Na maraton w Rotterdamie zapisałam się kilka dni po moim maratońskim debiucie w Toruniu. Jest coś magicznego w tym dystansie, mimo że jest wymagający w przygotowaniach, męczy w trakcie, to jednak kusi, porywa, daje satysfakcję i radość. Plan na Rotterdam był ambitny (początkowo zakładałam nawet łamanie 4:15), im bliżej startu należało cele urealnić. Pobiegłam słabiej niż zakładałam, ale życiówkę przywiozłam. To się liczy!
Dzień przed startem wizyta w Biurze Zawodów, a tam tłumy, tłumy, tłumy! Maratoński weekend obfitował w zawody na dystansie mini-maratonu, biegu dzieci, na 10 km i sztafety maratońskiej. W tych biegach udział wzięło blisko 25 tys. osób. Stąd ten tłum!
Sprawny odbiór pakietu, w którym zaskoczyła bardzo przyzwoita koszulka New Balance i męski dezodorant. Mała sesja foto...
... i pomaszerowałam na EXPO. Ponoć w porównaniu do innych europejskich maratonów wcale nie było imponujące, ale ja nie mam porównania, więc wydawało mi się ogromne i bogate w ofertę. Sporo czasu spędziłam przy stoisku Maratonu Warszawskiego, gdzie dzieliłam się uwagami do organizacji Półmaratonu sprzed dwóch tygodni, a potem zwyczajnie gawędziłam z organizatorką. Wzięłam też udział w losowaniu maratońskiego pakietu Maratonu w Walencji, ale jak się kilka dni później okazało - szczęście mi nie sprzyjało. Poszwendałam się między stoiskami z ciuchami, ale jako że dopiero co uzupełniłam swoją biegową szafę o komplet klubowych ciuchów, nie byłam zainteresowana zakupami.
Zupełnie przypadkiem trafiłam na prezentację urządzonka o nazwie "Women's Peeing Help", czyli plastikowej teleskopowej rurki, która umożliwia damie siusianie na stojąco! Wystarczy odwrócić się tyłem do świata, umieścić rurkę, gdzie trzeba i robić, co fizjologia każe. A mocz spływa ekologicznie na trawkę. Jednym słowem - koniec z oczekiwaniem w kolejce do toalety! Nie, nie nabyłam tego cuda...
Po EXPO przyszła pora na pasta party w polskim blogowo-biegowym towarzystwie: Avy i jej koleżanki Eli, Ani, Małgosi oraz Krasusa z Najlepszą Kibicką Świata. Tematy przy stole mocno ograniczone. Wrażenia z EXPO, plany na jutro, opowieści o zawodach, kontuzjach, dietach, odżywkach.
Na 16 godzin przed startem prezentujemy się świeżo i energetycznie. Uśmiechy nie schodzą nam z twarzy (również dlatego, że z osiem razy powtarzaliśmy ujęcie, bo jak byłam nad Krasusem, to ucinało mi oczy i prezentowałam tylko swoje zęby). A po tej sesji mieliśmy w planach: deser i lody!
Noc przed maratonem w miarę spokojna, choć długo nie mogłam zasnąć. Start o 10:30, więc nie trzeba było się zrywać. Standardowo ubranie z numerem, żele oraz to co na przebranie miałam gotowe dzień wcześniej. Rano śniadanie: banany i buły z dżemem plus kawa. Do ręki mała woda i do metra.
W pociągu maratoński tłum! Udało się nam znaleźć ostatnie siedzące miejsca. Przyglądając się, jak wagonik zapełnia się coraz to nowymi biegaczami zaczęłam odczuwać stres. 42 km z hakiem, to nie przelewki...
Dotarliśmy na miejsce. Przy starcie z moją biegową ekipą umówiliśmy punkt zborny i poszliśmy do Strefy Zawodnika. Czytałam, że depozyt jest namiotem, gdzie zostawia się przy ławce swoje rzeczy, ale nie przewidywałam, że to samo miejsce będzie również koedukacyjną przebieralnią. Koszulkę startową miałam na sobie, ale jak przywdziać spodenki bez bawienia oczu innych maratończyków swą gołą pupą? Udało się, kurtki mogą służyć nie tylko jako kurtki.
Została już mniej niż godzina do startu. Pierwsze siku, pożegnanie z Dżol (każde z naszej wycieczki startowało z innej strefy), a potem wspólnie z Kołczem potruchtaliśmy rozgrzewkę i rozciągaliśmy się nad bardzo urokliwym kanałem. Mostek miał barierkę idealną do rozciągania pośladkowych i dwójek, a krawężniki ułatwiały pracę z łydką. Po chwili powrót na siku i marsz do strefy.
