niedziela, 12 maja 2013

Bieg Wisły 2013


13°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płn.-zach. z szybkością 14 km/h
Wilgotność: 88%


Wizytę w biurze zawodów Biegu Wisły uskuteczniłam już w środę. Trafiłam na Łazienkowską 3 bez problemu, jednak znalezienie Sekcji Strzeleckiej zajęło mi trochę czasu. 


W końcu odebrałam pakiet startowy, w skład którego wchodziła niebieska, bawełniana koszulka z logo PKP Cargo, magazyn Manager, izotonik, cztery agrafki i numer startowy. Udało mi się zmienić również rok urodzenia, bo w zgłoszeniu pozostawiłam datę 1910 i organizatorzy oczekiwali, że będzie biegła staruszka.



W tygodniu poprzedzającym bieg opuściłam jeden trening biegowy. Po Berlinie, gdzie spacerowałam dość sporo i nie miałam możliwości w niedzielę odpocząć po biegu, musiałam odpocząć. W środę był rower i ponad 33 kilometry, a w piątek trening biegowy z piramidką 1-2-3-2-1 km. Dzień przed startem laba.

Rano w niedzielę wstałam zła na cały świat z powodu niewyspania. Mechanicznie ogarnęłam rzeczywistość, dobrze że przygotowałam się wieczorem... Na śniadanie płatki owsiane na mleku z bananem. Wodę popijałam już jadąc na bieg. 

Na start od strony Mostu Gdańskiego postanowiłam pobiec, jednak po kilkunastu metrach napotkałam biegowych znajomych. Jako że "dla towarzystwa Cygan dał się powiesić", to i ja zrezygnowałam z przebieżko-rozgrzewki i spacerowałam miło rozmawiając.

Pogoda na bieganie była dobra, pochmurno i 13-15 stopni. Amatorów podziwiania rzeki z betonowego "pomostu" nie było wielu.


Oczekując na bieg przyglądałam się pracy Biura Biegu, które zgodnie z regulaminem deklarowało udostępnianie wolnych pakietów chętnym biegaczom. Dziesięć minut przed startem, gdy odeszłam w kierunku depozytu (wojskowy Star w kolorze khaki), wolne pakietu jeszcze NIE były wydawane. Nie rozumiem w czym problem mieli organizatorzy, skoro bieg nie był z pomiarem czasu... Numery zatem nie miały żadnego znaczenia. Umożliwiały jedynie odbiór medalu na mecie...


Sygnał do startu dała prowadząca konferansjerkę przedstawicielka policji, bo bieg był również współzawodnictwem mundurowych: Straży Miejskiej, Straży Pożarnej, Służby Granicznej i Policji właśnie. Wspólnie odliczaliśmy do wystrzału startera i... poszły konie po betonie. Pierwsze kilkaset metrów na przodzie stawki były dwa policyjne konie, które wyprowadziły peleton na Wał.


Ustawiłam się strategicznie na końcu stawki, nie lubię zarówno przeszkadzać innym w rozpoczynaniu biegu, jak i być wyprzedzaną przez tłumy od początku. No i chyba przesadziłam, bo to ja wyprzedzałam... Starałam się nie ruszyć zbyt szybkim tempem, aby nie umierać pod koniec, ale zwyczajnie współbiegacze wokoło biegli za wolno. 


Pierwszy kryzys był około drugiego kilometra, niby biegłam dość sprawnie, ale sapałam jak szympans. Znalazłam już na to swój prywatny sposób: biec kilka chwil z kimś, kto równo stawia kroki i wyczuć jego oddech. Udało się!

Na trzecim kilometrze dotarłam do startu, gdzie nieoczekiwanie czekali na mnie znajomi, którzy zdobyli numery startowe z teczki jakiegoś mundurowego oficjela. Nie zaczęli biec z wszystkimi, więc było im i tak wszystko jedno, czekali na mnie. Radośnie oznajmili, że dziś robię życiówkę i oto oni zamierzają się do tego przyczynić.

On miał mnie wkurzać, Ona podszczypywać. Skończyło się na tym, że On śpiewał (zapamiętałam tylko "Siedem dziewcząt z Albatrosa" w okolicach Mostu Gdańskiego; wcześniejsza piosenka o wzwodach nie zapadła mi w pamięci, zresztą jej nie znałam), a Ona ochoczo podskakiwała u mojej prawicy rozgrzewając się do poważnego biegu.

Wykonaliśmy kilka manewrów na Zatopka, kiedy to przyspieszałam wyprzedzając. Nie wiem, skąd miałam na to siłę, ale On zaczął uspakajając moją ułańską fantazję mówiąc "Reno! Zwolnij już, bo Cię trzeba będzie zaraz reanimować!". Gdy jakiś mężczyzna próbował nas wyprzedzać dostawał komunikat: "To nie sportowo wyprzedzać koleżanki!". Generalnie było nam bardzo wesoło, choć ja miałam zakaz mówienia i śpiewania, aby biec i tylko biec...

