejdę do kolejnego etapu przygotowań #doultra. Myślę, o tym, aby pojawić się w okolicach Lądka w czerwcu i zrobić etap trasy Ultra Trail z wejściem na Czernicę oraz przelot między Złotym Stokiem a Orłowcem.


Testy trasy.
Ostatni etap znam ze Złotego Półmaratonu z 2016 roku, więc mogę sobie testy odpuścić, a etapy (1) między Przełęczą Lądecką a Złotym Stokiem i (2) z Lądka przez Trojak i Przełęcz Gierałtowską do Starego Gierałtowa zrobiłam będąc w Lądku w 2017 roku. Przypadek? Nie, jak już obrałam za cel 68 km, to następnego dnia zrobiłam pierwszy etap trasy. Cała ja!


Limity.
O ile dwie godziny między Przełęczą Lądecką a Złotym Stokiem były w moim wykonaniu nierealne. Zabrakło do limitu dobrych 10 minut. O tyle, pierwsza część trasy pokonana w 1:45, a limit na punkcie na Przełęczy Gierałtowskiej wynosi 2:30. Niby dobrze, ale... zawodnicy, którzy zmieścili się w limicie 12 godzin, zrobili ten odcinek w półtorej godziny. Jest co poprawiać. W porównaniu do zawodników lepiej wypada też odcinek Przełęcz Lądecka - Złotym Stok, bo mało kto z osób, które ukończyły w limicie pokonał go w dwie godziny. Przyznać trzeba, że zawodnicy mieli już na starcie z Przełęczy Lądeckiej w nogach 34 kilometry, a robiąc pierwszy etap pewnie stopowali się ciut, no bo to ultra, a nie półmaraton...

Cele.
Na tapetę biorę międzyczasy dwóch zawodniczek z końca stawki. Prawie "z końca stawki", bo nie tak "z końca końca" z okolic limitu wyznaczonego przez organizatora, czyli 12 godzin. Mam (już dziś) apetyt na lepszy wynik. Cel A to złamanie 11 godzin, cel B to czas krótszy niż 11,5 godziny, a cel C ukończenie w limicie. Jak widać na wynikach poniżej, jak się zacznie wolniej jak kobieta z "moim celem A", to można po 34 kilometrze przycisnąć i polepszać międzyczasy.   

wyniki kogoś z 2016 jako cel A
Fakt, nie wiem co się działo na trasie obu Paniom. Gdybam, oglądam tylko cyferki i kalkuluję z kanapy. Nie mam pojęcia jak biegają, czy to były ich pierwsze zawody czy dwudzieste, czy się przygotowywały czy nie. Nie wiem, jak ja zareaguję na dystans i pogodę. Rozpoznanie w wynikach ma być informacyjne. Lubię biegnąc mieć cele i je realizować. Nawet jeśli to czasy między punktami kontrolnymi.

wyniki kogoś z 2016 jako cel B

Lektura.
Przy okazji porządków na blogu okazało się, że ja rozczytywałam się w pozycjach biegowych o ultra już w 2013 roku.... Mam za sobą lekturę "Ultramaratończyka" (tu recenzja), a także "Dogonić Kenijczyków" (tu recenzja). Myślę, że do tej pierwszej książki chętnie w zimowe wieczory wrócę.


sierpień 2017
Jestem po obozie biegowym w Karkonoszach. Sześć dni, sto kilometrów (tu relacja). Zniosłam to dobrze, mam porównanie do mojej formy i samopoczucia z obozu w 2014 roku, więc wiem jak potrafią boleć zakwaszone czwórki. Teraz poobolewały najbardziej łydki. Cieszy, że ciało zniosło wysiłek. Wspomagałam je rozciąganiem co wieczór. Raz dałam się podłączyć pod impulsy elektryczne, które wspomagają regenerację mięśni (zdjęcie niżej), moje łydki odżyły momentalnie!



Z rad-porad do zapamiętania: po wycieczce górsko-asfaltowej doszłam do wniosku, że moje Inov-8 są wyłącznie w teren. W Lądku jest sporo asfaltu, więc nie ma co odbijać sobie stóp.

