sobota, 31 sierpnia 2013

zabawa biegowa

24°C
Aktualnie: Częściowe zachm.
Wiatr: płn. z szybkością 29 km/h
Wilgotność: 63%


Pogoda się zdecydować właściwie nie mogła. Pełen kalejdoskop. Wiało, chmury zasłaniały słońce, odsłaniały, było ich więcej i mniej... Brakowało tylko opadu, ale i to zostało nadrobione, na szczęście wieczorem dopiero. 

Została mi polecona trasa ku Górze Chrobrego, a potem kółeczko przy Stadionie Olimpii i do Parku Dolinka i powrót. Postanowiłam wziąć telefon i posłuchać instrukcji, aby Dzikiego Lasu nie odwiedzić ponownie. Tym razem nie wino na mnie czekało, a obiad. Była sobota. Południe.



Chwilę potrwało, zanim mój Garmin złapał sygnał GPS. Maszerowałam sobie od klatki wolniutko ruszając kończynami w ramach rozgrzewki. W końcu ruszyłam. W planie miałam zabawę biegową. Miało być na przemian wolno i szybko, czyli: pierwszy kilometr wolno, potem dwa szybko, kilometr odpoczynku i trzy szybko. Znowu odpoczynek i dwa szybko. Na koniec kilometr wolno.

Udało się spełnić założenia do szóstego kilometra (nawet bywało że biegłam całe tysiączki tempem mniej niż sześć), siódmy wyszedł znacznie wolniej niż dwa poprzednie w tym cyklu (podbieg po schodach w Parku Dolinka). Po odpoczynku wyciągnęłam jeszcze dziewiąty na 06:04, ale kończyłam już na podbiegu (ul. Legionów za rondem) i nie byłam w stanie biec, więc ostatnie sześćset metrów wlokłam się marszem pod górę.


Trening był przemiły krajoznawczo, jednak słońce i spiekota nie pomagały. O podbiegach nie wspomnę. Elbląg nie jest miastem, gdzie jest prosto jak na stolnicy. Nie miałam ze sobą nic do picia, energia pierwszych szybkich kilometrów szybko ze mnie zeszła...

Odkryłam jednak nowy, bardzo sympatyczny Park Dolinka. Z trasą biegową wijącą się przy rzeczce i koło amfiteatru. I co najważniejsze - Górę Chrobrego parkiem linowym oraz z czterema wyciągami narciarskimi o urokliwych imionach: Zdzichu, Heniu, Piotruś, Maluch i Dawid. Prawdopodobnie Elbląg zostanie moją narciarską stolicą, właściwie jest już letnią, więc będzie komplet. Na cały rok.

środa, 28 sierpnia 2013

walka o szybkość, odc. 2


25°C
Aktualnie: Częściowe zachm.
Wiatr: płn.-zach. z szybkością 13 km/h
Wilgotność: 64%

Trening w odmiennych niż tydzień temu warunkach. Ciepło, sucho i przyjemnie. Na początek rozgrzeweczka - rundka wokół Kanałku a potem ćwiczenia przy płocie Agrykoli. Tu ujawniła się wartość dodana treningu - KOMARY. Cięły niemiłosiernie i odpuszczały tylko podczas biegu...

Tym razem biegane były:
  • tysiączki (dwa razy z minutową przerwą), 
  • cztery dwusetki (przerwa 200 metrów) 

i znowu:
  • tysiączki (dwa razy z minutową przerwą), 
  • dwie dwusetki (przerwa 200 metrów).
Tempowy plan do wykonania to tysiączki w czasie 5:30 lub lepiej i dwusetki około 50-52 sekund.

Realizacja 1000 metrów:
  1. czas: 5:19, tempo 5:19,
  2. czas: 5:25, tempo 5:25,
  3. czas: 5:33, tempo 5:33,
  4. czas: 5:30, tempo 5:30.

Pierwszy tysiączek
W sumie... to nie sądziłam, że jestem w stanie utrzymywać takie tempo dłuuugo, czyli kilometr... Nowa wiedza o sobie nabyta.

Realizacja 200 metrów:
  1. czas: 0:47, tempo 3:53,
  2. czas: 0:48, tempo 3:53,
  3. czas: 0:52, tempo 4:18,
  4. czas: 0:53, tempo 4:19.


Jestem w szoku, że rozpędzam się poniżej czwórki. W sprincie, co prawda, ale jednak... Kolejne nowe doświadczenie.

W trakcie biegania zauważyłam, że na Agrykoli odbywają się jeszcze dwa inne, zorganizowane treningi. Jeden biegowy (polskojęzyczny), drugi sprawnościowy triathlonistów (anglojęzyczny). Spotkałam znajomego biegacza, z którym udało się nawet pogadać trochę przy jednym z moich tysiączków. O czym? Oczywiście, o planach biegowych i naszej formie. Zagadana mknęłam z nim tempem 05:05 pół okrążenia stadionowego i później mocno zwalniałam, aby nie spuchnąć i wytrzymać do końca. 

Po treningu o rozciąganiu nie było mowy, bo komary obsiadały nas jak w zmasowanym nalocie...

