czwartek, 31 października 2013

październik: sezon u schyłku

Mój pierwszy sezon biegowy dobiegł końca i to w jakim stylu! Niespodziewałam się, że będzie tak spektakularnie. Pamiętam, jak w grudniu zakładałam sobie, że chciałabym przebiec półmaraton i było to marzenie odległe o lata świetlne (zrealizowane po trzech miesiącach)! A teraz mam za sobą już NAWET maraton. Po 11 miesiącach od wstania od biurka! Zupełnie niespostrzeżenie, choć wiem że pracy w przygotowania włożyłam sporo.

O maratonie myślałam od kwietnia (wynik dopingu Orlen Maratończykom). Plan trengowy realizowałam od maja do lipca, a potem po sierpniowym obozie i dwóch półmaratonach wróciłam do niego, aby dokonać realizacji w Toruniu. Udało się! Co zaskakujące, mój organizm nie jest po tym startcie zmasakrowany. W poniedziałek czułam lekkie zakwasy w udach, pobolewały kolana i kostki. Odczucia jak po cięższym treningu. Chyba po półmaratonie kampinoskim bardziej bolało niż po królewskim dystansie. Sporo śpię, ale to raczej wynik dwóch bezsennych nocy zaraz po starcie. Endorfiny nie dawały zasnąć i budziły wcześnie!

W październiku przebiegłam tyle samo kilometrów co w sierpniu (wtedy był obóz), teraz było kilka wybiegań (jedno w Tatrach, po Warszawie oraz półmaraton kampinoski) i wiadomo NAJWAŻNIEJSZY START SEZONU, który rozbił system. Aha! Udało mi się zrobić życiówkę na dychę.


Co poniedziałek dzielnie walczyłam na cross-fitach (galeria poniżej a relacja w linku). Pogoda w październiku nas rozpieszczała. Sucho i ciepło było co tydzień. 

Wyskok z głębokim przysiadem, foto: obozybiegowe.pl

Low row na TRXsie , foto: obozybiegowe.pl
Odkąd ćwiczę siłowo, mam wrażenie że moja forma biegowa rośnie. Racją jest, że bieganie samych kilometrów to za mało. Trening biegowy MUSI być wsparty dobrą kondycją całego ciała.

W czasie maratonu przebiegłam swój tysięczny kilometr. Fanfary wówczas nie grały, ale pierwsza myśl jaka przyszła, to taka aby sprawdzić "przebiegi" butów. Faaski są ze mną ok 700 km, zimowe Asicsy przebiegły coś około 200 km a trialowe Mizunki pewnie 100. Do wymiany letnich startówek sporo czasu, szczególnie że nadchodzi sezon, kiedy idą w odstawkę.

Zapis rekordów z Endomondo.

Pierwszy sezon kończę z następującymi wynikami:
5 km - 28:07 (Parkrun Warszawa Praga, lipiec),
10 km - 57:51 (Sądecka Dycha, październik),
półmaraton - 02:11:41 (Błonie, sierpień),
maraton - 04:35:36 (Toruń, październik).

Zapis rekordów z Endomondo.
Cieszy mnie, że od lipca średnie miesięczne treningowe tętno spada. Garmina z pulsometrem mam od maja zapis wygląda następująco:
- maj: 151 uderzeń na minutę,
- czerwiec: 143,
- lipiec: 175,
- sierpień: 166,
- wrzesień: 164,
- październik: 144.

Nie snuje teraz żadnych konkretnych planów na 2014 rok. Mam w głowie pewne zarysy tego, czego chciałabym dokonać, ale potrzebuję czasu, aby to ułożyć w realne cele i starty. Wiem już co w bieganiu lubię bardziej a co mniej. Spróbowałam w tym roku wielu biegowych opcji: starty masowe i lokalne, biegi uliczne i crossy, biegałam po bieżni krótkie dystanse i dłuuugie po górach. Mam teraz możliwość ukierunkowania zawodów pod kątem własnych preferencji.

Przede mną jeszcze tylko GPW 9 listopada (brakuje mi siódmego biegu, więc pobiegnę) i miesiąc zasłużonej biegowej laby. Zasłużyłam na roztrenowanie, czyli istotny element treningu. Poniedziałkowo będę się trenować funkcjonalnie na sali, ale biegać do połowy grudnia nie zamierzam.

A na koniec... MOJE MEDALE!

Wieszak zakupiony w dlabiegacza.pl

niedziela, 27 października 2013

czasem słońce, czasem deszcz. czyli mój debiutancki MARATON

19°C
Aktualnie: Pochmurno
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 11 km/h
Wilgotność: 82%

Na maraton toruński zapisałam się w sierpniu, zaraz po tym jak uznałam, że warszawski może być za wcześnie na stan moich przygotowań. 27 października idealnie wpisywał się w plan treningowy i założenia do poprawy mojej sprawności ogólnej.

To miał być "zimowy" maraton. Koniec października w Polsce to najczęściej czas jesiennej szarugi, przymrozków i pierwszego śniegu. Kto nie zna wietrzenia futer i premier kozaków na Wszystkich Świętych? Tymczasem AD 2013 przyniósł niespodziankę. 17-19 stopni w dzień, ciepłe wieczory i około 10 stopni w nocy. Początkowe założenia do rękawiczek i bluzy na trasie zmieniły się w letni biegowy outfit.

Przyjazd do Torunia w sobotę. W czasie podróży wszyscy w aucie dostajemy smsy z przydzielonymi numerami startowymi i zaproszeniem do biura zawodów. Na miejscu chwilę błądzimy w okolicy stadionu, bo ulice są zamknięte z powodu remontu. W końcu docieramy! Pierwsze zaskoczenie: możliwość wjazdu na teren stadionu. Pracownik tłumaczy „Stadion i teren jest otwarty dla Państwa, z okazji maratonu”. Biuro w ogromnym białym namiocie, strefa EXPO – drugie zaskoczenie, bardzo skromna (stoisko z odżywkami, dwa kramy z odzieżą biegową, stanowisko Festiwalu Biegowego). Odbieramy pakiety (numer z chipem, kilka batonów wyprodukowanych przez lokalnego potentata, ulotki i zniżki sklepów biegowych, pamiątkowa koszulka). W drodze powrotnej na parking rozmawiamy z pracownikiem stadionu o obiekcie i imprezach tu organizowanych. Dowiaduję się, że stadion miejski w Toruniu wyłożony jest wykładziną a nie tartanem, jak warszawska Agrykola.

Fot. radosne-bieganie.blogspot.com
Wieczorem pasta party w biegowym towarzystwie, potem grzecznie rozchodzimy się do hoteli odpoczywać przed tym co ma nastąpić jutro. Noc spokojna, w ogóle jestem spokojna. Mam przekonanie, że praca treningowa wykonana, że strategia na bieg jest. Wszystko pod kontrolą.