Lektura.
Wchłonęłam lipcowo/sierpniowe Ultra. Sporo wiedzy, którą warto praktykować. Uśmiechnęłam się widząc porady dotyczące strategii. Analizę trasy, to ja już mam za sobą.

październik 2017
Tydzień w Bieszczadach przed startem w Łemko Trail (30 km) to był dobry pomysł. Na początku tygodnia dwie wycieczki: dłuższa - 20 km z szybką piątką (28 minut) na zmęczonych nogach na koniec (trasa: Wołosate - Tarnica - Halicz - Przełęcz Bukowska - Wołosate) i krótsza (10 km) za to z przewyższeniami (trasa: Przełęcz Wyżniańska - Połonina Caryńska - Przełęcz Wyżniańska - Mała Rawka - Przełęcz Wyżniańska). Taka aplikacja kilometrów i przewyższeń zabolała, ale po starcie na 30 km (mój pierwszy raz dystans większy niż półmaraton w terenie - tu zadowolona relacja) nie było pół zakwasa, a nie oszczędzałam się na trasie wcale! Dzień po miałam energię na rozbieganie z Duszatyna do Jeziorek Duszatyńskich (8 km).

Testy przeszły buty - stare sprawdzone Mizuno Wave 7 oraz bardziej drapieżne inov-8 x-Talon 212. Na zawody wybrałem te drugie, bo na trasie było błoto. Mizuno były idealne na wycieczki, gdzie część trasy pokonywałam na asfalcie. Ubraniowo przyczepiłabym się tylko do bielizny - to co nie obciera na półmaratonie, na dystansie dłuższym zostawia ślad - bezszwowe majtki Under Armour będą miały zamiennik.

Zmiany w planie #ku Maderze - z planu wypadł start w Biegu Chomiczówki, pojawiły się za to starty w ramach Wesołych Biegów Górskich (edycja jesienna), głównie jako przetarcie przed zimowym maratonem górskim w Lubogoszczy (Winter Trail Małopolska). Planuję jeszcze powrót na Grand Prix Warszawy na wiosnę na kabacką dychę, do kwietnia mogą się odbyć dwa-trzy starty.

grudzień 2017
Winter Trail Małopolska i 49 km z przewyższeniem 2.800 metrów za mną (tu relacja). Kondycja jest, nogi niosły. Kamień milowy w drodze do ultra w Lądku zaliczony. Przewyższenie na obu trasach podobne - w Lądku czeka mnie tylko sto metrów więcej. Byłam prawie 10 godzin na trasie, bez kryzysów, kontuzji. Napierałam ciągle do przodu. Żywieniowo nie zawiodłam - jadłam na punktach i między nimi.
Potwierdza się, że dobrze reaguję na akcent tydzień przed zawodami. Osiem dni przed tym startem zrobiłam 33 km w ramach Duchowego Biegu Trailowego. Nogi dzień po mnie nie bolały - one mnie darły (sporo biegania po kostce i asfalcie), był kryzys w trakcie (24 kilometr), a tydzień później w górach nic takiego się nie przytrafiło. Najbardziej po pierwszym ultra bolały pośladki i biodra, ale w poniedziałek wracałam do normy. To było nic, jak sobie przypomnę ból całego ciała po pierwszym półmaratonie!

luty 2018
Kończę z satysfakcją cykl Zimowych Górskich Biegów w Falenicy (tu relacja), co start robiłam życiówkę, a samopoczucie jakby lepsze... Zaczęłam biegać wybiegania z szybszą grupą w MPK, póki co jeszcze nie pełne dystanse, urywam im się po paru kilometrach, ale tempo około 6'00'' utrzymuję.
Na tapecie przygotowania do półmaratonu warszawskiego. Przełom lutego i marca spędzam w Tatrach biegając w siarczystym mrozie po -20. Brrr! Zaczęłam pilnować miesięcznego kilometrażu.