Kilka dni po treningu drużyna obozybiegowe.pl otrzymała zaproszenie od triathlonistów na towarzyskie ściganko czterech drużyn na dystansie 10 kilometrów, które odbędzie się we wrześniu.


niedziela, 25 sierpnia 2013

na zachodzie bez zmian

21°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płn. z szybkością 5 km/h
Wilgotność: 46%

Dotarcie na start III Półmaratonie Powiatu Warszawskiego Zachodniego im. Janusza Kusocińskiego w niedzielę rano nie było może trudne, bo ruch na ulicach i trasach wyjazdowych niewielki, ale i tak czasochłonne, bo mieszkam daleko. W drodze porozumiałam się z Ally, aby poinformować ją, że dziś biegnę dla Niej. Wzruszyłyśmy się przy tym obie. 

Od rana w Błoniu, skąd startowałam, inna organizacja ruchu. Mimo objazdów dotarcie na parking i do biura zawodów jest łatwe. Wszędzie na ulicy Lesznowolskiej tablice informacyjne, sporo wolontariuszy.

Plakat półmaratonu

Biuro zawodów zlokalizowane w budynku Ludowego Klubu Sportowego (dla mnie nowość zupełna, a twór abstrakcyjny). Obsługa to uczniowie. W pierwszej chwili zaskoczenie, w drugiej dochodzę do wniosku, że pomysł dobry. Dzieciaki mają dużo energii i entuzjazmu. Przypominają mi się znudzeni wydawacze pakietów i w Błoniu podoba mi się zdecydowanie to rozwiązanie.

Biuro zawodów w LKS
Najpierw dostaję numer z chipem i agrafki, a potem maszeruję obok po pakiet (koszulka, izotonik, torba depozytowa i garść ulotek w torbie Urzędu Gminy w Błoniu) do tego bon konsumpcyjny.

Biuro zawodów w LKS
Wracam na parking, mentalnie przenoszę się na trasę. Wcinam banana, poję specyfikiem z glikenem i tak mija czas do startu. Zanim rozgrzewka - toi toi. Kolejka niewielka. Szybko poszło i w długą. 

Podreptałam do startu, pokręciłam się wokół. Porozgrzewałam i znowu.... siku! Powrót do toi toi przy parkingu, bo przy starcie nie było żadnego... Jest 20 minut do startu a tam kolejka nad kolejki! No, ale co zrobić... Czekam. Toi toi cztery, chętnych sporo... Oceniam, że z 10 minut i będzie po wszystkim. Tymczasem organizatorzy chodzą ze szczekaczkami obwieszczając konieczność przejścia na start.  Udało mi się ogarnąć problem do za pięć. No i długa na start.

Tam akuratnie trwała rozgrzewka. Nie uczestniczyłam w niej, tylko się rozglądałam i... wypatrzyłam kolegę z obozu biegowego. Po przywitaniu załatwiliśmy biznesy (wymiana obozowych zdjęć, rzecz święta) i na znak startera ruszyliśmy ku mecie. Miło gawędziliśmy o tym i owym, patrzę na zegarek, a ja gnam tempem 5:50!!!

Strategię na bieg niby miałam taką, aby tym razem równo biec od startu do mety, ale nie tyle! Zaczęłam zwalniać. Drugi i trzeci kilometr cały czas 5:57, na czwartym dopiero zaczęłam schodzić poniżej 6. Czułam wówczas już że ja całości tak nie pociągnę. Równo, to ja bym mogła i biec, ale 6:20-6:30, a nie z piątką z przodu. Nawet jeśli słowo na niedzielę Kołcza było takie, aby w warunkach pogodowych poniżej 20 stopni ustawiać się na 2:05. Temperatura dopisała jednak, więc chciałam pobiec podobnie jak ostatnio.

Na chwilę między trzecim a czwartym kilometrem zostałam sama, poanalizowałam co ja dziś wskóram, a co nie i kolega wrócił, aby napoić mnie swoją wodą. "Pij, sucho jest", nie patrz na przepojki... Do tego pobawił mnie jeszcze swoim towarzystwem trochę, sfotografował mnie na trasie i pobiegł w siną dal.

Foto by Włodek

 Foto by Włodek

Szósty kilometr to był. Biegłam zatem dalej sama. Zwolniłam wydatnie i spokojnie rozglądałam się za towarzystwem do biegania. Samemu jednak nudno. Kandydatka pojawiła się niebawem. Doganiałam ją rytmicznie. Zrównałyśmy krok na długą chwilę, ale zaczęła zwalniać, więc znowu zostałam sama.

Przy ósmym kilometrze doścignął mnie pan, który przy pierwszym mijanym wspólnie za Wąsami kierunkowskazie, oznajmił, że w Uniechowie to on w czasie wojny mieszkał. Gadatliwy nie był, choć przedstawił się grzecznie. Spędziliśmy razem na trasie kolejne osiem kilometrów. Biegło się nam dobrze. Czasem ciągnął on, czasem ja. Po napojkach doganialiśmy się bez słów i dalej podążaliśmy wspólnie. Na 16 kilometrze uznał, że dla niego za szybko. Nawet nie wiem, kiedy a zaczęłam przyspieszać...