Wejście do sektora wcale nie było łatwe i szybkie. Przy bramce szerokości 40 cm każdy okazywał numer startowy ze strefą. Tłumek bardzo wolno przesuwał się do przodu. W strefie też tłum. Biegnę z rzeszą 13 tys. maratończyków, nie powinnam się dziwić. Nadchodzi godzina 10:25. Jesteśmy witani przez oficjeli, zagrzewa nas do biegu hymn Feyenoordu "You will never walk alone", którego refren śpiewają wszyscy naokoło. Atmosfera jest kapitalna.
Powoli zaczynamy przesuwać się do startu, a mnie się chce siku! Kurka, staram się wyczuć czy to ochota tylko na nerwowe trzy kropelki, czy jednak pęcherz pełny. Wychodzi na to, że nie jestem w stanie tej potrzeby powstrzymać. Maszerujemy do startu. Są toi-toi'e, ale z trzyosobową kolejką. Rezygnuję. Start coraz bliżej, pewnie z 10 metrów i widzę samotnego toi-toia bez kolejki, z którego ktoś wychodzi i wskakuję doń ja. Tak, przekonuję się, że to była dobra decyzja. Nie utrzymałabym tej ilości zbyt długo. Wybiegam z toi-toi'a prosto na matę startu.
To zaczynamy pierwsze 14 kilometrów. Podobnie jak w Toruniu, podzieliłam sobie maratoński dystans na trzy czternastki. Pierwsze metry przemierzam w tłumie. W końcu udaje mi się znaleźć luźniejszą dziurkę. Utrzymanie tempa 6:20 min/km nie jest łatwe, bo nogi rwą się za tłumem. Biegniemy nabrzeżem w kierunku mostu.
fot. marathonrotterdam.org |
Po trzech kilometrach już za mostem przyspieszam do 6:15 min/km. Największy tłum się ciut rozbiegł. Ciągle biegniemy dwoma pasami drogi. Zdejmuję bluzkę, którą miałam dla utrzymania komfortu cieplnego. Ląduje przy jakimś koszu.
Mijamy stadion Feyenoordu, a tłum śpiewa znowu "You'll never walk alone". Zagadują mnie czterej Włosi, proponują, aby biec z nimi, ale przyspieszają, więc zostaję. Trzymam się swoich wytycznych na ręku. Przed meczetem, na mostku oba pasy maratończyków schodzą się w jeden, ale nie powoduje to znaczącego zacieśnienia. Na dziesiątym kilometrze wyprzedzam grupkę biegnącą na czas 04:30.
Pierwsza czternastka mija niepostrzeżenie. Zaczynam kolejną, przyspieszam do 06:09 min/km. Trasa zaczyna robić się monotonna. Osiedla, biegniemy uliczkami otoczonymi drzewkami. Mam chwilami wrażenie, że "tu już chyba byłam", ale uświadamiam sobie, że wahadła nie były na tym etapie trasy. Kibice są niemal cały czas. Kilka razy słyszę swoje imię. Miłe to.
Im bardziej zbliżam się do 20 km zaczynam rozmyślać, czy ja dam radę po 28 kilometrze przyspieszyć. Utrzymanie obecnego tempa jest okey, mieszczę się w limitach czasowych na kolejnych piątkach, ale czuję zmęczenie. Niewielkie, ale czuję. Łyknęłam już dwa żele Agisko, niepokoi mnie, że organizatorzy proponuję na punktach odżywczych jedynie wodę i izotonik. Czy to oznacza, że nie będzie bananów?
Wracam na most. Myślami gnam do Krasusa, który jeszcze chwila (około 40 minut) i będzie finiszował. Myślę o Avie, co miała się w tłumie znaleźć z Kołczem. O Dżol, która samotnie wybiegała z sektora D. Ogarniam myślami tych, którzy z Polski trzymają za mnie kciuki. Jeszcze chwila i druga czternastka będzie za mną. Zostało coś około dwóch godzin biegu... 25 kilometr przebiegnięty w limicie, ale czuję że raczej nie przyspieszę za trzy kilometry.
Zaczynam trzecią czternastkę. Od 28 kilometra czekam na punkt z wodą. Chcę popić PowerBombę. Zaczynamy wbiegać w okrążenie naokoło jeziora. Biegnę, ale czuję ogromną potrzebę doładowania energii. Ktoś stoi na ulicy z garnkiem z bananami. Biorę. Kurde! Gdzie ta woda.... Widzę w wahadle punkt na 40 kilometrze, no ale to akuratnie mi nie pomaga, bardziej złości, jak fatamorgana.