Co przyniosło życie?
Po powrocie z Tatr dopada mnie infekcja, z którą nie mogę sobie poradzić przez miesiąc. Nawet do startu w maratonie na Maderze nie przygotowałam się tak, jak powinnam. Brak wybiegania przed maratońskim dystansem w górach boli, szczególnie gdy ostatnie 13 km biegnie się wzdłuż lewad prawie po płaskim, a ja ledwo powłóczyłam nogami... Z taką bazą jedyne co warto - to zmienić plany i w Lądku zamiast 68 km pobiec krótszy dystans - maraton.
  

czwartek, 19 kwietnia 2018

co wyprawiam przed 40stką czyli nosi mnie


"Życie jest zbyt krótkie, aby pić niedobrą herbatę, czytać złe książki
i marnować czas na ludzi, dla których gówno znaczymy."

 Autor nieznany

Rok 2016 podsumowywałam biegowo inaczej niż zazwyczaj (tu link do posta), bo to był inny rok niż poprzednie. W kwestiach biegowych zdecydowanie nieudany. Sporo się działo w życiu osobistym i zawodowym (na bieganie energii już nie stykło). Modyfikacji dokonywałam według własnego zamysłu, a nie ma to jak planować, bo to ponoć Tam Wysoko wzbudza największe salwy śmiechu. W pełnej gotowości (choć po raz pierwszy w szlafroku) przywitałam Nowy Rok i.... jep! Zaczęło się. Życie pokazało, że moje plany to może i piękne, i górnolotne były, ale... trzeba je szybciutko przeformułować. Przełom nastąpił 1 marca, wtedy zatrzęsło, pierdolnęło i mnie się w głowie przestawiło. Zbierałam emocje dość długo z pomocną mądrych kobiet, które w trudnych chwilach nadal przy mnie były i mocno wspierały, a jak już stanęłam o własnych siłach na nogi, to się prawie zrobiły moje urodziny... Energia i wena do życia wróciły, a ja nie zamierzam przespać ostatniego mojego roku z trójką z przodu. Zamierzam cieszyć się nawet drobiazgami, nie chcę by mi umknęły.

Obchody mojej 40stki czas zacząć. Będzie dla ciała i dla ducha. Będzie dla mnie.

Marzec
Biegowo: na wkurwie 4 marca zrobiłam życiówkę na 10 km w Radomiu (relacja tu) - wybiegałam 52'45", a chciałam łamać 55 minut, no 54 to maks, a tu poprzedni czas na tym dystansie poprawiłam trzy minuty! Sama sobie się dziwiłam, że radę dałam, a ja przecież na ten wynik uczciwie styczeń i luty pracowałam. Na koniec miesiąca, idąc za ciosem sukcesu z Radomia, pobiegłam półmaraton warszawski (tu relacja). Upragnionych dwóch godzin nie złamałam, ale trzy i pół minuty z życiówki urwałam!

Mój pierwsz raz: po złapaniu bakcyla w pływaniu (lęk przed wodą pokonałam w grudniu ubiegłego roku) poszłam na zajęcia float fit i w burpeesach na wodzie byłam najlepsza w grupie.



Ważna książka: biografia Wisłockiej. 

Towarzysko: po szybkiej wizycie w Berlinie odwiedziłyśmy z Elą i Martyną Hamburg. Było zwiedzo-bieganie, było powolne zbieranie się do życia przedpołudniem i kawa z biego-plotkami. Było smacznie, przyjemnie, choć we mnie się gotowało.

fot. archiwum własne

Projekt życia: rozpoczęty; zachwycam się dziurą w ziemi.

Kwiecień
Towarzysko: po samotnych świętach (takich potrzebowałam) spędzam swoje urodziny w Elblągu.

fot. archiwum własne
Zawodowo: trudny miesiąc (taka branża); rozpoczynam kurs zawodowy by podnieść swoje kwalifikacje. Część zeszłorocznych jednak planów wdrażana. Pora na poszerzenie horyzontów.

Dla ducha: (1) cztery tomy Läckberg: Księżniczka z lodu / Kaznodzieja / Kamieniarz / Ofiara losu. Wciągnęły mnie mocno, lekkie i przyjemne., (2) wizyta w teatrze: Kłamstewka w Kwardacie.

Projekt życia: podziwiam fundamenty.