Jako że życie nie znosi pustki, zostałam dogoniona przez kolejnego jegomościa. Tym razem zdecydowanie młodszego. Biegliśmy razem bez słów, pociągaliśmy tylko nosami. W radzymińskim półmaratonie również brakowało mi chusteczki na trasie, że też nie pomyślałam o tym! Szczęście, że chlipaliśmy razem. Wydawało się, że nie ma w tym niestosowności...

W końcu dobiegliśmy do pierwszej na trasie agrafki. Pierwsza jej część w cieniu, a nawrotka w spiekocie słoneczka. Pozdrówki dla Run Jaro, run!, którego mijałam w przelocie w tym miejscu. Biegowy kumpel zaczął się lekko oddalać, więc zaczęłam go gonić. W końcu już 18 kilometr nastał, więc zostawać w tyle nie wypada... 

Na dwudziestym kilometrze, na zakręcie, stała trzyosobowa kobieca grupa kibiców. Z flagą. Dziewczynka kibicowała w skrytości ducha, jej mama gratulowała kobiecie na trasie i zapewniała, że już niedaleko, a najstarsza z nich na mój widok uznała "Ale pani zmęczona!" i że zawisło to tak niewygodnie dodała "... ale za to jaka zgrabna". Uśmiechnęłam się tylko i pomachałam do nich. Z tyłu jakaś biegaczka dodała tylko, że słonko mnie złapało.

Foto organizatora

Nie było to jednak ważne, bo za tym zakrętem zobaczyłam metę!!! Ucieszyłam się bardzo, ale przypomniałam sobie, że nie było drugiej agrafki. No i ciut zmarkotniałam. 

Scena w Borzęcinie Dużym

Dystans pokazywał, że to już końcówka, więc o co z tą dobiegówką chodzi... Kolejny zakręt przyniósł odpowiedź. Agraweczka była mała (góra 50-60 metrów), szybko ją obiegłam i do mety!!!

Foto z mety w Borzęcinie Dużym
Czas oficjalny 02:11:41 (czyli 7 sekund lepszy od radzymińskiego). Na mecie miałam już dość. Chciałam odpocząć.

Trasa płaska, malowniczo wiodła między polami głównie, ale mnie zmęczyła bardzo. Od czasu do czasu wbiegaliśmy do miejscowości, w zabudowania. Im bliżej południa, to słońce wychodziło spoza chmur coraz śmielej i miejscami przypiekało. Cienia jak na lekarstwo. Nie to jednak było najgorsze. Wiał wiatr! W twarz. Od siódmego do osiemnastego kilometra dawał się we znaki...


Po otrzymaniu medalu oraz skosztowaniu żurku (posiłek regeneracyjny) marzyłam tylko o przebraniu... Łydki i kostki zaczęły mnie pobolewać później. Rozciąganie pomogło tylko tym pierwszym. Wieczór spędziłam z nogami na poduszce.


Lokaty: 
open: 477/538
K30: 19/30
K open: 46/68
W połowie trasy czas: 1:02:48 i lokata 504/538.



środa, 21 sierpnia 2013

walka o szybkość, odc. 1

13°C
Aktualnie: Deszcz
Wiatr: zach. z szybkością 21 km/h
Wilgotność: 89%


Pierwszy trening z drużyną obozybiegowe.pl. Dotarcie nań trudne, deszcz lał od rana. W mieście korki, roboty drogowe, zamknięte ulice, ale udało mi się stawić na Agrykoli na czas. Okazało się, że oprócz mnie na deszczowe bieganie zdecydowało się jeszcze kilku innych śmiałków.

Zaczęliśmy rozgrzewką wokół Kanałku Piaseczyńskiego, a potem na stadion i podział zadań. Generalnie biegaliśmy dwa razy po 1200 metrów i potem cztery razy po 600 metrów. Tyle że różne grupki innym tempem.

Po rozgrzewce pozbyłam się kurtki, bo było mi ciepło i biegałam w koszulce na ramiączka. To że będę mokra nie stanowiło zupełnie problemu. Lało!!! A w czasie treningu intensywność opadu się wzmogła.... Początkowo na bieżni było mokro, a z czasem porobiły się kałuże, w które wbiegaliśmy, bo mijanie ich mijało się z sensem. 

1200 metrów miałam biegać tempem w okolicach 05:30. Pierwszy dystans był na 05:35 (czas 6:44) a drugi na 05:27 (czas 6:35). Przerwy między dystansami - 2 minuty.

Drugie 1200 m.
Zadanie dla sześć-setek to zejść poniżej tempa 5:00 (przerwy - trucht 200 metrów). Udało się je zrealizować, choć pod koniec miałam wrażenie, że płuca wyplułam i odpoczynek maszerowałam.

Pierwsze 600 m.
Po treningu wyglądaliśmy, jak wyglądaliśmy. Na rozciąganie nie było warunków, zresztą po chwili bez ruchu zrobiło się nam zimno. W butach chlupała mi woda.