Niedziela. Poranek ciepły, ale pochmurny. Maratońskie śniadanie – bułka z dżemem i mała kawa. Około dziewiątej przybywam na stadion. W szatni poznaję inną maratońską debiutantkę, z którą umawiamy się, że jakby co... to na trasie będziemy się wspierać. W biurze zawodów spotykam znajomego z obozu biegowego, który biega od września maratony co dwa tygodnie i akurat w Toruniu musi pobiec na 03:30:00, bo... (uwaga!) 40 minut później ma autobus do domu i... nie ma innej opcji. Motywacja jest. Silna! 

Wspólnie szukamy depozytu, strzałki wskazują nie tam gdzie trzeba, a obsługa początkowo źle nas kieruje nie na trybuny ale do pomieszczeń pod... W końcu maszerujemy do autobusu, który przewozi nas ze mety na start. Tłum w autobusie pełen koncentracji. Cisza. Nieliczni rozmawiają. W ruchu są batony, ostatnie łyki wody. Po wyjściu na Stare Miasto tłum z autobusu trafia prosto w kolejkę do toalet... 30 minut do startu, a kolejka dłuuuga. Rezygnuję z niej i postanawiam potruchtać do pewnej sieciówki z zawsze czystymi toaletami, załatwiając za jednym zamachem i kwestie fizjologiczne i rozgrzewkę.

Minuty do 10.00 mijają szybko. Pada strzał startera! Zaczynamy! Maraton czyli trzy czternastki.

Start, grzeję tyły
Wybiegam ze strefy startu usytuowanej przy samym pomniku Kopernika. Kibice biją nam brawa, część biegaczy macha, jakby wyruszała w długą podróż, też macham i mam łzy w oczach. Zaczynam przygodę. Wkraczam w świat dystansu, jakiego do tej pory nie znałam... Już na pierwszych metrach pierwsza kolizja – w rozbiegany tłum wjeżdża rowerzysta. Jest przepychanka, zostaje przewrócony, jakby nie mógł poczekać kilka chwil jak odbiegniemy...

Kontroluję tempo. Biegnę za szybko, choć wydaje mi się, że lekko truchtam. Staram się spowalniać. Na jednym ze skrzyżowań odwracam się i widzę, że jestem prawie ostatnia... Zresztą przechodnie potwierdzają to komentarzami „To już koniec peletonu.” Nic to, tłumaczę sobie, ja mam dobiec do mety, to dopiero drugi kilometr, przede mną ponad 42! Tylko spokój mnie uratuje. Robię swoje – biegnę.

W okolicach trzeciego kilometra uznaję, że pora zdjąć bluzę, którą miałam tylko na start i początek biegu. Jest mi już za ciepło. Wypatrzyłam w oddali kosz i podbiegając do przystanku rozebrałam się z niej i wyrzuciłam bluzę. Od razu lepiej! Biegnę zgodnie z taktyką. Tempo książkowe – 06:39.

Pierwsza przepojka na piątym, zaraz po niej wybiegamy z Torunia. Trasa kieruje nas na ścieżkę rowerową na północ. Po drodze mijają nas rowerzyści, bardziej lokalni, bo „zawodowi” to mijają nas drogą. Kibice nieliczni, najczęściej zlokalizowani przy punktach z wodą.

Fot. pomorska.pl
10 km, czas: 01:06:25, pozycja: 660
Druga przepojka. Pierwszy pomiar czasu, wg planu powinnam tu być po 01:07:00 od startu. Zgadza się. Jest dobrze! Piję łyka wody i biegnę dalej.

Jest uroczo. Ścieżka wiedzie przez las. Jesienne kolory okalają nas z każdej ze stron. Przyjemne okoliczności przyrody, lekko się biegnie, choć pojawiają się podbiegi i zbiegi.

12,5 km, czas: 01:20:22, pozycja: 656
Zaczynam wyprzedzać, ale nie robi to na mnie wrażenia. To nawet nie 1/3 maratońskiego dystansu. Okoliczności przyrody nadal te same. Las, jesień w najlepszym wydaniu. Komfort cieplny.

Przed 14 kilometrem wbiegamy do Pigży, staram się lekko przyspieszyć. Pora biec tempem 06:32. Kolejne miejscowości przynoszą iście wiejski koloryt. W Brąchownie zawiewa w stronę trasy obornik, nie to żebym narzekała. Dało radę wytrzymać.

Fot. pomorska.pl

Kibiców w miejscowościach mało, ale jak macham do rodzin w autach, to odmachują. Trasa obstawiona przez OSP, co skrzyżowanie to strażak. Niektórzy kibicują, inni stoją obojętnie.

Wbiegam do Biskupic. Macham przyjaźnie do kierowcy TIRa, który zostaje wpuszczony „pod prąd” na drogę z maratończykami. Niech i on wie, co to „radosne bieganie”. Odmachuje zaskoczony. Uśmiecha się nawet. Wybiegam z zabudowań między dwa pola i aleję z dwu stron obsadzoną wysokimi drzewami. Zaczyna wiać. Mocno wiać. Mało tego? Zaczyna padać! Nie jest to mżawka! Zacina porządny deszcz. Szczęśliwie, nie jest mi zimno. Warunków do biegania się nie wybiera, więc zerkam tylko na zegarek i cieszę się, że mimo wiatru w twarz utrzymuję tempo 06:30.

Mijam 20 kilometr. Powinnam tu być wg rozpiski przyklejonej na ręce w czasie 02:14:00. Jestem około dwóch minut wcześniej! WOW!

Półmaraton, czas: 02:19:30, pozycja: 642
Na rogatkach Łubianki kolejny pomiar czasu. Pada. W głowie pojawia się myśl, że zaczynam wkraczać na nieznane biegowo obszary. W zawodach do tej pory najdłuższy mój dystans to właśnie półmaraton. Pięć razy do tej pory przebiegnięty, ale na 21.097 km się do tej pory zatrzymywałam.

Przejaśnia się. Jest 23 kilometr. Wbiegamy na ścieżkę rowerową, wiem że to oznacza zbliżanie się do Torunia. Znowu leje. W butach mam mokro. Cała jestem mokra. Czuję, jak wilgoć zgromadzona na twarzy strużkami spływa.

Widzę przed sobą dwóch mężczyzn. Mam plan, aby do nich dobiec i chwilę z nimi się utrzymać. Mam dość samotnego biegnięcia. Ostatni raz gadałam z kimś na 6 kilometrze! Znowu pada!

Przepojka na 25 kilometrze. Biorę wodę, banana i kawałek batona. Wszystko w rytmie marszowym, aby zaraz przejść do z powrotem biegu. Aż tu nagle słyszę „Cześć, Renata!”. Na widok Nadwornego Lekarza uśmiecham się od ucha do ucha! Zaczynamy razem biec, on dzwoni do reszty Kibicowskiej Braci z Elbląga, że mogą wyjść moknąć, bo jestem blisko! 