Maj
Złapany bakcyl: czułam, że wycieczka rowerowa na Górki Szymona, aby kibicować Garmin Iron Triathlon zakończy się tym, że zapragnę spróbować swoich sił w triathlonie. Na 1/8 dystansu pływania wcale nie ma tak wiele, gdyby mnie tak nie utopili inni po drodze... to kto wie...

fot. archiwum własne

Dla ducha i ciała: obciełam włosy, a mówą, że... "gdy kobieta decyduje się na zmianę fryzury, a szczególnie, gdy obcina włosy na krótko to… na pewno oznacza to coś ważnego". Oznacza.

Ważna książka: biografia Jerzego Kukuczki. Silny, zadaniowy mężczyna, uparty jak ja.

Towarzysko: wspólnie z klubowymi biegaczkami postanowiłyśmy ciut zmienić swoje sportowe oblicze i pobawić się przed obiektywem.

fot. Karolina Krawczyk

Projekt życia: są już ściany.

Czerwiec
Biegowo: poprawiam o kolejną minutę życiówkę na dystansie na 10 km i to na trasie szczególnie bliskiej mojemu sercu, bo w Elblągu! Tu relacja. Nieważne, że padało, biegło się dobrze, a na mecie czekali kibice gotowi, by mnie mokrą serdecznie wyściskać.

Towarzysko: ja w Elblągu, potem Elbąlżanie w Warszawie. Fajny czas.

Przyjemnościowo z ambicją: wieczór dla dorosłych w Centrum Nauki Kopernik. Chłonęłam niemal każdy eksponat. Robiłam tsunami, śluzowałam statki, operowałam kołem młyńskim. Byłam funkcją! Zmienną, stałą i liniową. Nawet zagadki logiczne, których nie lubię, przykuły moją uwagę. A na koniec wizyta w Planetarium. Pychota!

Dla ciała: wracam na zajęcia na basenie. Naukę pływania rozpoczęłam w grudniu, w lutym dość sprawnie sobie radziłam w wodzie. Nie chcę tego zapomnieć.

fot. Piotr Tartanus
Projekt życia: wylany został strop, jest więźba dachowa.


fot. archiwum własne
Lipiec
Zawodowo: ukończyłam kurs podnoszący moje kwalifikacje, co oznacza, że (1) spora dawka wiedzy w głowie i (2) odzyskuję weekendy. Nie wiem, co bardziej cieszy... 

Mój pierwsz raz: park linowy. Powiem tak: działo się, pot spływał po pupie, bo klima nie działała. Bałam się, chuśtało mną, ale dałam radę. Mega satysfakcja, ciężka robota i w sumie... fajna zabawa.


fot. archiwum własne

Dla ducha: kolejne tomy (od piątego do dziewiątego) Lackberg wchłaniam. Mam wrażenie, że całe zło świata dzieje się w Szwecji.


Towarzysko: wizytuję Lądek w czasie festiwalu biegowego. Udaje się pobiegać w okolicy, przetrzeć nogi przed obozem biegowym, który w sierpniu. No i najważniejsze - złapać bakcyla na ultra. Za rok :) - tu relacja z przygotowań.

Projekt życia: kompletne pokrycie połaci dachowej. Napatrzeć się nie mogę i napodziwiać.


fot. archiwum własne
Sierpień
Mój pierwsz raz: powoziłam rikszą. Łatwo nie było, ale wyrabiałam się na zakrętach.


fot. archiwum własne
Dla ciała: (1) rowerowo na Suwalszczyźnie (2 dni, 120 km), (2) obóz biegowy w Karkonoszach (sześć dni, 100 km), (3) objazd rowerem Tatr (4 dni, 210 km). Taki urlop, bo najlepiej odpoczywam w ruchu. Aktywności nie takie bezinteresowne, bo szykowałam się na złamania dwóch godzin w półmaratonie (relacja z przygotowań).

Projekt życia: są ściany działowe. Mogę już w myślach ustawiać meble i ustalać kolory ścian.

