piątek, 31 maja 2013

podsumowanie maja

Czas na podsumowanie maja. To, jak dotąd, miesiąc z największym kilometrażem. Przebiegłam 94 kilometry! Plan treningowy nie przewiduje jeszcze długich wybiegań, w ich etap wejdę w czerwcu. Pierwsza dwudziestka odbyta w ramach Mazowieckiej Piętnastki.


Jak widać poniżej tygodniowo wychodziło średnio lekko ponad 20 km. Przed półmaratonem jurajskim, to powinno być wystarczające. Dwa razy byłam na wydmach, raz lajtowo, ale drugi raz cztery kółka były i łydki bolały... Krosowy był Bieg Wisły, a tam życiówkę na dychę wybiegałam, czego nawet w Berlinie nie dałam rady po ulicy!


Jako trening alternatywny grany był rower. Najczęściej dwugodzinny. Co dawało ok. 33 kilometrów. Mimo długich dystansów i średniej prędkości 17 km/h nie wracałam z tych treningów zmęczona. Czasem pobolewały kolana tylko...


Najbardziej spektakularnym rekordem maja jest 1 kilometr w 4:39, ale udało się złamać godzinę na dychę oraz poprawić lekko 5 km.


Będąc szczerą sama ze sobą przyznaję, że najmniej produktywny był tydzień 20-26 maja, który z powodu wyjazdu służbowego uszczuplił moje treningi znacznie (miało być 12 km). Nie przewidziałam, że na wyspie może być TAK zimno odpuściłam bieganie z obawy przed przeziębieniem. Nadrobiłam to ciut bieganiem na bieżni w siłowni, gdzie pobiegłam 5 km w 35 minut.

Odpuszczam sobie Krafttreningi, co widać w sile biegowej. Nawet pompki przestały mi sprawiać radość... Trzeba pomyśleć nad motywacją. Wiem, że to ważny element (i wpływa na wyniki na mecie), ale ciężko się przełamać...

Aby skończyć optymistycznie - w maju udało mi się dwa razy biegać rano! W Elblągu o 7:00, a na Ursynowie z A. o 6:00! Bliscy mnie nie poznają, ja sama również.

wtorek, 28 maja 2013

nowe buty w teren

Szanowni Państwo,

niniejszym przedstawiam moje nowe letnie trailówki. "Dla biegaczek intensywnie zaangażowanych w trail i szukających niezwykle dynamicznego obuwia". Podobno... zapewniają doskonałą ochronę w trakcie szybkich treningów w terenie. Waga buta: 275g. Podeszwa posiada elementy uformowane w kształcie litery X, co pozwala na lepsze trzymanie się podłoża.

Oto one: MIZUNO WAVE ASCEND woman TRAIL.

Tadammm!


Foto by SMJ sport.

Pierwsze starcie na falenickich wydmach już w czwartek. Próbę życia przejdą na półmaratonie jurajskim za dwa tygodnie.

niedziela, 26 maja 2013

Mazowiecka Piętnastka

20°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: wsch. z szybkością 16 km/h
Wilgotność: 64%

Informacje o Mazowieckiej Piętnastce wpadły mi w oko całkiem przypadkiem. Bieg wpisał się jednak idealnie w plan treningowy, bo akuratnie tego dnia było 20 km. Piętnaście pobiegnę w zawodach a pozostała piątka będzie na rozgrzewkę i po.

Zapisy szły dość opornie, pewnie z uwagi na nowy dystans, jaki dołączono do zawodów - 10 km. Ostatecznie, w ostatnim dniu zapisów na mój dystans zgłoszonych było 310 osób (w tym 38 kobiet i 272 mężczyzn). Podział płci przykuł moją uwagę, bo nie sądziłam, że procent biegających kobiet jest tak niski. Wyniki pokazały, że proporcja ta nie zmieniła się finalnie zbytnio.


Do Mińska dojechałam na dwie godziny przed startem. Trwały prace organizatorów przy ustawianiu STARTU/METY, scena już tętniła życiem, bo od 9.00 biegali uczniowie szkół. Co chwila odbywało się wręczanie nagród. W między czasie gość dnia - Marcin Urbaś opowiadał o swojej karierze sportowej i muzycznej, a także odpowiadał na pytania zainteresowanych bieganiem.



W biurze zawodów dla 10 i 15 km jednak panowało lekkie rozprężenie, żeby nie powiedzieć dezorganizacja. Podział obowiązków był dość ścisły, dlatego gdy w kolejce trafiły się osoby które wnosiły w dniu startu opłatę, pozostałe osoby nie robiły nic, czekając aż procedura była zakończona. Dla odmiany osoby, które dokonały opłat czekały na odnalezienie ich nazwisk wśród dowodów wpłat, choć na stronie zapisów, była cała lista z odhaczanymi wpłatami... Chwilę to trwało, ale w końcu udało mi się odebrać pakiet - numer startowy z agrafkami, koszulka techniczna i woda.

Udało mi się zaparkować bardzo blisko imprezy, więc przebieralni nawet nie znalazłam. Kolejny bieg, gdzie nie docieram do wszystkich zakątków... Z innych spraw ważnych: toalet było sporo, kolejki przedstartowe rozładowały się natychmiast.