Foto: obozybiegowe.pl

wtorek, 20 sierpnia 2013

ultra-maratońska i wegańska lektura

Scott Jurek to postać, którą kojarzy każdy biegacz. Scott jest trochę Polakiem, bo jego babka (nie pamiętam, z czyjej ze strony) była Polką. Jest znanym ultra-maratończykiem, co znaczy że biega dystanse dłuższe niż maratony (tj. więcej niż 42.195 km). Znany jest również z tego, że jest weganem. Jego przypadek potwierdza, że weganie prowadzą zdrowe i aktywne życie.

fot. wyd. Galaktyka

Scott przestał jeść mięso i inne produkty odzwierzęce, gdyż chciał unikać kontaktu z wysoko przetworzoną żywnością. Według niego zdrowe odżywianie ma bezpośredni wpływ na nasze samopoczucie i formę. W książce można znaleźć wiele przepisów na wegańskie specjały, po zaznajomieniu się z nimi pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy, to że w naszych realiach trudno by było je przygotować. Składniki czasem brzmiały dla mnie bardzo egzotycznie. Czy ktoś kupuje na co dzień olek kokosowy, proszek ze spiruliny czy kaszkę owsianą? Ja nie.

Oprócz mnóstwa wskazówek dotyczących diety, opowieść Scotta to niekończące się bajanie o wygranych przez niego startach (West States 100 na 160 km czytelnik zna od podszewki), przygotowaniu do nich, supporcie w trakcie i kibicowaniu na mecie innym uczestnikom. Poświęca również czas na przyjrzenie się biegowym przyjaźniom.

Ultra-maratony i weganizm to nie są działki, które mnie na tym etapie interesują. Wyczytywałam zatem między wierszami wskazówki dla "normalnych" biegaczy. Książka obfituje w garść informacji dotyczących techniki i fizjologii biegu. Scott podkreśla, jak istotne dla biegaczy oprócz mocnych nóg, są również wzmocnione plecy i brzuch. Sporo czasu poświęca "strefie lądowania" na śródstopiu a nie na pięcie, ale również rozciąganiu po treningu czy zawodach. Według niego biegacz nie będzie notował postępów bez treningów szybkościowych i interwałów. Jurek namawia do oddychania przeponą i utrzymywania odpowiedniej postawy ciała w czasie biegu. Sporą część książki zajmuje również trening mentalny biegacza.  

To kolejna moja "biegowa" lektura, znacznie łatwiej czytało mi się o Scott'cie niż o plemieniu urodzonych biegaczy Tarahumara. Zdecydowanie teraz zwracam uwagę na to, co jem, na to wpłynął Pan Jurek z pewnością, na moje bieganie wpływu raczej nie miał...

czwartek, 15 sierpnia 2013

Półmaraton Uliczny CUD NAD WISŁĄ


24°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wilgotność: 0%

W biurze zawodów pod szkołą w Ossowie zameldowałam się ok. 7:30. Wstałam o szóstej, więc jak sprawdzano moją tożsamość bardzo przydał się dowód osobisty. To nie są moje pory dnia do funkcjonowania. W tygodniu poprzedzającym start wstawałam rano-rano, aby się przestawić na inny tryb choć trochę...

















Kolejka po numer z chipem i agrafkami jeszcze żadna, ale kwadrans później już trzeba było odczekać swoje. A ja miałam mnóstwo czasu (start o 9:00) na podziwianie ekspozycji taktycznej walk z 1920 roku...


... a także podziwianie grup rekonstrukcyjnych, przygotowujących się do występów. W tle grała orkiestra z Węgier. Magiczna atmosfera z boiska w Ossowie wprowadziła mnie w patriotyczny nastrój.


Między biegaczami i żołnierzami w historycznych mundurach przewijała się ekipa "Kawy czy herbaty", ale nosa do celebrytów to Państwo to nie mają. Nikt nie chciał wywiadu z radosną biegaczką. Ich strata...

Po kilku wizytach w szkolnej toalecie (siusiam na potęgę, gdy się stresuję), wielu rozmowach z biagaczami spotkanymi gdzieś wcześniej, przyszła pora na rozgrzeweczkę. Do samego startu występowałam w twarzowym żółto-zielonym sweterku, bo mimo słońca było dość rześko. Został on na przystanku w Ossowie, bo i taki był na niego plan (mam w domu stosik sweterków na zimne przed-startowe poranki).

W końcu nastąpiła godzina zero. Pierwszy strzał startera dla wózków, kolejny minutę po dla biegaczy. Poszły zatem konie po betonie. Powerbomba dumnie prężyła się w kobiecym schowku podtrzymywana na pasku od tętnomierza. Żelik łyknęłam jeszcze przed biegiem.

Wystartowałam jako jedna z ostatnich. Tempo zegarek mierzył średnie per 5 kilometrów. Pierwszy wystrzeliłam z katapulty na 6:08, wiedziałam, że pora na zwolnienie. Co ja zrobię, że adrenalinka ciągnęła do przodu, biegło się dobrze i wszyscy uciekali... Do piątki udało się zejść na 06:15-6:24 na kilometr (nie pamiętam ile pokazywał zegarek na trasie). Podczepiłam się pod grupkę dziewczyn 100-krotek. One się pilnowały, aby wolniej a nie szybciej, więc uznałam że tędy droga.



Minęła Leśniakowizna, wpadliśmy do Majdanu - a tam agrafka. Psychicznie ciężko mi ją się znosiło, bo tłumy biegaczy już wracały a ja ciągle nie widziałam nawrotki. Były momenty na pozdrowienia, przebijanie piątki.