Słyszę, że dobrze wyglądam, że nie widać po mnie zmęczenia. Tak też się czuję. Ciągle mówię. Nie rozmawiałam tak dawno! Dla mojego dobra słyszę: „Nie mów do mnie, biegnij”, a za chwilę „Chyba za bardzo przyspieszyłaś, biegnij swoim tempem. Zwolnij.” Dobiegamy do Ani i Filipa. Stoją, skaczą i klaszczą. Przebijamy piątki, rzucamy „Do zobaczenia na mecie” i biegnę dalej. Słyszę za sobą „Chodź, pobiegniemy z ciocią”. Odpowiedź brzmi: „Nie mamo, NIE!". Kto by chciał biec za mokrą ciocią... Po tym spotkaniu dostaję powera! Zostają tylko dwa kilometry do odhaczenia kolejnej czternastki.

Fot. pomorska.pl

30 km, czas: 03:17:46, pozycja: 623
Wracamy na znaną trasę. Tędy już biegliśmy! Tak lubię. Szybko korzystam z przepojki. Łyk izotonika i wody i biegnę dalej. Ale... co to? Jak okiem sięgnąć w przód WSZYSCY IDĄ! Wyznaczone na ten etap tempo to 06:23, więc pora przyspieszyć. Na fali adrenaliny lecę nawet 06:15. Wyprzedzam! Lekko przemierzam trasę do Torunia. W głowie widzę podbiegi i zbiegi w połowie tego dystansu, a potem wbieg na toruńskie ulice.

Przestaje padać.

32,5 km, czas: 03:30:35, pozycja: 608
Pomiar czasu za najwyższym zbiegiem, potem już tylko lekkie falowanie, cztery kilometry i wybiegnę z lasu. Wszyscy mówią, że maraton zaczyna się po trzydziestym kilometrze... Jeśli tak, to ja mogę biegać maratony często. Z lekkością i radością mknę do przodu. Uśmiecham się sama do siebie, choć rozsądek podpowiada, że została dycha, godzina... Wszystko się może wydarzyć.

Wychodzi słońce. W wąwozie, w którym usytuowana jest ścieżka rowerowa mało ono operuje, ale świeci! Rozpuszczam włosy. Niech schną. Jeszcze parę kilometrów temu martwiłam się, że nie mam suszarki, a tu jest opcja że wyschną same. Jak się ma dużo czasu na myślenie, to głowę zaprzątają z pozoru prozaiczne, kobiece problemy...

Wbiegam do Torunia. Mijam kolejnych maratończyków. Chcę się w końcu podczepić pod kogoś i wspólnym tempem biec do przodu. Udało się! To był 37 lub 38 kilometr. Człap, człap razem. W ciszy, ale RAZEM. Naprawdę jest łatwiej. W pewnej chwili słyszę odgłosy ze Stadionu Miejskiego. Komentuję to głośno. W odpowiedzi słyszę: „Dobrze, że mi się trafiłaś. Ciężko mi się biegło samemu”. Na czterdziestym opuszczam towarzystwo.

Docieram na Bema. Mam tu być w czasie 04:24:00 od strzału startera. Jestem trzy-cztery minuty szybciej. Ostatnia przepojka i ostatnia prosta. Czekałam na nie obie. Prosta z agrafką, ale co tam. To końcówka. Zaczyna się bieg pod słońce odbijające się o mokrą ulicę. Nie widać nic dalej niż 100 metrów. Zastanawiam się, gdzie ta nawrotka, bo skręt na stadion już minęłam. Biegnie się ciężko. Chyba jest pod górę, nieznacznie ale jednak... Wypatrzyłam kres i po kilkunastu krokach zawracam. Jeszcze tylko światła i na stadion. Biegnę, truchtam bardziej. Czuję zmęczenie.

Tuż przed skrętem na stadion Kibicowska Brać z Elbląga macha do mnie z auta i krzyczy chyba na cały Toruń: „Ajaja!!!”. Macham do nich i wiem, że zostało już tylko pięćset metrów. Droga do stadionu, a potem ostatnie 350 metrów po bieżni...

fot. maratontorunski.pl

Meta, czas: 04:35:36, pozycja 559
Na ostatniej prostej przepełniała mnie całą niesamowita radość! Udało się! Spełniłam swoje marzenie, wieńczę swój pierwszy sezon biegowy maratońskim debiutem!

fot. datasport.com.pl
Unoszę ręce w górę i wbiegam na matę mety. Jestem maratonką!

Nieważne, że słyszę za chwilę, że „Medal prześlemy Pani pocztą” i dostaję jedynie toruńskie pierniki na osłodę. To nie jest ważne. Przebiegłam królewski dystans. Przez czterdzieści dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów biegłam! Zrobiłam to z przyjemnością. Nie miałam „ściany”, uśmiecham się na mecie i pękam z dumy!

Zapis trasy z Endomondo

Odchodzę na bok porozciągać się przy trybunach, od razu dostaję z depozytu swoje rzeczy. Nogi bolą, rozciąganie im pomaga. Przygląda mi się jakiś biegacz, pyta czy to pomaga i papuguje moje ćwiczenia. Na niepewnych nogach kroczę do szatni. Życie odzyskuję pod prysznicem. Ciepła woda sprawia, że zmywam z siebie cały trud trasy. Jeszcze ubieranie się sprawiało trudność, ale spacer na parking już nie. Po drodze zebrałam gratulacje od warszawskich biegaczy (w tym Kołcza, co nie dawał złamanego grosza za to że złamię pięć godzin), a także dostałam medal od Joli, bo jak to ujęła „Ja mam już kilkanaście, a to Twój pierwszy!”. Dziękuję!

Fot. martonypolskie.pl
Aha! Bogdan, kolega z obozu, złamał 03:30:00 i pewnie zdążył na wcześniejszy autobus do domu.


Relację można również przeczytać w serwisie magazynbieganie.pl

przed maratonem

O moich przygotowaniach do biegu na dystansie 42.195 metrów. Chronologicznie. To będzie dłuuugi wpis. Osoby o słabych nerwach i kobiety w ciąży proszone są o odejście od odbiorników.

55 dni
Wracam do planu treningowego pod maraton na 4,5 godziny, który skończyłam w lipcu, a nie skonsumowałam, bo brak startów w tym czasie, bo urlop i inne priorytety. Po drodze był sierpień z obozem biegowym i dwiema połówkami... Maraton Warszawski odpuszczony, ale że smaczek został na dokończenie tego roku z dystansem królewskim, to znalazłam opcję na koniec października, czyli maraton toruński. Siłowo więcej przez dwa miesiące zrobię niż przez miesiąc. A przecież jestem już dalej jak w pół drogi, więc szkoda odpuścić...

Pobiegnie razem ze mną elbląski zaprzyjaźniony biegacz (zakłada dotarcie do mety godzinę wcześniej niż ja). Opłata wniesiona, kibice zapewnieni. Zostaje tylko trenować.

50 dni
Ogłoszono trasę. Wygląda jak balonik. Biegnie z Torunia przez dwie gminy: Łubianka i Łysomice i powrót do miasta. Płasko, po ulicy.