Przed biegiem udało mi się zrobić rundkę po Mińsku, wyszły tego ok 2 kilometry. Pobiegłam w okolice ogródków działkowych i kółeczkiem wróciłam do parku, gdzie odbywała się impreza. Dumna z siebie byłam, że nie zgubiłam się i nie skończyło się na przetruchtanych pięciu kilometrach. Ostatnie przebieżki w nowych miejscach pokazują, że często tak bywa...

Wróciłam na start, dałam instrukcje moim kibickom, co do sesji foto i ilości kółeczek, które mnie czekają. W końcu dobiegło południe.


Na starcie tłum, bo zarówno dziesiątka, jak i piętnastka ruszała razem. Zaraz na pierwszych kilku metrach słyszałam komentarze, że trzeba uważać na tempo innych, bo nie wiadomo kto na ile biegnie i żeby fantazja nie poniosła. W sumie racja. 

Jeszcze przed pierwszym kilometrem, to co mnie najbardziej uderzyło na trasie to - CISZA! Biegliśmy uliczkami wśród domków jednorodzinnych. Kibiców było nawet sporo. W trzech miejscach usytuowane były strefy kibica, w których dzieciaki z podstawówek kibicowały z pomponami. Świetny pomysł! A ile sił przysparzał, to tylko ja wiem.

Pierwszą pięciokilometrową pętelkę pobiegłam krajoznawczo, ale też dość spiesznie. Do 2-3 kilometra tempo 5:45, potem ciut siadłam do 6:10. Rejestrowałam charakterystyczne miejsca na trasie i pocieszałam się: "Jeszcze tylko dwa razy to zobaczę i koniec". 


Po zapętleniu trasy trafiłam na przepojkę, gdzie nie mieli wody w kubkach tylko izotonik. Jakie to kolorowe coś było słodkie! Wypiłam dwa-trzy łyki i ruszyłam z nadzieją, że 2,5 kilometra czas minie mi szybko albo bardzo szybko. 

Drugie kółeczko było towarzyskie bardzo. Czas mi zleciał na konwersacjach. Kilkaset metrów po słodkim, zaczął maszerować starszy kolega-biegacz, zachęciłam go aby pobiegł ze mną jednym, wolnym tempem. Chciałam trochę odpocząć, więc była to idealna szansa. Potruchtaliśmy wspólnie sporo w tempie 6:45, ale w końcu pożegnałam się i ruszyłam z kopyta dalej. No i trafił mi się kolejny maszerujący. Podejrzewam, że mój równolatek biegnący w barwach Legii. Mijając go zaintonowałam "i tylko Legia, Legia Warszawa!", a on się poderwał do biegu ze słowami "Zmobilizowałaś mnie! Już biegnę!". Odpowiedziałam tylko, że w barwach i że w podwójnej koronie to nie wypada iść, na co usłyszałam, że zbyt mocno świętował mistrzowskie zwycięstwo stąd spadek formy. 

Na 9 kilometrze zaczął mi kibicować jakiś siwy pan spod budki z piwem. Pocieszał, że to już końcówka, poinformowałam go że jeszcze jedna pętelka przede mną, więc obiecał na mnie czekać!

Na wykresie tempa idealnie widać, gdzie były punkty odżywcze. Niestety nie potrafię pić w biegu (jeszcze!), więc marsz odbijał się na statystyce.


Poniżej zdjęcia z okrążeń, które wyglądają tak samo, nie wiem czy któreś nie jest z finiszowania.



Trzecie kółko było kółkiem samotnym, zostałam gdzieś na szarym końcu, a przed sobą (i za sobą) widziałam samotnie truchtających innych biegaczy. Tych, co biegli na dychę już nie było... Ciężko było do 12 kilometra, potem już z górki. Czekałam zresztą na spotkanie z siwowłosym kibicem spod budki z piwem, który wyglądał mnie na trasie i powitał gromkimi brawami. Liczył trochę że mu się będę za to oczekiwanie rewanżować, ale... się prze-liczył był...

Zaraz po tym przez kilometr biegła ze mną Weronika (wiek "na oko" - gimnazjum), którą zachęciła chyba mama słowami: "Pomóż pani pobiec". No to biegłyśmy wspólnie, okazało się że dziewczynka biega. Ostatnie zawody biegła na/w Mazowii... 

Finiszu nie było, bo już sił nie miałam na przyspieszanie. Wiedziałam też, że cel w postaci półtorej godziny na tym dystansie nie został zrealizowany. Oficjalny czas 01:32:25. Endomondo przyznało mi puchary za Test Coopera (2,11 km) oraz za rekord na 5 km - 28:56 min. Przy takim tempie półmaraton byłby już w okolicach 2:08:00, co wskazuje mój plan treningowy niebawem (a test na jurajskim już za dwa tygodnie)... Jest dobrze!

Na mecie, gdy wyciągali mi zza numeru chip, pan od liczenia okrążeń uśmiechnął się do mnie rubasznie i dodał: "Według mnie to już koniec", wcześniej mnie informował, że zostały dwa/jedno okrążenie. Miałam w sobie dużo siły jeszcze by truchtać dalej, więc odparłam "Naprawdę?! A ja bym mogła jeszcze..."

Dostałam medal na szyję i poszłam do kibicek. Były pamiątkowe foty z wiatraczkiem...


... i z posiłkiem regeneracyjnym.