Wrzesień
Dla ciała: rozpoczęłam zajęcia pływackie z Warsaw Masters Team, jestem w grupie kaczuszek i dumnam z każdego sukcesu typu: pływam bez deski, oddycham na prawą stronę, płynę na grzbiecie i potrafię jednocześnie unieść obie ręce i się odepchnąć od wody. O basenowych bolączkach rozpoczętych kilka miesięcy temu można poczytać w dedykowanym poście <tutu>.

Mój pierwsz raz: miał być zużel, ale z powodu deszczu odwołali mecz w Lublinie, więc impreza do poprawki.

Październik
Projekt życia: stan surowy otwarty zostaje na zimę, a ja ustalam co dalej w kwestii przyłączy i wykończeń. Na budowie była ekipa filmowa i kręciła spot dla Ministerstwa Finansów - tu link do filmu.

Dla ciała: tygodniowy urlop w Bieszczadach z debiutem (zalicza się towarzysko oraz mój pierwszy raz) na dystansie ponad półmaratońskim w terenie (tu relacja z Łemkowyny). Zdobyty pierwszy punkty UTMB/ITRA.

Zawodowo: zapisałam się na egzamin zawodowy, zaczynam się uczyć! Luty blisko.

Listopad
Dla ciała: na basenie zaczynam ćwiczyć nowe style, zaliczam zatem przy tej okazji kategorię mój pierwszy raz. Pojawił się motyl i żabka.
Biegowo: po Biegu Niepodległości w Elblągu (zaliczona kategoria towarzysko) skorzystałam z chwilowego roztrenowania.

Pomysłów na spędzanie wolnego czasu w 2018 roku całe mnóstwo. Kalendarz się zapełnia planami.

Grudzień
Dla ciała: Rozpoczynam coroczny przegląd zdrowia. Tym razem wychodzi ciut poza standardowe badania laboratoryjne i USG. Jest dobrze, choć z dalszą diagnostyką.

Mój pierwszy raz: przebiegłam pierwszy górski maraton (tu relacja). Mogłam świętować ten wyczyn w doskonałym towarzystwie.

Towarzysko: Rok kończę w lesie, przy ognisku. Sylwestra spędziłam z biegaczami. Wśród opowieści z tras, snucia planów, wspomnień. To był dobry rok. Trudny, ale dobry. Biegowe podsumowanie >>tutu<<.


Styczeń

Odważyłam się biegać wybiegania z szybszą grupą (po 6'00''/min) w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. 

Luty

Towarzysko: weekend z Zimowym Janosikiem i krejzolami biegowymi. W ramach mój pierwszy raz biegałam boso po śniegu.

fot. Asia Szulc
Sukces miesiąca, a nawet kwartału: Zdałam egzamin pisemny na doradcę podatkowego. To tylko połowa sukcesu, bo jeszcze ustny, ale cieszę się, że jest do niego przepustka.

sobota, 24 lutego 2018

Komu bije dzwon czyli wracam na pełen dystans Zimowych Górskich Biegów w Falenicy

O tym, że Zimowe Górskie Biegi w Falenicy to zawody, które darzę szczególną sympatią wielokrotnie pisałam. To tu debiutowałam, tu mam blisko na start, tej trasy nienawidzę i kocham ją zarazem. Miłość trudna, ale przez to dająca satysfakcję przez duże eS. 

Niniejszym rozpoczynam szósty cykl tych zawodów. Trzeci raz wracam na pełen dystans, czyli na trzy pętle po falenickiej wydmie (tj. 10 km z przewyższeniem 255 metrów). Dotychczasowa życiówka wynosi równo 60 minut i jest z 24.01.2015 roku, niestety cel, który wówczas sobie postawiłam - zdążyć na metę przed dzwonami, nie został osiągnięty. Challenge na ten rok accepted!

Bieg I, 20 stycznia
Okoliczności przyrody piękne. Las pokryty sporą warstwą śniegu. Trasa przebieżna, choć miejscami zorana butami biegaczy aż po piach. Temperatura około zera. W trakcie biegu zaczął padać śnieg.