Na 6,5 kilometrze w końcu zwrot. A wody jak nie widać, tak nie widać. Minęłam 100-krotki i mając przewagę nad tymi, co biegli do agrafki - radośnie wracałam. Z Cięciwy do Majdanu. Na tym etapie dogoniła mnie Małgosia, jedna ze 100-krotek. Zaczęłyśmy biec razem, rozmawiając o startach, treningach, wyczekując wody.

Za rondem w Majdanie pierwszy wodopój i gąbki. Na ulicy w drugą stronę mega korek, biegniemy w spalinkach, ale to jeszcze nic bo w pewnym momencie zaczyna się ruch w naszą stronę. Wymijanie, biegaczy lub jazda za. Fuj! Na szczęście, ruch się rozładował i tylko pojedyncze samochody się pojawiają.

Trasa biegnie przez miejscowości, dużo zabudowań, choć często lasy. Sporo drzew po bokach, jest cień. W słońcu coraz cieplej. Wiatru mało. Aby do Wołomina. Tam będzie dyszka. Ciekawe co z przejazdem. Zamkną czy nie zamkną... Biegniemy, wspominamy starty. Zaczynamy wyprzedzać!!! Pierwsze moje takie doświadczenie, że na luziku, że bez spinki i TAK wcześnie.



Kibiców sporo. Najczęściej przy rondach lub przed bramami. Rodzinne kibicowanie. Czasem pod sklepowe lub przy przejściach dla pieszych. Jedna z pań bijąca brawo podkreśliła, że dziś kibicuje kobietom. Miłe to. Biegniemy. Dziękujemy za brawa, odmachujemy.

Tempo wzrasta (między 6:09 a 6:14), ale delikatnie. Jesteśmy w Wołominie. Biegnę bez spinki, ale przy 10 kilometrze przychodzi pora na PowerBombę. Wypiłam, teraz szukanie kosza na ampułkę. No i oczekiwanie na wodopój. Dychę zrobiłam w tempie Orlenu. Czas gorszy raptem o 2 sekundy od tego z kwietnia.

Przejazd kolejowy już widać. Biegniemy oczekując co się zdarzy... Sto metrów przed uznałyśmy zgodnie, że teraz to nas nic nie zatrzyma! Jednak pociągu ani widać ani słychać!

Pojawia się wiatr. W twarz. Niby przyjemnie owiewa, ale mocniejsze podmuchy nie są przyjemne. Jesteśmy obie mokre i robi się zimno...

Nastał trzeci wodopój, a my zdecydowanie łykamy kolejnych zawodników. Dwóch mężczyzn, których zdążyłyśmy wyprzedzić przed przepojką, ruszyło wcześniej po piciu oznajmiło nam "Teraz to my Was wyprzedzamy!", widać że nie jest to dla nich komfortowe, że laski są szybsze. Gdy znowu ich wyprzedzamy za jakiś czas, dostajemy informację o zmianach w regulaminie o nie wyprzedzaniu. Odcięłam się, że nie doczytali tych zmian, bo chodziło o wyprzedzanie kobiet i pognałyśmy z uśmiechem do przodu.

Do 15 kilometra tempo 06:04-06:14. W Czarnej przy rondzie dziewczyna ze stoiskiem z wodą. Fajna inicjatywa. Dziękujemy. Pijemy. Biegniemy dalej. Co jakiś czas podjeżdża do nas support Małgosi na rowerze. Podaje jej wodę, banana. Chwilę z nami rozmawia. Potem jedzie do 100-krotek, które zostały w tyle stawki.

Małgosia wspomina, że jak mam siłę, to żebym biegła, a ona mnie gonić będzie. Nie mam chyba tyle poweru żeby zostawić ją w tyle, poza tym... Biegnie się nam dobrze. Szybko przebiegamy przez Helenów i Nowy Janków. Wbiegamy do Ciemnego. Tu kolejna przepojka i oczekujący na mnie kibice. Sama myśl, że ktoś na trasie będzie kibicował unosi mnie nad trasą.

Biorę wodę, widzę że przed zakrętem stoi spora rodzinna grupka. Słyszę "59 bierze wodę", no i się zaczęło "Reno!", "Dajesz", "Super!", "Jeszcze dwa kilometry.". Brawa i wiwaty. Rzucam w nich gąbką i do mety. Małgosia została w tyle, ale dogoniła mnie. 19 kilometr za nami.

W oddali widać wiadukt. Będzie podbieg. Biegniemy bliżej 6:02, jak 6:08 z planu. No ale dajemy radę. Pod górę było ciężko, w dół już lepiej. A mi się chce siku! Przecież nie zejdę z trasy. Nie na 20 kilometrze! Po drodze sporo biegaczy schodziło na bok... a mnie jest szkoda życiówki! Dam radę. Muszę!

Ostatnie krzaki nadające się do skorzystania, mijamy przy Mazurze Radzymin. Jednak nie chce z nich skorzystać biegnę. Lecimy już 5:55. Wiem, że to kibice i adrenalinka mi podskoczyła, jest coraz ciężej. Małgosia to widzi i mówi "Chodź! Nie zwalniaj. Pociągnę Cię, jak Ty ciągnęłaś mnie wcześniej." No i człapałam za nią. Zmęczona, ale na widok mety chciałam dać z siebie wszystko, co jeszcze mogłam. Tętno mi skakało, ale ja patrzyłam tylko na czas.