47 dni
Wybieganie w tempie maratońskim. Nie było łatwo, ale udało się w czasie 19 kilometrów utrzymać tempo 6:35 min/km. 
Mail od Kołcza: Dobrze, dobrze… jak dajesz rade 19 km to i 30 km na adrenalinie i w towarzystwie tez dasz… potem zostaje jednak 12 km dla „psychicznych”, tam się wszystko wydarza! Byle tam nie pęc i nie dyskutować ze sobą (tak jak ja czasem…)! ... Ale będzie git! Widzę to.

46 dni
Opublikowano tegoroczny projekt medalu dla uczestników. W kształcie kojarzącego się z Mikołajem Kopernikiem astrolabium. Ładny, podoba mi się.


Na samą myśl o maratonie boli mnie brzuch. Niewykluczone, że pobiegnie ze mną Kołcz. W tym samym biegu, bo przecież nie moim tempem.

44 dni
Czytanie poradników zaprzyjaźnionych blogerów: Krasusa (cz.1 i cz.2), Warszawskiego Biegacza (o taktyce, jedzeniu i piciu). Jak również relacji Leszka, garści rad u Justynki czy przeżyć Bo. Nie będę wracać do tego ostatniego wpisu, bo drżę na ciele od tego, co przeczytałam i o "ściance" na trasie i o tym co na mecie...

Zerknęłam też co na ten temat pisze mistrz polskiego maratonu - Jerzy Skarżyński. To czego mi zabrakło, to wskazówek praktycznych, ale znalazłam w końcu wpis o wyprawce. Ponoć warto mieć ze sobą tabletkę magnezu i coś przeciwbólowego... Pomyślę!

42 dni
Udało się złamać godzinę w biegu na dychę. Trasa, co prawda, bez atestu, ale jednak. Na mecie na zegarku 58 minut i 15 sekund.

40 dni
Nie ma trenera, który by mi nie odradzał startu na królewskim dystansie w tym roku. Nikt nie pyta, ile biegam czy jak przebiegają przygotowania, tylko od razu sugestia, że za wcześnie... Jestem zatem jedną wielką wątpliwością. Tylko Kołcz wspiera i uważa, że to przesadna ostrożność z ich strony...

37 dni
Oprócz dreptania stawiam na siłę. Pompki i przysiady są na porządku dziennym. Do tego raz w tygodniu dołożyłam trening funkcjonalny na Polu Mokotowskim.

30 dni
Jest dobrze. Tak myślę. Kilometraż września optymistyczny. 10 x 400 metrów po Agrykoli wczoraj utrzymane w tempie 4:44-4:59, mimo zmęczenia. Czułam moc.

Dziś dopadłam kolejny tekst o maratońskich przygotowaniach. Za trzy dni biegnie Warszawa. Większość biegaczy tylko o maratonie... Zapamiętałam to zdanie: "Maraton ma w sobie niewyobrażalną energię. Kusi jak śpiew syren, ale nie zabija". Popłakałam się czytając dalej: "To doskonałe odbicie życia. Przyjmij zatem strach z całym dobrodziejstwem inwentarza, weź pod pachę jak starego przyjaciela i razem ruszcie po nowe wyzwania". Końcówka tekstu widziana zza łez. Dobrze, że dziś pracuję w domu i nikt nie widzi tego wybuchu emocji. 

29 dni
... a za mną tydzień z zakwasami. Maraton nie wybacza nieodbytych treningów, więc biegam swoje.

28 dni
Wiadomość dnia: Elblążanin kontuzjowany. Nie biegnie. Kibice pozostają bez zmian, ale będą się koncentrować TYLKO na mnie. Jest presja. 

Udało mi się zarezerwować nocleg na Starym Mieście w Toruniu.

27 dni
Dłuuugie (26,2 km) wybieganie za mną. A biegowy świat żyje dziś życiówkami maratońskimi w Warszawie i Berlinie. Kołcz z Jolą podjęli decyzję o biegu. Będę miała kogo gonić...

23 dni
Oprócz jedzenia większej liczby owoców, łykam witaminę C1000 i witaminę B complex (efekt: malownicza żółć siuśków). Przybyło arktyczne zimno, a ja nie mogę się przeziębić.

19 dni
Weekend w Tartach i życiówka na 10 km na wcale niełatwej trasie z atestem. Czas jak w planie treningowym, 58 minut złamane!

16 dni
Kolejne relacje z tegorocznych maratonów biegaczy czytam. U Pawła (dzięki za zwrócenie uwagi na tętno!) i Jaro, który potwierdza, że walka zaczyna się po 30 kilometrze, a ja również mam podejrzenia że moje nogi będą chciały strajkować... Eh... a jak czytam "Tak jak od trzydziestego któregoś kilometra mówiłem sobie, że to już ostatni maraton, to przy wieczornym piwku zacząłem już snuć plany na następny", to zastanawia mnie, co w sobie ma ten bieg?!

15 dni
Od trzech dni odpoczywam. Potrzebuję tego. Mam wrażenie, że ciągle tylko trenuję. Chodzę jak zaprogramowana, objuczona torbami z ciuchami na przebranie. Cieszę się na myśl o maratonie, ale jeszcze bardziej marzę o roz-tre-no-wa-niu. Biorąc pod uwagę moje plany na 2014, to spokojnie do Nowego Roku mogę odpocząć od planowego treningu: poćwiczyć i pobiegać na pół gwizdka (treningi funkcjonalne zostaną na bank!).

12 dni
Za mną kolejne 25 km wybiegania i sportowy poniedziałek, a także przeczytane maratońskie relacje z Poznania tym razem: Marysi, Błażeja i Emilii. Mam w myślach ciągle swój pierwszy półmaraton, który POBIEGŁAM po trzech miesiącach od wstania od biurka. Wtedy dałam radę, to i teraz dam. Ciągle pamiętam ten ból w udach i pośladkach...

11 dni
Oglądam trasę. Dokładnie. Nie lubię wahadeł pod koniec trasy. A tu proszę...


Już jesteś w ogródku, już witasz się z gąską, ale nie... jeszcze dymasz tam i z powrotem! Na 40 z hakiem kilometrze mijasz stadion, po to aby wybiec do końca ulicy i wracać. Kibiców będzie tu tłum na tym etapie, z pewnością... 1, 2, 3 i jestem spokojna. Szukamy pozytywów: dystans ładnie się dzieli na trzy czternastki. Dwie proste i balonik.

9 dni
Czuję wielkie odliczanie (już jednocyfrowo, brrr!). Tik, tak, tik, tak...

Wczoraj na treningu drużyny obozybiegowe.pl po raz pierwszy nie biegałam z Puchatkami. Byłam w grupce oczko wyżej - taki mój mały, WIELKI osobisty sukces.

8 dni
Podświadomość zaczyna pracować. W nocy miałam tego wyraz. Śniło mi się, że dobiegłam z bardzo dobrym (pewnie nie możliwym dla mnie) czasem 04:17:00. Duma mnie rozpierała i tylko to uczucie pamiętam. Nic z biegu. Zero "potu, krwi czy łez", tylko przepełniające szczęście.

Zakupiłam już żele. Czekają. 

7 dni
Pobiegnięty treningowo półmaraton kampinoski. Tempo ciut wyższe niż maratońskie. Ostatnie wybieganie w jesiennej aurze i świetnej atmosferze.

Wieczorem lecę w miasto, a jutro będę czytać pod kocem a przy kominku "Bezcennego", Miłoszewski czeka już chyba z trzy tygodnie aż nadejdzie tydzień odpoczynkowy. Can't wait!

5 dni
Zwalniam treningowo, dziś akurat w planie cross-fit. Mam apetyt, szczególnie na słodycze. Czekolada w każdej postaci wchodzi gładko. Nie odmawiam sobie niczego, no może alkoholu.

4 dni
Pogoda sierpniowa. Prognozy na weekend są podobne. Liczyłam w niedzielę na start na kilka stopni, a może być nawet 18, szczęśliwie z zachmurzeniem!

Strategia... Najważniejszy cel to DOBIEC do mety. Czas jest drugorzędny. Jednak, aby nie biec tak zupełnie towarzysko i bez motywacji, postaram się potruchtać  wg tego kalkulatora maratońskiego. Podobają mi się te komentarze: "You know that you can run 10 km faster than 1:07:00. But, the main thing here is not completing a short distance race, but rather "finishing" a marathon in the target time of 4:35:40." lub "You now notice that you are constantly "swallowing" other runners and are no longer being passed". Piękna konwersacja z biegaczem. Kołcz mówi, że wszystko co zrobię poniżej pięciu godzin będzie sukcesem.

Na blachę wykułam etapy z tempem i tętno! W głowie mam też tysiące rad wyczytanych w książkach i internecie... Ja nawet pływać uczyłam się z lektur.



3 dni
Staram się spędzać sporo czasu w ciągu dnia na świeżym powietrzu i przyzwyczajać się do ciepła na zewnątrz. Dziś trening biegowy z przedmaratońskim uprzywilejowaniem, nabiegałam ponad 6 km w tym 5 w tempie 5:45. 

1 dzień
Byłam u lekarza. EKG jak malowanie. Serce jak dzwon. Czuję zmęczenie i senność... Za mną też ostatnie truchtanie (6 km). Spociłam się jak norka! Postarałam się pobiegać w słońcu, czyli w warunkach zbliżonych do niedzielnych. Uprałam ciut buty z wierzchu, bo po środowej Agrykoli całe w czerwieni od rozciągania na bieżni. W końcu maraton to święto biegania, głupio tak w brudnych wystąpić!

Wszyscy pytają czy się stresuję... A ja mam wrażenie, że się przygotowałam i o sam  bieg jestem spokojna. Rozsądku mi nie brakuje, robię to wyłącznie dla siebie. Jestem dobrej myśli, choć wiem, że zaboli.

Wieczorem pakowanko od razu w podziale na etapy, by ogarniać całość, ale w szczegółach...
(1) Na bieg:
- koszulka na ramiączka New Balance,
- podkolanówki kompresyjne Viking,
- spodenko-spódnica z Lidla,
- czapka lub opaska,
- narzędzia do ogarnięcia włosów,
- buty Puma Faas,
- stara bluza H&M (do zdjęcia po starcie i wywalenia zarazem),
- taśma na numer startowy z saszetką na małe żale (na co 5 km), Powerbombę, chusteczki higieniczne i tabletką przeciwbólową (na wszelki wypadek),
- zegarek Garmin 110 i pasek do pulsometra (lubię zapominać).
W łapkę będzie izotonik (co by go wypić do 30 min przed startem).
(2) Do depozytu - cywilne ciuchy wraz z bielizną, ręcznikiem i żelem pod prysznic.

Mniej niż 24 godziny do startu
Sobota. Wyspałam się! Wyjazd do Torunia przed południem. Dużo piję. Wizyta w Biurze zawodów. Spacery w Toruniu nad Wisłą. Pasta party. Próba przespania nocy.

Pamiętać o zmianie czasu! Pamiętać o zmianie czasu! Pamiętać o zmianie czasu!

sobota, 19 października 2013

(pół)maraton kampinoski

8°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płd. z szybkością 14 km/h
Wilgotność: 46%

Wstać się nie chciało bardzo! Kto to słyszał się zrywać przed siódmą, w sobotę! Szczęśliwie mam zwyczaj przygotowywania się do zawodów przed pójściem spać, więc nawet z zamkniętymi udało mi się ogarnąć do wyjścia. Wcześniej tylko jeszcze szybkie śniadanie: półbagietka z dżemem malinowym i kawa. Banan i woda zabrane jako prowiant na drogę.

Jazda wzdłuż Wisły w masakrycznej widoczności. Mgła jak mleko. Zapowiadane słońce o ósmej było zgoła nierealne... Zaraz za zjazdem z siódemki w Dziekanowie Leśnym zauważyłam rześko maszerującego młodzieńca z torbą. Oglądał się na jadące auta, więc przystanęłam i przygarnęłam kropka. Chłopak szedł na maraton. Dobry uczynek z rana jak śmietana!

Na miejscu w Kampinosie lekki cyrk z zaparkowaniem. Wizyta w biurze zawodów - odbiór numeru startowego, mapki trasy (poniżej), talonu żywieniowego i karty rabatowej na produkty Merrell (sponsora biegu). No i zimnica. A ja w spodniach 3/4! Nie miałam wątpliwości, że po 2-3 kilometrach będzie już mi ciepło, ale jak ja wytrzymam do startu?!
fot. maratonkampinoski.pl
Jako że przed zawodami życie towarzyskie toczy się w okolicach toalet, to tam spotkałam Piotra oraz dziewczyny, z którymi zamierzałam biec ich półmaratoński debiut - Zuzię z drużyny obozybiegowe.pl i Agatę. Okazało się przy okazji, że nie pobrałam mocnowanego do buta chipa. Po chwili zaopatrzona w obręcz z chipem, pozbyłam się kurtki i poszliśmy pobiegać. Na rozgrzewkę.


Półmaraton startował równo 30 minut po maratończykach. Wspólnie odliczyliśmy czas do startu i... poszły konie po leśnym dukcie! Pierwszy kilometr w sporym tłumie. W końcu peleton się uformował i spokojnie można było biec swoje.

Biegłyśmy we cztery, bo dołączyła do nas Kasia. Pierwszy kilometr jak zwykle na adrenalinie, potem stabilizowałam tempo. Udało się mi utrzymać narastającą prędkość do końca. Biegłam zupełnie treningowo, więc miałam czas na podziwianie widoków!


Przy punkcie kontrolnym nr 2, w najdalej wysuniętym punkcie trasy zostawiłyśmy Zuzię. Agata biegła do 15-16 kilometra z przodu, a Kasia noga w nogę do 18-19 ze mną, później została razem z Agatą.

Jesienny las powalał swym pięknem. Tuż po starcie, gdy pierwsze promienie słońca przebiły się przez chmury mokradła na ok. 3 kilometrze wyglądały mrocznie, zielono i tajemniczo. Później gdy słońce już na dobre operowało nad lasem, uaktywniło żółcie, brązy i czerwienie liści. Biegło się głównie po ścieżkach wysłanych liśćmi, czasem było ślisko, dlatego cieszyłam się, że przywdziałam Mizunki. W startówkach bym się ślizgała lub zapadała w piach lub błoto. Miejsc piaszczystych i błotnistych wiele nie było, ale las pokazywał całą swoją paletę opcji na podłoża. 


Największym zaskoczeniem trasy nie były wcale "kocie łby" w Palmirach, bo ktoś wspominał że będą, ale wydmy na dziewiątym kilometrze. Faliście było bardzo, więc tempo spadło nam na podbiegach do 6:50, ale szybko to odrobiłyśmy.

fot. silne-studio.pl

Bieganie w lasie ma to do siebie, że na trasie nie spotyka się kibiców. Cisza i spokój. W dwóch miejscach na zielonym szlaku mijaliśmy się z zuchami. Pierwsza grupka, myślę, że trzydziestoosobowa, profesjonalnie zachęcała do wysiłku, krzyczała "BRAWO" w podziale na głoski i przebijała piątki. Druga była tylko akustyczna, na nasz widok, ale też było miło.

W czasie całego biegu kontrolowałam tętno. Utrzymywało się przez cały czas między 170-177 uderzeń na minutę. Wzrosło do ponad 200 na finiszu, bo około 50 metrów przed metą, gdy wydawało mi się, że nikt nie biegnie za mną, a usłyszałam kroki i ciężki męski oddech. Przyspieszyłam wtedy i nie pozwoliłam się wyprzedzić przed matą z pomiarem czasu.

Medal za sobotę na medal dla maratończyków i (pół)maratończyków był taki sam. Chwilę po mnie na mecie zameldowały się szczęśliwe: Agata i Kasia, a po rozciąganiu spotkałam i Zuzię! Mój cel na dzisiejszy bieg to czas 2:15-2:17, cieszę się że nawet przy trudnej trasie udało mi się dotrzeć do mety w czasie: 2:14:41. Mogę być zającem.

fot. maratonkampinoski.pl

poniedziałek, 14 października 2013

sportowy poniedziałek

15°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 6 km/h
Wilgotność: 45%

Po niedzielnym wybieganiu w poniedziałkowe południe udałam się na rower. Udało się w ciągu godziny zrobić 17 kilometrów, ale pedałować wcale nie było łatwo. Nogi były zmęczone i miałam wrażenie, że rower stwarza opór przed szybszą jazdą...

Bez zbytniego forsowania, wolniutko przemykałam jesiennymi uliczkami Michalina i Józefowa, aby dotrzeć nad plażę nad Świdrem. Tam chwila przerwy na sesję foto...




... i powrót do domu.

Wieczorem trening funkcjonalny z rozgrzewką Agnieszki, która postanowiła połączyć ćwiczenia na nogi (przysiady, podskoki, przeplatanki i wymachy na różne sposoby) z pompkami. Potem "atrakcja wieczoru" rywalizacja WOD z siedmioma stacjami:
  • TRXy - low row i pompki,
  • tureckie wstawanie z ciężarkiem (specjalnie dla mnie był czterokilogramowy!),
  • przysiady z podnoszeniem opon,
  • skakanka,
  • kettle swing,
  • burpeesy,
  • pompka na kettlu z podniesieniem ciężaru w górę.
Jeden cykl - 1,5 minuty, przerwa i minuta powtórzeń. Daliśmy się jednym punktem wyprzedzić i zajęliśmy w dwuosobowej drużynie zaszczytną ostatnią pozycję. Nasza nazwa "Licząc na wirtualnego" i wiara w trzeciego zawodnika niestety nie pomogła...

Tabela wyników rywalizacji WOD

Czuję łydki, a i plecy jutro będą boleć. Taki los.


niedziela, 13 października 2013

Biegiem po Prawdziwych Bielanach i Żoliborzu

14°C
Aktualnie: Częściowe zachm.
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 10 km/h
Wilgotność: 67%

W planach wybieganie. Im dłużej tym lepiej, ale najmniej 24-25 km. Biegi po Prawdziwej Warszawie (BPPW) ze swoją dwuletnią rocznicą idealnie wpisały się w moje biegowe zamiary. Wyjątkowo postanowiłam dotrzeć do celu wyprawy nie autem, ale komunikacją. 


Start z Centrum, gdzie dowiozła mnie SKM, dalej na nóżkach.



W idealnym świecie z Centrum do metra Słodowiec miałam dobiec (ok. 6-7 km), ale w realnym SKM straciła blisko 15 minut na postojach na Wschodniej i przed Stadionem, więc plany należało dostosować do możliwości. Czasowych. Do Muranowskiej zatem było biegiem (3,5 km), a dalej tramwaj plus metro, aby przed 13.00 stawić się na miejscu zbiórki BPPW.


Część trasy po Bielanach była mi już znana z nocnego biegu z wiankiem. Byliśmy przy "tanim domku", który w latach trzydziestych XX wieku był dostępny dla robotników za 12-13 pensji.  



Później dotarliśmy do zespołu pokamedulskiego w Lasku Bielańskim. Czekał tam na nas osiołek (imienia nie pamiętam) i schody do nieba.


Eremy w dziennym świetle i w jesiennej oprawie drzew prezentują się okazalej niż w nocnym mroku. Po spacerze między domkami dotarliśmy do grobu Stanisława Staszica oraz do karuzeli, z której wyjątkowo nie korzystaliśmy, bo zajęta była przez dzieci.


Dalej zapuściliśmy się w Lasek Bielański aż do kolektora wodociągu miejskiego najdalej ułożonego na północ.


To co towarzyszyło naszej wędrówce z przewodnikiem przez całą trasę to liście, po których cudownie szeleściliśmy...


Po zwiedzeniu Żoliborza dotarliśmy na Sady Żoliborskie pod bar mleczny, gdzie po raz pierwszy dokonano rezerwacji dla grupy (dla nas) na pyszną pomidorową. Wcześniej odbył się tradycyjny konkurs wiedzy i rozdawnictwo medali z Warszawą w tle i biegaczem z tortem z dwoma świeczkami.


Jako że na moim zegarku było dopiero 18 km, ruszyłam do Powiśla dalej biegiem. Trochę zakręciłam się przy Burakowskiej i Rydygiera, bo ni stąd ni zowąd pojawiła mi się ulica Anny German, której moje GPSy telefonowe nie lokalizowały, ale dalej już bez problemu przy stacji Warszawa Gdańska do Muranowskiej i Bonifraterską i Miodową do Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Bieg zakończyłam pod Muzeum Narodowym. 