Tu już po telefonie do Mamy, że to dla niej pobiegłam w Dzień Matki tę Piętnastkę. Po dotarciu na rodzinny obiad włożyłam swój medal na szyję Rodzicielce. Chodziła w nim całe popołudnie! 




piątek, 17 maja 2013

przez Dziki Las

25°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: zach. z szybkością 8 km/h
Wilgotność: 54%

Pierwszy trening z zegarkiem. W Elblągu akurat, czyli nie do końca moim mieście. Nie brałam ze sobą telefonu. No bo i po co? Wszystko zmierzy zegarek. MÓJ NOWY ZEGAREK :)

Trasę wymyśliłam sobie łatwą - do Bażantarni (Park Leśny w Elblągu) i z powrotem. W planie 8 kilometrów lajcikiem. Akurat wyszło tak, że tam były dwa kilometry, więc i dwa powrotne. Trzy zatem po samym lesie i będzie git. Zerknęłam na mapkę parku, pętelkę na trzy kilometry obcykałam i w drogę.

Miałam za sobą już trochę podbiegów (ogłaszam Elbląg miastem podbiegów, tam jest ciągle w górę i jakoś mniej w dół), przyjemna leśna przebieżka miała dopełnić całości. Niemiecki riesling czekał na mnie po powrocie, miało być miodzio!

Pobiegłam zatem ścieżką w las. Gdzieś w oddali mi migał biegacz w niebieskich spodenkach. W jednym miejscu grillowali tłumnie elblążanie z rodzinami, kilku spacerowiczów, sporo rowerzystów. Sielanka! Kilometr, prawe drugi, a tu z naprzeciwka biegną Niebieskie Spodenki. Nawet się pozdrowiliśmy. Refleksja mnie naszła, czemu to gość wraca tę samą drogą. Pomyślałam, że zrobił już pętlę i wraca... Ale pod prąd? Nic to mi jednak wnikać w jego trasy, wraca to wraca, ja zrobię pętlę! Jak planowałam.

Dobiegłam w końcu do polanki. Z mostkiem, strumyczkiem, który wił się przez większość mojej trasy, mapą, ławeczkami. Analizuję teren, porównuję z mapą. W końcu pytam tubylca, czy jak chcę wrócić do Myśliwskiej (restauracja, spod której ruszałam), to czy jak pobiegnę tam, to będzie dobrze. Tubylec na rowerze odpowiada, trochę bez przekonania, że tak. No to biegnę! Spamiętałam szlak, którym się trzeba trzymać i wio przed siebie. Niemiecki riesling czeka...

Mijam na wybranej przeze mnie ścieżce dwoje biegaczy. Górzyście na tej dróżce, pomyślałam: "Ćwiczą podbiegi". Minęłam jeszcze jednego crossowego rowerzystę. Są ludzie, biegnę na wschód, więc... "Tam musi być cywilizacja!".

Biegnę. Tempo ciut spadło, ścieżka się zawęża. Biegnę. Przed siebie! Przecież gołębią nawigację mam w głowie, zresztą CZUJĘ, że biegnę dobrze!

Dobiegam do kolejnej polanki. Mniejszej. Droga prowadzi przez mostek na jar. Jak biegłam z początku, to mijałam jar po lewej stronie. Biegłam dołem. To się nawet i zgadza. W tym szaleństwie jest metoda! Biegnę! Wąska ścieżynka, dość sporo gałązek. Myślę o kleszczach... Jestem w koszulce na ramiączka i spódniczce. Ramiona i nogi gołe. Głowa też.

Biegnę. Jarem, samą górą! Czasem w dół, czasem ciut w górę. Zaczynam czuć dziwny zapach... Capem daje, ale jeszcze nie wiem skąd... Ścieżka, którą biegnę zaczyna być coraz bardziej zorana. Jakby przez dziki? Kurde, myślę, to chyba czuć te dziki. Przyspieszam! Biegnę ciągle na przód. Mam już te osiem kilometrów, co to w planie treningowym stały. "Ta Myśliwska MUSI być niedaleko". Biegnę.

W pewnym momencie coś zaszeleściło po prawej i uciekło. Sarna. Dobrze, że nie dziki! Biegnę dalej. W końcu moim oczom ukazał się prześwit w lesie. A na skraju, nic innego jak ta upragniona Myśliwska, być MUSI! Biegnę! Szlak cały czas prowadzi, nie to że ja sama...

Dobiegam do skraju. Droga się kończy... Wbiegam na plac z budynkiem w budowie. Przede mną kościół. Idę (nie da rady biec) po gruzie wzdłuż muru. Wychodzę na "dziedziniec", przez myśl przechodzą mi psy, które mogą pilnować tej kościelnej posesji, ale skoro jest dziura (nawet nie dziura, tylko niepełne ogrodzenie), to psów tu raczej nie ma... Patrzę, jakby stąd się wydostać. Widzę bramę. Szybko analizuję, że dam radę ją przeskoczyć, bo ma co prawda kolce, ale i poprzeczne szczebelki, na które będę mogła wejść.

Biegnę. Do bramy. Tuż za nią widzę jakiś budynek. Piętrowy familok. Z jednego z okien wygląda kobieta, przygląda mi się, ale co tam, ja muszę się stąd wydostać! Mój przeskok z kościelnego placu przez bramę zasłania kobiecie wysoki iglak, który rośnie przy furtce. Jestem wolna. Tylko... co dalej?!