Przed metą Małgosia lekko wyrwała, a między nas wbiegło dwóch zawodników. Ostatkiem sił utrzymywałam tempo ostatnich metrów. Aż usłyszałam "Dajesz, Renata!", to zaprzyjaźniony kibic z Radości. No i tak, na ostatnich metrach znowu motywacja wzrosła...

Foto organizatora z mety
Oficjalny czas 02:11:48! Życiówka z lutego poprawiona o 10,5 minuty! W końcu! Stoper nie wyłączył się od razu albo później załączył znowu, stąd to 2:17 poniżej...


Na mecie uściski i całusy z Małgosią, chwila odsapki i do toi toi. Wpadłam do kabiny przed facetem w kolejce, za co go po wyjściu przeprosiłam, ale to były ostatnie sekundy mojej wytrzymałości. Teraz mogłam spokojnie udać się po medal i wodę. Wodę pobierało się samemu, nowa moda czy jak? Medal zakładała na szyję blondyna. Potem jeszcze do OSP po pakiet (koszulka, piwo, talon na zupę, mała woda w okolicznościowej torbie) i byłam wolna....


Trzeci półmaraton za mną! Yupiii! Do tego udało mi się spowalniać się na początku by później przyspieszać! Nowe doświadczenie. Budujące!

Byłam 342 na mecie (biegły 654 osoby). Po 6,5 km wyprzedziłam aż 46 osób!!! Wśród kobiet mam 44 (na 65) lokatę, a w swojej kategorii wiekowej jestem 20 (na 28 kobiet). Średnie tempo wyszło 6:13. Miodzio.

środa, 14 sierpnia 2013

narastająco przed cudem (nad Wisłą)

22°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wilgotność: 0%

Kilka dni temu oglądam film z pierwszego półmaratonu Radzymin-Ossów z 1992 roku >>tutaj<<. To, że trasa wygląda inaczej, mnie nie dziwi. W większości miejsc są chodniki, nowe ronda, przy drogach nowe domy. Rozbawił mnie jednak aspekt motoryzacyjny. Nysy, Żuki, Syrenki, Polonezy, Kwadraty - czar po-PRL. Cudowne! Wracając do biegu - 12 śmiałków wówczas pobiegło. Teraz biega ponad sześćset. W 2013 roku na liście startowej przeddzień bieg statystyki zawodników wyglądają następująco:



Proporcja kobiet do mężczyzn już przestała mnie dziwić. Zazwyczaj tak wygląda. Patrząc na podział narodowościowy, nie mam złudzeń kto wygra... Generalnie kolejny bieg pod hasłem: Dogonić Kenijczyków.

Dwa dni przed startem ostatnie truchtanie. Miało być osiem kilometrów. Postanowiłam, że spróbuję je pobiec w tempie narastającym, bo na obozie ze strategii "leżałam i kwiczałam". Trzeba wyciągnąć lekcję i odrobić pracę domową. Ambitnie, a co?!

Łatwo nie było. Nogi rwały do przodu, a ja je zwalniałam. Garmin ustawiony na średni czas co kilometr szalał trochę, aby po pięciuset metrach uspokoił się i zaczął podawać czas jak trzeba. Kryzysowy był czwarty kilometr, bo złapała mnie kolka (było nie podjadać przed wyjściem!). Chciałam ją wytrzymać do końca tego dystansu i zrobić sobie przerwę, ale gdy wytrzymałam 300-400 metrów, to przeszła, więc biegłam bez przerw.

BNP (czyli bieg o narastającej prędkości lub jak kto woli "Biegnij nie Pixxxol") wyszło jak widać. Ideału nie ma... ale postęp widzę i w głowie zaczęło się układać, co widać po piątym.


Totalnym zaskoczeniem było, że im więcej biegnę, tym więcej sił mam i nie konam... Miałam przebłysk, aby dociągnąć do dychy i zobaczyć jak się ułoży, ale rozsądna ja stwierdziła, że katować się nie ma co. Będzie czas na próby wszelakie.

Po wtorkowych przygotowaniach, środa miała być dniem laby i super-kompensacji. I była! Czuję nadal poobozowe zmęczenie. Śpię dużo, jem jeszcze więcej...

Chociaż trasę Ossów-Radzymin znam dość dobrze, jako że rodzinne klimaty to są, to chciałam ogarnąć strategicznie całość. Na stronie organizatora (ROKIS Radzymin) biedniutko. O biegu prawie nic. Tylko regulamin. Zero szczegółów o trasie, jakoś nie dziwi mnie że bieg przymiera... Na forach sporo gorzkich komentarzy... Znam bieg tylko od strony kibica, więc ciężko mi się do nich odnieść przed startem. Narzekanie na przejazd kolejowy, który potrafi się zamknąć w trakcie nagminne... Niestety zapomniałam, sprawdzić czy z rozkładu jazdy trafia się pociąg w czasie, gdy będę pokonywać dziesiąty kilometr.  Cóż, będzie co ma być! 