Ostatecznie udało się przebiec 25 km w około 3 godziny, choć czas treningu to blisko cztery godziny.

sobota, 12 października 2013

Chrissie czyli sport bez ograniczeń

"Bez Ograniczeń, czyli historia najtwardszej kobiety na świecie" to opowieść Chrissie Wellington, czterokrotnej mistrzyni świata na dystansie Ironman.

fot. wydawnictwo Galaktyka

Kto spodziewa się książki o instruktażowej o triathlonie, ten może się rozczarować. Chrissie opowiada o swojej przygodzie ze sportem, o początkach biegowych i rowerowych. O tym jak zmagała się z problemami z łaknieniem, jak się z nimi z pomocą rodziny uporała. O tym jak po kilku miesiącach biegania dobiegła z fenomenalnym wynikiem na metę maratonu w Londynie. Snuje również opowieść o pracy urzędniczki i o swoich podróżach do Nepalu czy Nowej Zelandii, które dzięki poznanym ludziom wciągają ją w wir rowerowych przejażdżek i prowadzą do pierwszych amatorskich startów i zwycięstw. To w sumie niesamowite, bo ona wciąż zwycięża! 

Pewnego dnia Chrissie zostaje w końcu zawodową triathlonistką. Opisuje treningi, pierwsze zawody, relacje z kolegami z drużyny, trenerami. Razem z nią śledzimy proces zmiany trenerów. Nie jest to sportowa droga wyściełana różami, mimo że zwycięża notorycznie. Jest dobra, ale kosztuje ją to wiele pracy. Trzynastokrotnie pod rząd wygrywała zawody Ironman w kategorii kobiet, ustanawiając nowe rekordy zawodów. Niepokonana babka!

Autorka dziali się z czytelnikiem, swoimi sposobami na motywację na zawodach. Przed startem Chrissie czyta wiersz "Jeżeli" Kiplinga. W książce nie jest on cytowany, więc pozwoliłam sobie dotrzeć do źródła.

Ryduard Kipling
Jeżeli
Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili
Ubodzy duchem, ciebie oskarżając;
Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili,
Na ich niepewność jednak pozwalając.
Jeżeli czekać zdołasz, nie czując zmęczenia,
Samemu nie kłamiesz, chociaż fałsz panuje,
Lub nienawiścią otoczon, nie dasz jej wstąpienia,
Lecz mędrca świętego pozy nie przyjmujesz.

Jeżeli masz marzenia, nie czyniąc ich panem,
Jeżeli myśląc, celem nie czynisz myślenia,
Jeżeli triumf i porażkę w życiu napotkane
Jednako przyjmujesz oba te złudzenia.
Jeżeli zniesiesz, aby z twoich ust
Dla głupców pułapkę łotrzy tworzyli,
Lub gmach swego życia, co runął w nów,
Bez słowa skargi wznieść będziesz miał siły.

Jeżeli zbierzesz, coś w życiu swym zdobył,
I na jedną kartę wszystko to postawisz,
I przegrasz, i zaczniesz wieść żywot nowy,
A żal po tej stracie nie będzie cię trawić.
Jeżeli zmusisz, choć ich już nie stanie,
Serce, hart ducha, aby ci służyły,
A gdy się wypalisz, Wola twa zostanie
I Wola ta powie ci: "Wstań! Zbierz siły!"

Jeżeli pokory zniszczyć nie zdoła tłumu obecność,
Pychy nie czujesz, z królem rozmawiając,
Jeżeli nie zrani cię wrogów ni przyjaciół niecność,
I ludzi cenisz, żadnego nie wyróżniając.
Jeżeli zdołasz każdą chwilę istnienia
Wypełnić życiem, jakby była wiekiem,
Twoja jest ziemia i wszystkie jej stworzenia
I - mój synu - będziesz prawdziwym człowiekiem!

Na mnie ten wiersz zbytnio nie działa, ale czytasz poezji to ze mnie zawsze był żaden. Przemówiła do mnie jednak maksyma, którą bohaterka wielokrotnie sprawdziła: "...po drodze niejednokrotnie przekonywałam się, że widzialne z oddali granice i przeszkody znikają, jeśli spróbuje się je pokonać. Okazuję się urojonymi barierami, zrodzonymi z naszych wewnętrznych przekonań". 

Mimo, że książka nie ujęła mnie zbytnio, to jednak czytałam ją dalej - nie jednym tchem, ale chciałam wiedzieć co wydarzy się w życiu Chrissie. Jest to zdecydowanie bardziej opowieść o samej zawodniczce, niż poradnik jak zostać mistrzem świata w triathlonie. Cztery razy, zresztą. Bohaterka wspomina o swoich treningach, ale nie zapoznaje się ze szczegółami. Mówi ogólnie, jakiego treningu potrzebuje biegacz czy triathlonista. Podkreśla, jak ważny jest odpoczynek. Prochu nie wymyśla, pisze o swoim przypadku, tym czego doświadczyła.

Polubiłam Chrissie (na 183 stronie) dopiero od chwili, gdy podobnie jak mnie ją też złapał przed zawodami półpasiec. Ja odpuściłam, bo zwyczajnie nie byłam w stanie się zwlec z łóżka na półmaraton warszawski, ale ona wygrała zawody. Silna kobieta!

wtorek, 8 października 2013

ostatni WTC w tym roku

4°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 10 km/h
Wilgotność: 81%


To był wtorek z niedoczasem. Kilka spotkań, które się przedłużyły i korek w miejscu, gdzie go zwykle nie ma! Czas na zjedzenie i przebranie w domu niebezpiecznie topniał. Udało się jednak stawić o czasie w biurze zawodów ostatniego cyklu zawodów Warsaw Truck Cup na Agrykoli, zrobić rozgrzewkę i pokibicować znajomym, biegnącym w ostatniej serii na 3 km.

Było zimno. Nie zdecydowałam się na zdjęcie drugiej warstwy. 1,5 kilometra to w sumie nie jest długi bieg, więc się nie zgrzeję, pomyślałam.

Nadszedł moment startu. Puściłam się pędem przed siebie. Biegłam dwa pierwsze kółka na trzeciej lokacie. Zerkałam na zegarek tempo 4:20. Za szybko! Miało być 4:40-4:45. Myśl tę potwierdza trener, który stoi i kibicuje. Ciut zwalniam. 


Wyprzedza mnie jedna osoba, a potem druga (na zdjęciu widać moje ostatnie chwile na trzeciej pozycji). Po kilometrze czuję zmęczenie, ale chcę utrzymać prędkość, bo zostało przecież raptem okrążenie! Nikt już mnie nie wyprzedził, nawet Messi, który ograł mnie na ostatniej prostej w maju.

Ostatecznie pobiegłam na 07:20:01. 