Zaraz za Gdańskim czułam, że śmierć od szybkiego tempa i szarżowania jest bliska, poprosiłam Oną i Onego o pozostawienie mnie na pastwę trasy. Pobiegli! 

Był to już piąty kilometr, a ja wiedziałam, że walka się dopiero zaczęła. O tym aby zacząć maszerować w czasie zawodów to nawet mi do głowy nie przychodzi, ale czułam, że tempo spada. Czekałam na wybieg na chodnik przy Porcie Praskim, ale ułożono dla nas pomost i dość sympatycznie, bo wśród dźwięków gitary i śpiewu solisty (nie pamiętam utworu), przemierzyłam praską odnogę Wisły. 

Zaczęło mi być coraz bardziej gorąco! Za startem podziwiałam tych, którzy zdecydowali się biec w kurtkach, ja bym się zasapała jeszcze przed pierwszym kilometrem z duszności... Pod Siekierkowskim zdejmowałam czapkę, nie bardzo miałam co z nią zrobić, ale wymyśliłam, że przy spodenkach mam wiązadło, więc ją przywiązałam do pępka i wisiała. 


Po zbiegu z Wału (ok. 1,2 km) trasa wiodła szutrową ścieżką wzdłuż Wisły. Bliżej lub dalej rzeki. Prowadziła w górę czasem w dół. Kluczyła niemiłosiernie. Biegnąc można było podziwiać nuert rzeki, drugi brzeg oraz wędkarzy stojących na brzegu i moczących kije w wodzie. Pod Średnicowym, kiedy to zaczęłam podnosić do góry koszulkę techniczną, którą miałam pod regulaminową niebieską PKP Cargo, zaczęło się błotko. Tu też przyszedł drugi kryzys. Miałam wrażenie że już wszyscy, których wcześniej wyprzedziłam, teraz wyprzedzili mnie!

Rachubę mostów straciłam chyba przy Gdańskim. Wydawało mi się z każdy kolejny to już na sto procent będzie Poniatowski. W końcu był! Wtedy na trasie zaczęli się pojawiać już biegacze wracający z biegu. Nie chciałam ich szczególnie pytać: "Czy jeszcze daleko?!". W końcu któryś się sam domyślił i zmotywował mnie i dwójkę biegaczy mówiąc: "Jeszcze dwa zakręty!". Znam ja te dwa zakręty, ale postanowiłam przyspieszyć.

Dałam z siebie prawie wszystko, dopóki, gdy już widniała meta, gość biegnący obok oznajmił do współbiegaczki: "Widzisz, a do godziny zostały jeszcze trzy minuty". Jak ja to usłyszałam! Jak ja przyspieszyłam! Trochę jeszcze nie wierzyłam w ten komunikat, ale jak zamajaczył mi przed oczami zegar z czasem biegu, na którym zobaczyłam 58:25, to dostałam takiego speeda na ostatniej prostej, że nic by mnie nie zatrzymało! Tuż przed samą metą usłyszałam  "Reno! Dawaj! Tak właśnie masz biegać!" To był On czyli Kołcz, który widząc mnie i ten czas wiedział że to życiówka...

Wpadłam na metę z czasem 58:40! Miałam ochotę wyściskać kobietę-konferansjerkę, która zakładała mi medal na szyję! On i Ona wyściskali mnie od razu. Oni czuli tę życiówkę! No i mieli w niej swój wkład!


Dla pewności Kołcz pytał jeszcze dwóch biegaczy o dystans, jaki wyświetlał im się na Garminach. Brakowało około 300-400 metrów, nawet z niedomiarem miałam zapas czasowy na ten krótki dystans! Moje Endomondo wyłączyło się niestety w trakcie (chyba usłyszało, jak mówiłam Onej i Onemu, że Garmin nabyty i się zbuntowało!).


Po połknięciu małej wody na jeden łyk, poszłam się przebierać... Wydawanie depozytu trochę jednak trwało, bo polegało na losowaniu toreb i wykrzykiwaniu do publicznej wiadomości numerów startowych. Udało mi się wcale szybko z moim. 


Nie wiem, czy wypada ponarzekać na koedukacyjną przebieralnię, na kilka chwil po życiówce, ale przy założeniu, że musiałam się przebrać cała, mało uśmiechało mi się to robić łokieć w łokieć z męską częścią biegowego świata... Błogosławię kurtkę którą miałam i pierwsze niewinne listeczki na krzaczkach w około. Pogimnastykowałam się trochę i sucha mogłam dalej podziwiać moje miasto z praskiej plaży...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz