niedziela, 23 sierpnia 2015

Perły Małopolski w Zawoi - znowu czwórki dostały w kość

Trzeci bieg z cyklu Perły Małopolski odbył się w Zawoi (najdłuższa wieś w Polsce). Przewyższenie trasy długiej zapowiadało się niewiele mniejsze niż to w Szczawnicy (tu relacja). Druga pętla już na obrazku wyglądała słabo... Założenie ukończenia w podobnym czasie jak pod koniec maja było baaaardzo optymistyczne. W głowie grało "aby w limicie".


Czerwiec i lipiec były trudne dla mojego biegania. Prześladowało mnie chroniczne zmęczenie, sił nie miałam, a sama myśl o wyjściu pobiegać mdliła. Diagnozowanie lekarskie trwało, podejrzenia były różne. Stanęło na anemii, co w obliczu hashimoto zabrzmiało nadzwyczaj przyjaźnie. Powrót do biegania poprzedziło olśnienie, że półmaraton już za miesiąc.

Zatem... od 23 lipca puściłam się w wir treningów. Metoda szaleńcza polegała na tym, że codziennie jestem aktywna - biegam, roweruję, roluję się/rozciągam lub ćwiczę. Zwolniłam dopiero od czwartku przed niedzielnym startem. 

Co prawda, pomysł rozruchu (nawet trzykilometrowego) z przewyższeniem 350 metrów nie był może najbardziej udany, bo rzucanie się na góry jak szczerbaty na suchary nie wychodzi na zdrowie... ale stało się. Traska z Przełęczy Krowiarki na Sokolicę i powrót była pobudzająca i dla organizumu i dla motywacji. W górę trasę obliczoną na godzinę zrobiłam w 33 minuty, a w dół pognałam w 17 minut z radością dziecka. Skąd mogłam wiedzieć, że czwórki będą to pamiętać przed startem... że też tego się nie wie nigdy wcześniej... Dla mnie ważne było, że mam pałera!

W niedzielę od rana słońce. To akurat nie dziwiło, bo upalne mamy w tym roku lato. Uda odzywają się lekko przy schodzeniu ze schodów, jest jednak lepiej po rozgrzewce. Na starcie stoję zrelaksowana, bo brzmią mi w głowie słowa Eli "nie biegniesz po złote kalesony". Po wystartowaniu powtarzam sobie jak mantrę "Zwolnij, nie leć za tłumem".


Gehenna zaczyna się szybko. Łagodny podbieg po asfalcie dobija mnie. Zaczynają się modły o POŻĄDNY podbieg, aby... ODPOCZĄĆ. Nadchodzi. Przechodzę do marszu i wyprzedzam innych maszerujących. Tam, gdzie się na chwilę wypłaszcza truchtam, staram się trzymać tętno 170 uderzeń. W pewnym momecie orientuję się, że jestem na trasie sama. Nie widzę nikogo z przodu i z tyłu też... Tak już zostaje do końca pierwszej pętli. 

Na szóstym kilometrze kibicuje mi Dziki z Biegów po Prawdziwej Warszawie. Miły dopalacz przed Markową, gdzie kamienne schody nie kończyły się. Dobrze, że potem już było w dół do Zawoi...



Metę mijam z czasem 1:22 i zaczynam zabawę z trudniejszą częścią trasy. Początkowo asfalt, nawet lekko pomykam do przodu. Punkt kibicowski przejmuje ode mnie okulary (zachmurzyło się, więc są niepotrzebne), odbieram colę, z którą wybieram się na podbieg. To pierwszy raz, kiedy korzystam z cukrowego doładowania na trasie. Za colą nie przepadam, ale skoro innym daje kopa, to może i na mnie podziała. Wypijam ją między 11 a 15 kilometrem, na podbiegu. Na tym odcinku wyprzedzam dwie osoby, w tym chłopaka z haskim. Jest w górę, w górę i ciągle w górę, a moje że moje czworogłowe jak kamienie. Staram się je masować w marszu.

Od 15 kilometra w końcu w dół, nogi jakby sparaliżowane. Szczęśliwie, po kilkunastu metrach dochodzą do siebie. Chłopak z psem mnie wyprzedzają. Przed sobą widzę "zieloną koszulkę", która na zbiegu oddala się mocno. Zaczynam rozmyślania nad tym, że zbiegi to nadal moja pięta Achillesowa. W górę, nawet marszem, idę jak burza i poprawiam lokaty, a w dół tracę to, co zyskuję na (niby) trudniejszych odcinkach. Subiektywnie jest już z moimi zbiegami lepiej. Zdecydowanie przestałam hamować i nabieram prędkości, ale to (chyba) nadal nie to...

W punkcie odżywczym widzę "zieloną koszulkę", a że nie zabawiam tam dłużej, więc ruszam na trasę przed nim. Plan jest taki - nie dać się wyprzedzić. Gnam. Dogania mnie haski z panem, a chwilę potem "zielony"... No i co? Nico, bo...

..na 18 kilometrze jest znowu pod górę, więc tam rozprawiam się z "zielonym". Haski zostaje przy strumieniu, bo pies korzysta z każdej sposobności, aby się ochłodzić. Zarządzam finisz i długa w dół. Po drodze mijam w dwóch różnych miejscach dwoje fotografów, którzy już schodzą, ale mnie jeszcze foty robią. Czekam na asfalt jak na zbawienie, bo wiem, że stamtąd jest blisko do mety.

Jeeeest! No to zaczynam radosne bieganie. Jest lekko w dół, wiadomo już, że blisko to nóżki wysoko i kończymy ten półmaraton. Czas na zegarku pokazuje, że jest szansa uciąć coś z wyniku w Szczawnicy, a to dodaje dodatkowych mocy!

Drugą pętlę kończę w czasie 1:46, a na mecie melduję się z wynikiem 03:08:16. 

W mojej ocenie bieg na piątkę, bo plan wykonany w wersji mocno optymistycznej. Udało się dobiec szybciej niż w Szczawnicy, a były obawy o limit. Obiektywnie jednak nie poszło tak kolorowo. Strata do pierwszej kobiety się pogorszyła o cztery minuty (obecnie wynosi godzinę i siedem minut), miejsca w open i kategoriach też poleciały w dół... 


Moje wyniki
czas netto: 3:08.16
open 268/274
open kobiet 50/52
kategoria wiekowa 26/27
prędkość 6,5 km/h