Przed budynkiem widzę, dwóch mężczyzn. Podchodzę, witam się i przyznaję, że zabłądziłam w lesie, że nie wiem gdzie jestem i że chcę do Elbląga. Niech mi mówią jak! Panowie spojrzeli po sobie, zerknęli na mnie... 
- Pani z Elbląga tu przybiegła?! Przez las?!
- Tak, biegałam przy Bażantarni i jestem tu. Gdzie ja jestem?
- Jest Pani daleko. O, proszę! Ulica Daleka. - wskazuje tabliczkę z numerem na domu.
- Ale gdzie ja jestem? Jak na Frombork? Milejewo?
- Nie.. Jest Pani daleko. Ale Pani tu przez LAS przyszła?!
- Tak, przez las. Przybiegłam. Jak się mam dostać do Elbląga?! Którędy?
- Wie Pani... Tu jest pętla autobusu. Którą mamy, o... dwudziesta. Zaraz tu przyjedzie. To sobie Pani do miasta dojedzie. On Grunwaldzką i potem na Łódzką jedzie...
- Dziękuję. Tam już sobie poradzę.

Na przystanku jakaś para jak z samowara, lekko wypita. Ale nie wybrzydzam. Oby ten autobus nadjechał. Riesling czeka! Zerkam na rozkład jazdy. Nie to, że nie wierzę Tubylcom. Chcę sprawdzić, jaką to szczęściarą jestem. Jednak jestem! Autobus nadjeżdża tu co godzinę, półtorej. Jest dobrze! Dzików nie było, autobus przyjedzie. Riesling czeka!

Jest pojazd! Pusty! Nikt nie wysiada, wsiadam ja i Para z Samowara. Oni kasują bilety ja nie. Grosza przy duszy nie mam, no trudno... Jadę na gapę! Kierowca obserwuje w lusterku ten trzyosobowy tłum, co wsiadł... No i nie wiem... Czy on podziwia mój biegowy outfit, czy ma zdziwko, że ktoś z innej bajki tu wsiada, czy (co bardziej prawdopodobne) widzi, że nie kasowałam biletu... Szczęście w nieszczęściu, Para z Samowara, mimo pustego autobusu zajmuje miejsce za mną! Niech to wygląda, że jesteśmy razem, a oni mają mój bilet. Niech wygląda.... Ruszamy!

Rozglądam się z ciekawością po okolicy, bo zwyczajnie NADAL nie wiem, gdzie jestem! Olśnienia dostałam przy czwartym, może piątym przystanku! Kiedy to moim oczom ukazała się elbląska nekropolia na Dębicy. O żesz!!! Jestem od strony wjazdu do miasta od krajowej siódemki! Nieźle pognałam w tym lesie!

Jak już się zlokalizowałam przestrzennie, to zaczęłam zastanawiać się, kiedy opuścić autobus, aby nie nadbiec znowu kilometrów wracając na kwadrat. Riesling czeka! Uznałam, że najlepiej będzie wyjść z autobusu przy (nie wiem, co wybrać... pozostanę jednak przy cmentarnym klimacie) kolejnej elbląskiej nekropolii, znacznie mniejszej na Agrykoli (przy tym samym przystanku mieści się stadion Olimpii Elbląg, brata po szalu warszawskiej Legii!).

Wyszłam z autobusu! Ufff! Bez mandatu za jazdę bez ważnego (ba! bez żadnego!) biletu. No to dalej w drogę! Riesling czeka! Dość szybko dotarłam do drogi "wyjściowej" do Bażantarni. Przede mną zostało tylko wdrapać się na osiedle Nad Jarem. 

Stoję na światłach. Czekam na zmianę czerwonego na zielone. Podjeżdża dwóch rowerzystów, wołają coś do trzeciego, któremu uciekli. Stoimy. Zerkają tak na mnie ukradkiem, ale zero komentarza. W końcu nadjeżdża trzeci. Patrzy na mnie i pada propozycja: "A może tak Panią na ramę bym wrzucił i podwiózł, gdzie trzeba?". Podziękowałam grzecznie, bo "w końcu wyszłam biegać a nie na ramie podróżować" i pognałam w swoją stronę. Riesling czeka!

Na kwadrant dotarłam z jedenastoma kilometrami w nogach. Godzinę później niż miałam. Riesling czekał!

Oto jak kółko, wcale nie stało się kółkiem. 


Oprócz płomiennych wspomnień z wycieczki biegowej po Elblągu i okolicach (z akcentem na okolice) mam tylko mapkę z mojego zegarka. Nowego zegarka. Zdjęć on nie cyka. 

Zanim wypiłam niemieckiego rieslinga, wyjaśniono mi, że ulica Daleka i Łęczycka nie jest to "fajna" dzielnica. Brzeską w Warszawie mijam szerokim łukiem, a tu wbiegłam w sam środek patologii, złodziejstwa i zuła... Najbardziej spodobało mi się jednak, gdy odkryłam, że tereny przez które biegłam geograficznie nazwane są Dzikim Lasem. A w uszach ciągle mi brzmi pytanie: "Pani z Elbląga tu przybiegła?! Przez las?!"

wtorek, 14 maja 2013

na bieżni


15°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płn. z szybkością 10 km/h
Wilgotność: 59%


Jak się biega najczęściej na swojej dzielni, to się nie wie, jak tętniąca sportowym życiem jest wieczorami Agrykola! Warsaw Track Cup, jest dziś oczywistością, ale zupełnie synchronicznie po parku biegał zaprzyjaźniony Klub Biegowy JacekBiega By Powergym. Dorotka zdążyła zapytać w przelocie: "Czy już była życiówka?!", ale wtedy jeszcze nie była...