Ustaliłam z Kołczem, że biegnę albo (wariant I) równo od startu do mety na czas 2:10:00 - 2:15:00 albo (wariant II) zaczynam wolniutko wg ostatniej życiówki tempem 6:44, potem zwiększam je do 6:20-6:25 aż do 6:08 w drugiej połowie. Mam się nie wyrywać od początku na tempo pięć z hakiem, bo się niepotrzebnie zakwaszę i dotrę do mety (jak zawsze) jak trup. Generalnie piątki z przodu Kołcz zabronił. Mam dochodzić POWOLI!

Łatwo mówić, gorzej zrealizować...

niedziela, 11 sierpnia 2013

poobozowe podsumowania

Pierwszy poobozowy dzień rozpoczęłam od wycofania się z dwóch imprez: Maratonu Warszawskiego i biegu górskiego na Stare Wierchy. Bez siły i stabilizacji nic dobrego nie wskóram. Pora zaprzyjaźnić się z beretem (na zdjęciu) i wzmocnić się siłowo. Jak na tacy dzień 4 i dzień 7 na obozie zaległości te odsłonił. Dni te, uzmysłowiły mi również że strategicznie to ja nie biegam wcale! Żyłuję na początku, jak mam siłę, a potem dogorywam na trasie i słabnę zakwaszona... 


Wycieczki górskie (dzień 3 i dzień 6) pokazały, że wytrzymałości też mi jeszcze sporo brakuje. Co prawda, z wytrzymałości górskiej dostałam na cenzurce stopień dobry z plusem, ale co mnie sił te wycieczki wymagały, to tylko ja wiem! Nawet lajciki biegowe wokół Szklarskiej (dzień 1 i dzień 2) były dla mnie wyczynem. Podbiegi mnie zabijają! Te niedobre podbiegi!

Szczęśliwie technika biegowa, którą do tej pory brałam z intuicji wyłącznie, nie leży u mnie i nie kwiczy. Skipy robią się jakby same, ręce pracują dobrze. Barki nie latają. Może jedynie ze skipem C jest największy kłopot, bo pośladki i uda spięte... Będzie nad czym pracować, szczególnie że dzień 8 pokazał, że skoczność i możliwość biegu przez płotki nie są moją domeną... Jeszcze.

Moim dniem był zdecydowanie rowerowy tour czyli dzień 5. Podjazdy może i mnie wykończyły, ale na równym doganiałam harpaganów i nie bałam się zjazdów!

W sumie przebiegłam obozowo ponad 80 kilometrów. Poznałam ponad 20 świetnych biegowych zapaleńców. Spędziłam 8 dni wyjęta z życia. Reset. Wróciłam zmęczona fizycznie, ale wypoczęta psychicznie. Złapałam dystans do wielu spraw...

Sukcesem niewątpliwym jest to, że obóz przeżyłam w ogóle! Cieszę, się, że mogłam zobaczyć, że samo bieganie to za mało. Należy je uzupełniać o inne elementy treningowe. Grupa obozowa pozwalała trenerom na indywidualne podejście do każdego uczestnika, co wychodziło nam tylko na dobre.

Pomyśleć, że ja jeszcze w listopadzie kanapowcem byłam, a teraz marzenie o maratonie coraz bardziej realne. Popracuję intensywniej cross-fitowo oraz stabilizacyjnie i biegaczka ze mnie będzie jak ta lala!

sobota, 10 sierpnia 2013

obóz lato 2013: dzień 8

Sobota rano. Po śniadaniu pakowanie. Pogoda zmienna. Trochę słońca, sporo chmur. Wygląda jakby miało zacząć lać. Góra 24 stopni. 

Ostatni trening to technika biegowa. Poniżej zdjęcie z rozgrzewki i dostawianka tańczona na lewą nogę. Po całym tygodniu ganiania, miałam już dość. Cieszyłam się na samą myśl o PRAWDZIWYM odpoczynku.

Foto: obozybiegowe.pl

Skipy A, B, C i D powtórzone.

Foto: obozybiegowe.pl


Zaprawa przed płotkami zakończona na przeskakiwaniu płotka. W górę to jeszcze skaczę, ale w górę i w przód - awykonalne! Marsz ze skipem B z nogą nad płotkiem z zapasem, ale już sam bieg przez płotki nie udał mi się. Mam zbyt małą skoczność i obawę, że się wyrżnę. Ćwiczyłam obok.

Fotografia własna

Między ćwiczeniami w kolejce obsiadały nas gzy, które szczególnie upodobały sobie moje pośladki. 

Foto: obozybiegowe.pl

Ekipa II turnusu (prawie) w komplecie. Dużo wrażeń, wiedzy i doświadczeń zdobytych. Pora wracać do domów... Na podsumowania przyjdzie czas. Jutro.

Foto: obozybiegowe.pl

piątek, 9 sierpnia 2013

obóz lato 2013: dzień 7

24°C
Aktualnie: Zachmurzenie
Wiatr: płd. z szybkością 14 km/h
Wilgotność: 27%

Chłodno. Po upałach pond 30 stopni, to czuć chłodek. W nocy padało. Są zapowiedzi kolejnych deszczy.