Pętla pierwsza w tempie 6'15"
Nie spóźniłam się na start. To duży sukces, bo kilka razy zdarzało mi się zagadać i przegapić godzinę mojej tury. Już w okolicy drugiego podbiegu ustawiłam się w stawce z ludkami biegającymi moim tempem. Wcześniej próbował się ze mną bawić w berka radościański biegacz Jacek, ale duch rywalizacji i zabawy jest u mnie połączony z rozsądkiem i nie zamierzałam go gonić. Zostałam wśród "swoich". Rzuciła mi się w oko Rudowłosa i jej postanowiłam towarzyszyć. Co kolejny podbieg, a jej oddech był coraz to cięższy, więc nie zdziwiło mnie zbytnio, że w końcu zostawiłam ją w tyle. 

Zaczęłam więc gonić znajomego z wybiegań MPK. Komfort biegu zostawiłam na linii startu, więc po dwóch kilometrach zaczęłam zajmować głowę czymś innym niż bieganiem, bo łatwo nie było płucom. Nogi rwały do przodu, a oddech nie nadążał. Rozpoczęłam rozkminki. Na horyzoncie była biegaczka, którą znam, ale nie byłam w stanie przypomnieć sobie jej imienia i nazwiska. To drugie dość szybko wpadło do głowy, ale imię... "Jak ona ma na imię! 'Tak minął mi szósty i siódmy podbieg aż po zbieg w okolicy mety. Tam przypomniałam sobie! 

Pętla druga w tempie 6'16"
Na zawrotce kibicujące Otwockie Biegaczki: Asia i Go oraz niezależnie nawołujący do trzymania tempa Piotr (znajomy z bno) dodali mi pary. Czas pierwszego okrążenia również motywował, aby nie umrzeć po drodze tylko... Głowę zajęłam rozmyślaniem nad akuratnie oglądanym serialem i czas mijał. Zaczął padać śnieg. Zrobiło się bardzo romantiko. Wydawało mi się, że zwolniłam, ale od połowy dystansu, gdy przerzedziło się na trasie zaczęłam wyprzedzać. Zdarzali się jeszcze biegacze z kolejnej tury, którzy lekką nogą mijali zasapaną mnie z pytaniem "Zmęczyłaś się?". "Eeee, trochę" - odparłam, a na odchodne usłyszałam, że "biegaczki mają fajne pupy". Też mi nowina...

fot. Asia Kabala
Na szczycie wydmy szalony doping Dziewczyn i Piotra, których obecność wykorzystałam do oddania rękawiczek. Fajnie mi było, że są, że wołają. Jak to pomaga!!

Pętla trzecia w 19'16.7 (tempo 6'03")
Ufff, czas nie jest zły. Teraz dzida do mety. Na pierwszym podbiegu szybka wymiana uprzejmości z biegaczką, która tak jak ja ma buffa z Łemko 2017, a potem to już niewiele pamiętam... Śnieg padał coraz intensywniej, a mnie wzięło na śpiewanie:

Mały miś, do lasu bał się iść, 
Ze strachu drżał jak liść, pluszowy miiiiśśśś.
Ciemny las, tam wilki zjedzą nas,
Wracajmy bracia wraz, dopóki czaaaaaas!

Nie bój się wilki nie zjedzą cię! 
Będziemy bronić się, nie damy siiiięęęę! 
Śmiało w przód, po słodki, wonny miód, 
Jagody, istny cud, użyjem w bróóóód!

Na ostatnich podbiegach wyprzedzałam Pana w Czerni, sapię już niemiłosiernie, oddaję zdobytą lokatę na zbiegach, potem znowu go mijam - wygląda świeżo jak skowronek. Za trzecim razem nie wytrzymałam i zagaduję "Niektórzy to się wcale nie męczą", odpowiedź "Taaa, nie męczą" tonem "co Ty wiesz o zabijaniu" upewnia mnie, że nie tylko ja ocieram się o umieranie - to budujące w sumie...