Po numer stawiłam się ok. 20.00, więc miałam sporo czasu na rozbieganie po Agrykoli, pooglądanie wcześniejszych startów, poodganianie komarów oraz wypróbowanie się na dwóch okrążeniach na stadionie. O koncentracji nie wspomnę. Czasu było sporo! Na koniec zagapiłam się jednak na finisz najszybszych biegaczy na 1500 metrów i na swój start podążałam raźnym truchtem.




Po sprawdzeniu obecności i wyjaśnieniu, że biegniemy 1,5 okrążenia, padł strzał startera! Wystrzeliłam za panami jak strzała, tempo pierwszego okrążenia to 3:20 do 4:00. Ułańska fantazja mnie ponosi. Oj, ponosi! Potem przyszła śmierć i wolniutko zjechałam do 5:00, finalnie nawet do 6:00. Finisz 5:05. Na początku wyprzedziłam jakąś dziewczynę i Messiego i utrzymywałam swoją pozycję, aż na ostatnich 50 metrach Messi (chyba 8-10 latek) pokazał mi kto na tysiaka rządzi! Przypomniały się szkolne lata i sprinty na 60m, które kochałam!



Tak czy siak... średnia wyszła dobra i życiówka jest! Czekam na oficjalny czas. Endomondo podało coś 5:11. Wyniki podane przez Komisję Sędziowską zawyrokowały absolutną życiówkę na 1 km - 4:39,3!!

Bieżnia jest milutka i mięciutka, ale jak się ruszy z kopyta, to ciężko nie mieć zejścia. Cieszę się jednak, że nie odpuściłam i biegłam przez cały czas. Głębokie wdechy nie dotleniały jednak mnie tak mocno, jak organizm potrzebował. Całą drogę do domu kasłałam dziwnie.

W zasadzie było ciepło, ale im bliżej mojego startu zaczął się robić przyjemny chłodek. Wiedziałam, że koszulka na ramiączka będzie idealna. W czasie biegu komary nie doskwierały (Ach! Ten pęd!!). Czułam komfort cieplny, nie przeszkadzały mi nawet spodnie 3/4.

Następne ściganie na bieżni już 4 czerwca!

niedziela, 12 maja 2013

Bieg Wisły 2013


13°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płn.-zach. z szybkością 14 km/h
Wilgotność: 88%


Wizytę w biurze zawodów Biegu Wisły uskuteczniłam już w środę. Trafiłam na Łazienkowską 3 bez problemu, jednak znalezienie Sekcji Strzeleckiej zajęło mi trochę czasu. 


W końcu odebrałam pakiet startowy, w skład którego wchodziła niebieska, bawełniana koszulka z logo PKP Cargo, magazyn Manager, izotonik, cztery agrafki i numer startowy. Udało mi się zmienić również rok urodzenia, bo w zgłoszeniu pozostawiłam datę 1910 i organizatorzy oczekiwali, że będzie biegła staruszka.



W tygodniu poprzedzającym bieg opuściłam jeden trening biegowy. Po Berlinie, gdzie spacerowałam dość sporo i nie miałam możliwości w niedzielę odpocząć po biegu, musiałam odpocząć. W środę był rower i ponad 33 kilometry, a w piątek trening biegowy z piramidką 1-2-3-2-1 km. Dzień przed startem laba.

Rano w niedzielę wstałam zła na cały świat z powodu niewyspania. Mechanicznie ogarnęłam rzeczywistość, dobrze że przygotowałam się wieczorem... Na śniadanie płatki owsiane na mleku z bananem. Wodę popijałam już jadąc na bieg. 

Na start od strony Mostu Gdańskiego postanowiłam pobiec, jednak po kilkunastu metrach napotkałam biegowych znajomych. Jako że "dla towarzystwa Cygan dał się powiesić", to i ja zrezygnowałam z przebieżko-rozgrzewki i spacerowałam miło rozmawiając.

Pogoda na bieganie była dobra, pochmurno i 13-15 stopni. Amatorów podziwiania rzeki z betonowego "pomostu" nie było wielu.


Oczekując na bieg przyglądałam się pracy Biura Biegu, które zgodnie z regulaminem deklarowało udostępnianie wolnych pakietów chętnym biegaczom. Dziesięć minut przed startem, gdy odeszłam w kierunku depozytu (wojskowy Star w kolorze khaki), wolne pakietu jeszcze NIE były wydawane. Nie rozumiem w czym problem mieli organizatorzy, skoro bieg nie był z pomiarem czasu... Numery zatem nie miały żadnego znaczenia. Umożliwiały jedynie odbiór medalu na mecie...


Sygnał do startu dała prowadząca konferansjerkę przedstawicielka policji, bo bieg był również współzawodnictwem mundurowych: Straży Miejskiej, Straży Pożarnej, Służby Granicznej i Policji właśnie. Wspólnie odliczaliśmy do wystrzału startera i... poszły konie po betonie. Pierwsze kilkaset metrów na przodzie stawki były dwa policyjne konie, które wyprowadziły peleton na Wał.