Na rozdanie nagród i pasta party pod For Pro nie czekałam. Wróciłam do domu po lekkim schłodzeniu na stadionie, kaszląc jak gruźlik. Medal wręczono mi na treningu drużyny. Zespołowo zajęliśmy trzecie miejsce na Warsaw Truck Cup 2013!

fot. obozybiegowe.pl


niedziela, 6 października 2013

10 z atestem między Sączami

14°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 8 km/h
Wilgotność: 63%


Z Zakopanego szybciutka nieoczekiwana zmiana miejsc do Nowego Sącza na V Sądecką Dychę o puchar Newagu. Pogoda dopisywała. Raczej cieplej niż zimno. Sucho.

Sesja przed startem w drużynowej koszulce
O 12.10 wyjazd autobusami na start w Starym Sączu. Od początku ciągle w uszach mi brzmi "trasa płaska", ale podróż z mety na start pokazuje zgoła co innego. Jest faliście. 

Rozglądam się po współpasażerach. Większość w zwykłych koszulkach, kilka osób w zwykłych (nie-biegowych) butach, zdecydowana połowa bez zegarków treningowych. Tu się biega na samopoczucie, myślę. W biurze zawodów panowała familiarna atmosfera, biegacze witali się z organizatorami. Smaczek małych, lokalnych biegów.

Docieramy do Starego Sącza. Wychodzący z autobusów tłum zaczyna poszukiwać toalet. Ja też (piłam wodę całą drogę między Zakopanem a Sączem!). Znajduję miejski szalet i wchodzę bez zastanowienia. To znaczy, z zastanowieniem, ale co mi po myślach, jak wiem, że nie mam grosza przy duszy a fizjologia bezlitośnie upomina się o pójście na bok... Sprawnie upływa kolejka, a słyszę, że konflikt między obsługą a darmowo korzystającym tłumem zaczyna się zaostrzać. Niech no tylko uda mi się wejść do kabiny! Siłą mnie nie wyciągną! Udało się! Wychodzę jak gdyby nigdy nic... i zaczynam rozgrzewkę. Pobiegałam wokół rynku, potem poćwiczyłam przy studni i tak minęły minuty do startu.

Łyknęłam tuż przed PowerBombę i... zaczęłam czuć, że burczy mi w brzuchu! Uświadomiłam sobie, że ja nie biegam nigdy o 13:00. Śniadanie było o 8:30 i nic dziwnego, że brzuch pusty... No to mam stresa, pomyślałam. Padnę na trasie lub mnie odetnie! No ale co zrobić... Pomartwię się później!

Przed 13tą tłum ustawił się do startu. W ostatniej chwili Benedek Team dowiózł limuzyną zawodników z Etiopii, których przywitaliśmy gromkimi brawami. W końcu padł strzał startera!

Strategia na bieg była taka, aby zacząć ok 6:00, a potem przyspieszać. Tylko jak biec wolno, jak po starcie było z górki! Patrzę co i rusz na zegarek, a ja mam tempo 5:20 i naprawdę się spowalniam!


W końcu po drugim kilometrze podbieg, no to zwolnię pomyślałam. Jednak ciągle biegłam duuuużo poniżej szóstki. Samopoczucie biegowe było dobre, choć zza chmur wyszło słońce i zaczęło być za ciepło na dwie koszulki. Zaczęłam się odcinać od odczuć i robić swoje... Ze Starego wbiegliśmy do Nowego Sącza, minęliśmy most na Popradzie. A za mną ciągle biegł mężczyzna głośno oddychający. Nie to, że mi to przeszkadzało, ale jak jeden biegacz ciągnie drugiego, to czasem warto wyprzedzić i pociągnąć tego pierwszego. Tak po koleżeńsku... A tu nic...

Między trzecim a czwartym kilometrze przestałam myśleć, czekałam tylko na przepojkę, którą widziałam na trasie na 5 kilometrze. Chciało mi się pić i gdyby nie starczyło dla mnie wody, chyba bym padła. Myśl, że się napiję prowadziła mnie do przodu. Tylko ona.

Po drodze mijaliśmy przystanki z oczekującymi pasażerami. NIKT nam nie kibicował. Dziwiło mnie to trochę, ale w końcu połączyłam fakty i uświadomiłam sobie, że ci ludzie są wściekli, że czekają na autobus, który nie nadjeżdża, więc nie ma co się cieszyć i kibicować biegaczom, którzy winni opóźnieniom...

Na piątym kilometrze: WODA! Mili żołnierze podawali, ją kolejnym biegaczom jednocześnie udzielając informacji kierowcom o utrtdnieniach i możliwych objazdach oraz (o zgrozo!) informując się nawzajem, że trzeba zacząć ZNOWU (sic!) zbierać te kubki z ziemi, bo zapasu mają mało. Czasem lepiej nie wiedzieć, z czego czy po kim się pije...

Głośnooddychający wyprzedził mnie, bo zatrzymałam się na picie. Uff! Teraz to ja będę go gonić. Trasa biegła ciągle ulicą, choć na siódmym zatrzymano ruch na pasie, po którym biegliśmy i większość zmieniła podłoże na chodnik. Nie lubię truchtać po kostce, więc biegłam między chodnikiem a samochodami. O kibicowaniu kierowców mowy nie było. 


Na ósmym, na podbiegu którego nie czułam, wyprzedziłam Głośnooddychającego. No i zaczęłam biec na początku peletonu. Co skrzyżowanie policja bacznie przyglądała się biegnącym i w przerwach pozwalała na ruch w poprzek trasy. Jeden z policjantów zatrzymał ruch i z uśmiechem wskazał mi trasę, jaką rzekomo przygotował dla mnie. Uśmiechnęłam się doń uroczo, podziękowałam i jakoś mi się tak lepiej zrobiło.

Kolejna śmiechawka złapała mnie już na dziewiątym kilometrze. Na widok Roma przypomniałam sobie dowcip o genezie triathlonu, który usłyszałam dzień wcześniej (że dyscyplinę tę wymyślili Cyganie, którzy biegiem podążali na basen, a z powrotem na ukradzionych rowerach). Ledwo powstrzymałam parsknięcie i bardzo starałam się odwieść myśli od głupot.

Na zegarku było 55 minut więc wiedziałam, że godzina na trasie dychy z atestem jest moja! Gdy usłyszałam odgłosy z mety zaczęłam biec jak na skrzydłach! Moi kibice czekali na mnie na ostatnich metrach. Były brawa i żarcik "Jeszcze tylko okrążenie Rynku i meta!" Nie zacytuję swojej odpowiedzi. Chciałam już kończyć! Szczęśliwie za rogiem zobaczyłam kres trasy i lekko przyspieszyłam.

fot. Jarosław Makowiec http://www.visegradmaraton.info
Życiówkowy uśmiech i... zaraz odpoczynek!

fot. Natalia Podsadowska http://www.visegradmaraton.info
Medal zakładały na szyję, jak zwykle, blondynki. Wzięłam więc go od pierwszej lepszej....


Na zegarku widać, co widać. Oficjalny czas rzecze: 57 minut 51 sekund. Lepiej o 4 minuty niż na Orlenie!


Aha! Nie nabiorę się już na płaską trasę w górach. Ta życiówka sporo mnie kosztowała podbiegania!