Na ostatnim podbiegu znowu są Dziewczyny (Piotra już chyba nie było), z dala słyszę, że kibicują, wyprzedzam znowu Pana w Czerni i kilku innych, zaczynam zbieg. "Ren, super! Przyspieszasz! Biegniemy za Tobą!". Doganiam dziewczynę w białej koszulce i gnam do mety. Mijam kolejne osoby. Nachodzi mnie "podwójny oddech" (tzw. biegowy wyrzyg), ale kaszlę i opanowuję doprowadzone do tego stanu płuca i przeponę. Czuję kogoś za sobą, ale nie pozwalam się wyprzedzić. Wbiegam na metę i... przypominam sobie, że nie słyszałam dzwonów z aleksandrowskiego kościoła!!! Jest już 12:01, więc teoretycznie już powinny były bić... Cieszy również czas, jaki wykręciłam, bo z życiówki urwałam blisko minutę! Rok temu walczyłam o zejście poniżej 20 minut na pętli, a teraz przychodzi to z lekkością. Cudownie się zmęczyć, fantastycznie wypracować sobie dobry czas! Tylko wyjście poza komfort daje progres.

Moje wyniki:
Czas: 59'05"
Lokata 280/341 (82% stawki)


Bieg II, 3 lutego
Falenicki standardzik - o mały włos, a nie spóźniłam się na start. W biegu zrzuciłam z siebie kurtkę, rzuciłam na najbliższe drzewo (taki tam zwyczaj) i pognałam za tłumem na pierwszy podbieg.

Pętla pierwsza w tempie 6'09"
Nie wystartowałam ostatnia, bo mijając mnie znajomy biegacz zaproponował zabawę w berka. Z góry podziękowałam za ganianie (nie moja liga), znalazłam jednak na podorędziu godnego zastępcę - Zenka, który akuratnie biegł z boku. Gdy po drugim zbiegu Zenek był nadal blisko, wystraszyłam się, bo znam swoje miejsce w biegowym szeregu i przy takim towarzyszu, wiedziałam, że jestem "nie tu" w stawce. Zenek uspokoił mnie, kazał biec swoje i tak noga za nogą zrobiliśmy razem prawie półtora kółka.

Pętla druga w tempie 6'10"
Gdy już zostałam sama, zaczęłam wypatrywać pleców Aśki, którą po dzwonach gonię w tym cyklu. Ku własnemu zaskoczeniu czułam się dobrze, biegłam dość dynamicznie i nie umierałam.


Pętla trzecia w 5'58" (czas 18:56.1)
Na mecie czekała na mnie życiówka (na dystansie i na jednej pętli), a także Otwockie Biegaczki i Ava. W sumie nic dziwnego, że ostatnia pętla wyszła rekordowo, bo dostałam nań osobiste klapsowe błogosławieństwo Trenera - nie mogła być inaczej.

Moje wyniki:
Czas: 57'33"
Lokata 395/469 (84% stawki)

Bieg III, 27 lutego
Tym razem bieg upłynął mi bardzo szybko. Pętla pierwsza w tempie 6'06", znowu na początku chwila z Zenkiem. Po drugim podbiegu drugiego okrążenia zaczęłam wypatrywać Trenera, który zapętla mnie i dopinguje uściskiem w przelocie. 



A potem to już w górki, tla druga w tempie 6'06" i kolejna w 6'00" (czas 18:44.5), co oznacza ni mniej nie więcej, że znowu życiówka na dystansie i na pętli.

Moje wyniki:
Czas: 56'48"
Lokata 286/356 (80% stawki)

Cykl kończę zadowolona, bo widać progres. Ostatni bieg nie liczy się do klasyfikacji, więc można już podsumowywać. Na każdym biegu czas poprawiony o około minutę, szybciej pokonuję też pętle. W stawce plasuję się daleko, ale poprawkę trzeba wziąć na to, że to mocno obsadzone zawody. Falenica jest kultowa i bez niej zima mazowieckich biegaczy się nie liczy. Do swojego koszyczka dodam tylko, że tak jak kiedyś biegałam wśród 60-70latków, tak teraz wokoło na trasie rówieśnicy.


Lokata open 308/361 (85% stawki)
Lokata open kobiet 62/96 (65% stawki)
Lokata kat. K40 21/34 (61% stawki)


Kolejne starty w ramach cyklu:
Finał, 10 marca