Ustawiłam się strategicznie na końcu stawki, nie lubię zarówno przeszkadzać innym w rozpoczynaniu biegu, jak i być wyprzedzaną przez tłumy od początku. No i chyba przesadziłam, bo to ja wyprzedzałam... Starałam się nie ruszyć zbyt szybkim tempem, aby nie umierać pod koniec, ale zwyczajnie współbiegacze wokoło biegli za wolno. 


Pierwszy kryzys był około drugiego kilometra, niby biegłam dość sprawnie, ale sapałam jak szympans. Znalazłam już na to swój prywatny sposób: biec kilka chwil z kimś, kto równo stawia kroki i wyczuć jego oddech. Udało się!

Na trzecim kilometrze dotarłam do startu, gdzie nieoczekiwanie czekali na mnie znajomi, którzy zdobyli numery startowe z teczki jakiegoś mundurowego oficjela. Nie zaczęli biec z wszystkimi, więc było im i tak wszystko jedno, czekali na mnie. Radośnie oznajmili, że dziś robię życiówkę i oto oni zamierzają się do tego przyczynić.

On miał mnie wkurzać, Ona podszczypywać. Skończyło się na tym, że On śpiewał (zapamiętałam tylko "Siedem dziewcząt z Albatrosa" w okolicach Mostu Gdańskiego; wcześniejsza piosenka o wzwodach nie zapadła mi w pamięci, zresztą jej nie znałam), a Ona ochoczo podskakiwała u mojej prawicy rozgrzewając się do poważnego biegu.

Wykonaliśmy kilka manewrów na Zatopka, kiedy to przyspieszałam wyprzedzając. Nie wiem, skąd miałam na to siłę, ale On zaczął uspakajając moją ułańską fantazję mówiąc "Reno! Zwolnij już, bo Cię trzeba będzie zaraz reanimować!". Gdy jakiś mężczyzna próbował nas wyprzedzać dostawał komunikat: "To nie sportowo wyprzedzać koleżanki!". Generalnie było nam bardzo wesoło, choć ja miałam zakaz mówienia i śpiewania, aby biec i tylko biec...

Zaraz za Gdańskim czułam, że śmierć od szybkiego tempa i szarżowania jest bliska, poprosiłam Oną i Onego o pozostawienie mnie na pastwę trasy. Pobiegli! 

Był to już piąty kilometr, a ja wiedziałam, że walka się dopiero zaczęła. O tym aby zacząć maszerować w czasie zawodów to nawet mi do głowy nie przychodzi, ale czułam, że tempo spada. Czekałam na wybieg na chodnik przy Porcie Praskim, ale ułożono dla nas pomost i dość sympatycznie, bo wśród dźwięków gitary i śpiewu solisty (nie pamiętam utworu), przemierzyłam praską odnogę Wisły. 

Zaczęło mi być coraz bardziej gorąco! Za startem podziwiałam tych, którzy zdecydowali się biec w kurtkach, ja bym się zasapała jeszcze przed pierwszym kilometrem z duszności... Pod Siekierkowskim zdejmowałam czapkę, nie bardzo miałam co z nią zrobić, ale wymyśliłam, że przy spodenkach mam wiązadło, więc ją przywiązałam do pępka i wisiała. 


Po zbiegu z Wału (ok. 1,2 km) trasa wiodła szutrową ścieżką wzdłuż Wisły. Bliżej lub dalej rzeki. Prowadziła w górę czasem w dół. Kluczyła niemiłosiernie. Biegnąc można było podziwiać nuert rzeki, drugi brzeg oraz wędkarzy stojących na brzegu i moczących kije w wodzie. Pod Średnicowym, kiedy to zaczęłam podnosić do góry koszulkę techniczną, którą miałam pod regulaminową niebieską PKP Cargo, zaczęło się błotko. Tu też przyszedł drugi kryzys. Miałam wrażenie że już wszyscy, których wcześniej wyprzedziłam, teraz wyprzedzili mnie!

Rachubę mostów straciłam chyba przy Gdańskim. Wydawało mi się z każdy kolejny to już na sto procent będzie Poniatowski. W końcu był! Wtedy na trasie zaczęli się pojawiać już biegacze wracający z biegu. Nie chciałam ich szczególnie pytać: "Czy jeszcze daleko?!". W końcu któryś się sam domyślił i zmotywował mnie i dwójkę biegaczy mówiąc: "Jeszcze dwa zakręty!". Znam ja te dwa zakręty, ale postanowiłam przyspieszyć.

Dałam z siebie prawie wszystko, dopóki, gdy już widniała meta, gość biegnący obok oznajmił do współbiegaczki: "Widzisz, a do godziny zostały jeszcze trzy minuty". Jak ja to usłyszałam! Jak ja przyspieszyłam! Trochę jeszcze nie wierzyłam w ten komunikat, ale jak zamajaczył mi przed oczami zegar z czasem biegu, na którym zobaczyłam 58:25, to dostałam takiego speeda na ostatniej prostej, że nic by mnie nie zatrzymało! Tuż przed samą metą usłyszałam  "Reno! Dawaj! Tak właśnie masz biegać!" To był On czyli Kołcz, który widząc mnie i ten czas wiedział że to życiówka...