Przed południem bieg na dobieganie (dochodzenie?). Startowałam w pierwszej trójce. Kolejni za nami. Wyprzedzili mnie wszyscy, mimo że najlepszy obozowy zawodnik ruszył siedem minut po mnie. A ustalaliśmy wielokrotnie ze wszystkimi, że o wyprzedzaniu NIE MA MOWY! 

Ze strategii kiepściuchno. Pierwsze okrążenie 11:16, drugie 11:59 i trzecie 12:32. Dystans 5,250 km zrobiłam w 35,07, a podbiegi tam były! Oj były!


Radośnie dobiegam do mety. Zmęczona i uchetana. Co widać niżej...


Po poobiedniej labie, pora na hardkora. Cross-fit (WOD) czyli zawody w trzyosobowych drużynach. Pracowaliśmy w dwóch cyklach, na siedmiu stacjach: martwy ciąg, skakanki, kettle, TRXy (tym razem pompki), brzuszki, padnij-powastań i brzuszki na piłkach.


Tablica wyników, jak widać pełna. Między cyklami, były półtoraminutowe przerwy. Śmieszne, bo w czasie przerw hałas rozmów, śmiechów. Gdy słyszeliśmy START, to zapadała cisza i liczyły się tylko powtórzenia.

Po zabawie-rywalizacji, oczywiście rozciąganie...


Wieczorem zakończenie obozu i rozstrzygnięcie rywalizacji cross-fit. Udało nam się drużynowo zdobyć trzecie miejsce. W nagrodę dostałam wafelka. Och! Jak on smakował!!!


Mój certyfikat obozowy z promocją do kolejnej klasy (oceny godne przemilczenia), ale z zachętą "Nie przejmuj się ocenami. Początki bywają trudne. Najważniejsze, że było RADOSNE OBOZOWANIE". W czasie pożegnalnego spotkania cenzurki otrzymali nie tylko uczestnicy, ale i trenerstwo...



Jeszcze tylko jutro technika biegowa i do domu...

czwartek, 8 sierpnia 2013

obóz lato 2013: dzień 6

W związku z zapowiadanymi opadami na piątek, wycieczka górska została przyspieszona o jeden dzień. Pogoda jak żyleta. 30 stopni w cieniu, lekki wiaterek.

Pakowanie rozpoczęłam od tego, aby pozbyć się z plecaka wszystkiego, co na szlaku zbędne. Tonaż do noszenia zdecydowanie mniejszy. Na przebranie wzięłam tylko koszulki, skarpety i spodenki darowałam sobie. Dałam radę w poniedziałek, dam i dziś...

Tym razem ruszyliśmy z Harrachova. Grupa wjeżdżająca na Charcią Górę była mniejsza, ale nadal ze mną (wiadomo - najlepsi z najlepszych!). Reszta truchtała koło Mamuciej Skoczni (profil wycieczki poniżej).


Spotkaliśmy się na górze, sesja foto (statycznie i dynamicznie) i w drogę!

Foto obozybiegowe.pl


Foto: obozybiegowe.pl
Do Szklarskiej! Swoją drogą trener biegowy cffanie wywoził nas w najdalsze miejsca od ośrodka i potem kazał jak gołębiom wracać...

Początkowo sympatyczna zalesiona ścieżka. Podążaliśmy wszyscy razem do Rusiczek a potem Dworaków. Widoki na Harrachov w dole zapierające dech w piersiach. Po przystanku w schronisku, zaczęły się schody. Czyli czerwony szlak w górę. Podejście dość strome i wymagające, ale nie to że nie dałam rady... Kto, jak nie ja?!

Na końcu czerwonego szlaku przystanek na foto, przebieranka i podziwianie widoków znowu.


Foto obozybiegowe.pl
Dalej podążaliśmy magistralą karkonoską. W dół i po asfaltowej ścieżce. Idealnej do pobiegania. Kolejny przystanek przy źródłach Łaby i dalej kierunek na Szrenicę.

Na Szrenicy dłuższy postój i rozdzielenie grup. Ambitni przez Jakuszyce (15 km w dół), a najlepsi (bo ze mną) do Schroniska pod Łabskim Szczytem i żółtym do trasy narciarskiej Puchatek prosto pod wyciąg w Szklarskiej Porębie.

Foto obozybiegowe.pl

Zdjęcie z Mokrej Ścieżki z widokiem na Szrenicę. Bieganie po drewnianych trapach też nie należy do moich ulubionych, bo palce stóp wpadają między deski. Kozicą prędko nie będę... Kolejne 27 kilometrów w nogach.

Wieczorem po obiadokolacji rozciąganie. Już jakby pełniejsze w moim wykonaniu. Zaczęliśmy jednak od kompletu ćwiczeń na stopy. Kto stał najładniej na paluszkach, no kto? Trening na obcasach robi swoje!

Foto obozybiegowe.pl
Marzę, że pewnego dnia paluszki u rąk dotkną paluszki u stóp, przy wyprostowanych kolanach, rzecz jasna!

Foto obozybiegowe.pl
A oto moja ulubiona pozycja do rozciągania pośladka. Trochę na jogina, ale lubię wyzwania.

Foto obozybiegowe.pl
Wieczorem integracja w lokalnej pizzerii. Głodna może aż bardzo nie byłam, ale wcięłam placek momentalnie!