Trasa maratonu w Rotterdamie, zapis z Endomondo |
Gdzieś na końcu ulicy widzę żółte tabliczki informujące, że woda za 200, 100, 50 metrów. Kurka, ale to daleko. Biegnę, ale nogi zaczynają ciążyć. Pobolewają kostki od zginania. Po trzech latach świetlnych docieram do wody. Piję odżywkę, tankuję wodę, chwilę maszeruję i w drogę. Ciągle otacza mnie tłum biegaczy, ale biegnę raczej sama. Ciężko mi się dostosować do czyjegoś tempa.
Jest ciężko, ale biegnę. Tempo 06:09 min/km jest nieosiągalne, cieszę się, jak udaje się biec 06:20. Doganiam Włochów. Nie wyglądają dobrze, ale żartują nadal. Tym razem to ja proponuję, aby biegli ze mną. Zostają. Do mety zostaje dziesięć kilometrów. Za chwilę doganiają mnie baloniki na 04:30, ale nie jestem w stanie się z nimi zahaczyć.
Przed wodopojem na 35 km przechodzę w marsz, ale mam wrażenie, że mi to wcale nie pomaga. Zaczynają pobolewać uda. Zbieram się do truchtu, na 37,5 km stoi serwis foto. Rozjechałam się z czasami na 04:20 na mecie, które mam na ręku. Życiówka ciągle jest osiągalna. Biorę się w garść trzy kilometry przed metą. Tłumaczę sobie, że tyle mam z domu do Wisły. To wcale nie długi dystans. Przyspieszam!
Międzyczasy maratonu w Rotterdamie |
Szaleńczy wiatr we włosach to nie jest, ale biegnę ile jestem w stanie. Kibiców przy trasie już nie widzę, nie słyszę. Robię swoje, zerkając co i rusz na zegarek. Niech te metry ubywają.
41 kilometr |
W końcu widzę na ulicy, że zostało już tylko 500 metrów. Mam siły na finisz. Radośnie gnam do mety. Pamiętam nawet o uniesieniu rąk w maratońskim geście. Udało się! Skończyłam! Czas netto: 04:31:57. Cztery i pół minuty lepiej niż w październiku, choć treningi trwały tylko dwa miesiące.
Dostaję medal i różę. Jeszcze w strefie mety zaczynam rozciągać pośladki, uda i łydki. Te ostatnie zaczynają mi samoistnie drżeć. Niesamowite uczucie. Powoli i dostojnie docieram do namiotu z depozytem (Kto wymyślił, aby po drodze były schody?), na odświeżenie i przebranie oraz kolejną porcję rozciągania. Marzę o obiedzie z piwem i łóżku.
Uwielbiam czytać Twoje relacje :)
OdpowiedzUsuńMiło mi :)
UsuńOgromne gratulacje :) Ah ten Rotterdam :D
OdpowiedzUsuńAch! Ten MARATON! :)
UsuńAch ten Rotterdam - fajnie było przeczytać relację z tego samego maratonu ale innym okiem. I to bardzo fajną relację! W końcu nie spotkałyśmy się po maratonie więc nie było okazji i gratuluję Ci teraz bardzo - życiówka zrobiona, a że poniżej planu to nieważne - się poprawi :) Ha, też miałam podobne odczucia np. wsród tych bloków co też mi sie zdawało że już tu byłam. No ta nawrotka gdy ja na 30-tym a niektórzy już z 40-tką się witają. Ale to było wkurzające :). A co podziałów to na 3 czternastki też fajny :) może nawet lepszy niż 4 dyszki
OdpowiedzUsuńDepozyt bez dozoru zniechęcił mnie do brania telefonu, zobaczyłam że świętujecie po dotarciu do hotelu. Z jednej strony żałowałam, ale z drugiej jak zobaczyłam łóżko - nie było odwrotu :)
UsuńPamiętasz muzykę na trasie? ... bo ja zapamiętałam tylko zespół a'la Beatelsi, inni nie robili wrażenia.
UsuńTylko 2 kawalki mocno zapadły mi w pamięć - Wham "Wake me up" i symfonicznie zagrane przez mały zespół co stał po prawej intro do Indiana Jones - to było super!
UsuńGratulacje! A mijanie się z tymi, którzy mają bliżej do mety może być stresujące. W zeszłym roku na maratonie w Łodzi, gdy byłem na trzydziestymktorymś kilometrze spiker poinformował nas, że ci, którzy biegną w kierunku przeciwnym mają ju tylko półtora kilometra do mety. Chciałem zabić ;-)
OdpowiedzUsuńZnam to uczucie. Zawsze się wówczas sama siebie pytam: "czemu tak wolno biegasz?"
Usuń