Wpadłam na metę z czasem 58:40! Miałam ochotę wyściskać kobietę-konferansjerkę, która zakładała mi medal na szyję! On i Ona wyściskali mnie od razu. Oni czuli tę życiówkę! No i mieli w niej swój wkład!


Dla pewności Kołcz pytał jeszcze dwóch biegaczy o dystans, jaki wyświetlał im się na Garminach. Brakowało około 300-400 metrów, nawet z niedomiarem miałam zapas czasowy na ten krótki dystans! Moje Endomondo wyłączyło się niestety w trakcie (chyba usłyszało, jak mówiłam Onej i Onemu, że Garmin nabyty i się zbuntowało!).


Po połknięciu małej wody na jeden łyk, poszłam się przebierać... Wydawanie depozytu trochę jednak trwało, bo polegało na losowaniu toreb i wykrzykiwaniu do publicznej wiadomości numerów startowych. Udało mi się wcale szybko z moim. 


Nie wiem, czy wypada ponarzekać na koedukacyjną przebieralnię, na kilka chwil po życiówce, ale przy założeniu, że musiałam się przebrać cała, mało uśmiechało mi się to robić łokieć w łokieć z męską częścią biegowego świata... Błogosławię kurtkę którą miałam i pierwsze niewinne listeczki na krzaczkach w około. Pogimnastykowałam się trochę i sucha mogłam dalej podziwiać moje miasto z praskiej plaży...


piątek, 10 maja 2013

opalić nogi


26°C
Aktualnie: Słonecznie
Wiatr: płn. z szybkością 10 km/h
Wilgotność: 94%

Pies został w domu. Na poważne biegania, zostaje. W planie była piramidka 1-2-3-2-1 km. Na początek 10 minut rozgrzewki a potem wg zaleceń Kołcza i jego niemieckojęzycznych książek "jeweils 1km, dann 2km, dann 3km...im schnellen DL, dazwischen je 3 Minuten langsamer DL".


Celem treningu podrzędnym było i tak opalanie nóg! Przywdziałam spódnico-spodenki i całkiem raźno grzałam w kierunku Zbójnej Góry. Początkowo ze słońcem w plecy, a powrót ze słońcem w twarz. Na widok rozlewiska w lesie rozdziawiłam paszczę, bo mam swoje lata i nie pamiętam, aby było w nich TAK mokro! Mój rodziciel to pamięta, ale były to lata jego sielskiej anielskiej młodości lata temu!



Po drodze mijałam radościański kirkut, czynny przed wojną. Jak podają źródła cmentarz został założony na początku XX wieku i służył żydowskiej ludności Radości, Falenicy a nawet Wiązownej. Podczas II wojny światowej hitlerowcy doszczętnie zdewastowali cmentarz, a nagrobki wykorzystali do prac budowlanych. Do dnia dzisiejszego cmentarz pozostaje w fatalnym stanie, zachowały się jedynie 4 nagrobki, z których najstarszy pochodzi z 1924 roku. Całość otacza rozsypujący się ceglany mur, jak na zdjęciach widać.





Trening zakończyłam akcentem, gdyż "tez powinnaś kończyć szybkim akcentem (300-400m na prawie maxa) każdy trening, bo to podobno dobrze robi!... Nie wiem na co, ale robi dobrze!...podobno...".

sobota, 4 maja 2013

Avon Berliner Frauenlauf


22°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: wsch. z szybkością 16 km/h
Wilgotność: 41%

Zaczęło się od tego... ze pomyliłam adresy i poszłam po pakiet startowy nie tam gdzie trzeba, zupełnie inna dzielnica, adres ciut podobny... Jak już w końcu trafiłam do sklepu Kardstadt, w którym były wydawane pakiety, to znowu okazało się, ze dotarłam do biura zawodów nie tego biegu co trzeba... w sobotę był mój bieg, a w niedziele inna dycha przy okazji halbmaratonu... Jednak starsza kobieta z uśmiechem na twarzy poinformowała mnie płynną angielszczyzna, gdzie znajduje się biuro biegu AVONu i poszłam szukać dalej.

Po zlokalizowaniu odpowiedniego miejsca miałam stuprocentowe przekonanie, ze jestem gdzie trzeba. Mnóstwo kobiet robiących jazgot i szmerek podniecenia. Ustawiłam się w kolejce zgodnie z literka mojego nazwiska i odebrałam pakiet startowy czyli kopertę z numerem i czipem. Pora na koszulkę  Po niemiecku wskazywano mi kopertę  ale żadna z kobiet nie była w stanie wytłumaczyć mi co mam zrobić  One nie rozumiały mnie a ja ich. W końcu któraś zdenerwowana wzięła ode mnie kopertę i wyjęła z niej 'talon na balon' czyli kupon na koszulkę  Nastawiły się wiec panie na wydawanie... Nie rozumiały jednak cyfr które do nich mówiłam  wiec zaczęło się na migi. Wielu opcji (na szczęście) nie miały i wydały mi najmniejszą możliwą. Wyszłam z biura zawodów zniesmaczona... W jednym biurze można mieć anglojęzyczną kobietę do obsługi a w drugim już nie?! Tak, to były inne biegi i inni organizatorzy, ale Avon wiedział jakie narodowości biegną i mógł postarać się o zapewnienie pełnej obsługi wszystkim...

Obiecuje, ze marudzić już w tym poście nie będę  Proszę zobaczyć jaki piękny pakiet. Koszulka ciut nie w moich kolorach, ale techniczna wiec się nada.


W sobotę, dnia następnego, stawiłam się w miejscu zawodów na długo przed swoim startem. Miało być wiele biegów i marszów, mogłam poczuć atmosferę imprezy. Tłumy panowały wszędzie niemiłosierne. Przebieralni nie znalazłam przebiórke robiłam na ławce w parku pod Reichstagiem  Nawet nie zwracałam zbytniej uwagi na się, bo co i rusz inne kobiety robiły dokładnie to samo.


Poprzyglądałam się finiszowi biegu na 5 km. Trwało to dobre 45 minut. W końcu po 17 udałam się na start. Kobiety schodziły się niespiesznie. O 17:40 zaplanowała była rozgrzewka w stylu zumby.


Na poniższym zdjęciu w oddali można wypatrzeć kobietę z pióropuszem przy pupie. Pogoda do biegania była dość trudna, mimo zbliżającej się 18:00 było słonecznie, duszno i parno.


Po rozgrzewce, sektor startowy zacieśniał się. A ja podziwiałam swoje butki, przy których pierwszy raz znalazł się czip.


Przed samym startem entuzjastycznie laski klaskały w rytm podkładu  Nie rozumiałam ani słowa z tego co konferansjer mówił  a wspominał chyba o gwiazdach, które biegną i mówił o frekwencji. Tym razem nie przeszkadzało mi ze nic nie rozumiem. Adrenalina i atmosfera mnie ponosiła. Chciałam JUŻ biec!!!



W końcu... 'poszły konie po betonie'. Ruszyłyśmy oddalając się od Bramy Brandenburskiej. Początkowo środkiem ulicy, a potem zagłębiłyśmy się w park. Na trzecim kilometrze była pierwsza przepojka. Wydawało mi się ze wcześnie, ale skorzystałam z łyka wody. Skoro i tak była....

Jak zwykle w czasie biegów przy pierwszych stolach tłum a przy ostatnich pusto. Ruszyłam od razu do ostatnich zatem... Po szybkim wypiciu kilku łyków, wróciłam do biegnącej braci i poczułam  ze mam moc. Zaczęłam wyprzedzać!!! Widać to zresztą na statystykach okrążeń ze czwarty kilometr, zaraz po wodzie, był najszybszy. 

Szósty był kryzysem. Przy czwartym z hakiem kilometrze zaczęło się drugie okrążenie. Zegar wskazywał 25 minut z hakiem, aż sprawdzałam czy to już pięć wybiegane czy jeszcze nie. Byłby rekord nad rekordy! W drugim kółku zmieniła się ciut trasa, a ja czułam jak siły odchodzą .. Kolejna przepojka była dopiero ok 7-8 kilometra i czekałam nań z utęsknieniem  Wokoło się przeluźniło. Biegłyśmy jednym tempem. Od czasu do czasu udawało mi się jeszcze wyprzedzać, ale nie było to już spektakularne. 

Poniżej zdjęcie z końca pierwszego okrążenia ale mnie na nim nie ma. Fotoreporterowi przemknęłam zbyt szybko przed obiektywem.



Co dwa kilometry na trasie stali bębniarze, którzy nadawali tempo biegu. W sumie nic, a jednak przebiegniecie kolo tych grup dawało kopa! Na trasie stało wielu kibiców głównie mężczyzn i dzieci, podejrzewam, ze kibicowali swoim biegnącym kobietom...

Trasa była przygotowana do bieg BARDZO DOBRZE. Wszelkie przeszkody były oznaczone, a gdy na trasie była sygnalizacja świetlna wówczas o słupek oparty był ktoś z obsługi, aby żadna biegaczka się przez przypadek nie nadziała...

Aha! Wśród uczestniczek byli również przebierańcy - mężczyźni w sukienkach i perukach. Doprawdy podziwiałam ich za te stroje. Było ciepło. Bardzo ciepło.


Jak już pokluczyłysmy te kolka po parku zaczął się finisz. Czułam ze biegłam dość dobrze (średnie tempo 6,14, max to 4,22), ale na sprint na samym końcu nie miałam sil. Zresztą,  jak zobaczyłam ze godzina na zegarze na mecie już jest wyświetlona, wiedziałam ze życiówki nie będzie. Dobiegłam w czasie netto 01:02:20. 


Tu jeszcze w strefie mety, oddzielonej od publiki ogrodzeniem pilnowanym przez ochroniarzy. Kolejny plus dla organizatorów za przygotowanie trasy!



Nie obyło się bez medali i pamiątkowych dyplomów. Na mecie oprócz wody czekało tez na nas bezalkoholowe piwo. 


Statystyk garść. Dobiegłam jako 27 (z 39) Polka. W klasyfikacji open byłam 1925 (na 4036 startujących . W swojej kategorii wiekowej byłam 205 (wśród Polek - 3). 

Po przebierałam się, tak samo jak przed, mandatu za obnażanie w miejscach publicznych nie dostałam.

Bieg odbył się w super atmosferze. Nie ważne, że mało rozumiałam, co kibice krzyczą a organizatorzy mówią. Był dopięty na ostatni guzik. Myślę, ze warto mieć takie doświadczenie biegowe na swoim koncie.