niedziela, 30 marca 2014

półmaraton warszawski

Przygotowań do Półmaratonu Warszawskiego nie było wiele. Biegałam pełne dwa miesiące. W lutym do biegania (w sumie 157 km) dołożyłam sporo cross-fitu, w marcu przebiegłam 180 km (razem z półmaratonem). Urodziły się jednak co do niego spore oczekiwania. Chciałam złamać dwie godziny, choć czas z dychy poprzedzającej zawody (mniej niż 57 minut) wcale tego nie prognozował.

Jak zwykle przed startem wizualizowałam sobie trasę. Lubię biegnąc wiedzieć, co mnie na trasie czeka. Zupełnie nie ogarnęłam w tej wizualizacji tunelu. Do głowy mi nie przyszło, że stracę tam sygnał GPS w zegarku. Wracając do trasy, jest mocno turystyczna. Można biegnąc zwiedzać, czy tam zwiedzając biegać. Jak kto woli.

Trasa Półmaratonu Warszawskiego, schemat ze strony Fundacji MW

Stres przedstartowy był. Śniło mi się, że pociąg, którym miałam jechać na półmaraton, odjechał beze mnie, bo ja nie miałam butów do biegania. Szczęśliwie, w snach nie biegam, bo bym się umęczyła do kwadratu. Biegiem i emocjami z tym związanymi...

W końcu nadszedł dzień startu. Udałam się na wspomnianą wyżej stację, co chwila sprawdzając, czy mam buty i całą resztę niezbędnych akcesoriów biegowych. Dobrze, że podróż spędzałam w towarzystwie Avy i całą drogę gadałyśmy, bo to na oderwało mnie od natrętnych myśli. W pociągu biegacz na biegaczu. Spotkałam kilku kolegów z liceum, którzy również jechali na półmaraton. Z Piotrkiem, który zamierzał łamać "złoty pięćdziesiąt', urwaliśmy sobie dłuższą pogadankę jeszcze w strefie biegacza na parkingu Stadionu Narodowego o tym co u nas.

Zaplecze biegaczy zorganizowane w podziemiach, to depozyty i kilka namiotów o funkcji przebieralni. Przebrałam się tam w strój startowy - biała koszulka, niebieska spódniczka, białe podkolanówki i oryginalny fartuszek z tarczą i odznaką "wzorowy uczeń", jaki nosiłam w podstawówce. Zrobiłam sobie dwa kucyki do kompletu i pobiegłam na rozgrzewkę do Parku Skaryszewskiego, gdzie do startu przygotował się Krasus oraz Ava. Okrążyłam Skaryszaka w ramach rozgrzewki, przywitałam z kolejnymi znajomymi biegaczami w drodze na start i stanęłam w mega długiej kolejce do toi-toi'a.

Gdy weszłam do strefy 2:00, zaczęłam szukać wzrokiem baloników z zającami na dwie godziny. Grupę miał prowadzić (i prowadził) sam Marcin Kargol, z którym zakładany przeze mnie czas miał być realny do osiągnięcia. Rozglądam się. Staję na palcach... Gdzie te baloniki? W przodzie pusto, w lewo pusto, w prawo też pusto. Nic to, pomyślałam, może złapię ich na trasie... Jak była to utopijna myśl, przekonałam się już na drugim kilometrze...

Moje poszukiwania baloników nie były takie bezproduktywne, bo znalazłam w tłumie Becię z obozybiegowe.pl, z którą na jesieni wspólnie przemierzałyśmy kółeczka na Agrykoli i wystartowałyśmy wspólnie, choć chwilę później się rozdzieliłyśmy. 

Start trwał chwilę. W biegu brało udział blisko 11,5 tys. biegaczy. Po opuszczeniu maty startowej, na moście oprócz tłumu pojawił się... ziąb. Słońce świeciło cały czas, ale wiaterek znad rzeki ochłodził mnie ciutkę. Przy przystanku tramwajowym na moście, ktoś mnie pozdrowił. Odmachałam tylko. Gnałam z tłumem do przodu. Gnałam... to nie najwłaściwsze słowo, bo problemem było rozpędzenie się do zakładanego tempa. W tej sytuacji miałam już pewność, że grupy łamiącej dwie godziny nie dogonię, nie spotkam...

Pierwszy kilometr zrobiłam w prawie sześć minut. Nadrobiłam to za palmą, czyli za rondem de Gaulla. Na trzecim kilometrze idealnie zgodnie z czasem z rozpiski. Pierwszy raz biegłam bez automatycznego pomiaru dystansu przez zegarek. Gdy mijałam chorągiewki z informacją o kilometrażu na trasie, naciskałam przycisk odkrązenia w zegarku.

Przed Królewską dogoniła mnie Becia i zachęciła do wspólnego biegu. Przy Grobie Nieznanego Żołnierza leciałyśmy po 5:38 min/km, a ja wiedziałam że to za szybko.


Wbiegłyśmy w Krakowskie Przedmieście, Beci zachciało się pić, musiała wytrzymać do Miodowej. Po drodze mijałyśmy Pałac Prezydencki, Plac Zamkowy... Jest Miodowa!

5 km netto 00:29:09 (lokata: 8715/11200)
Pomiar czasu przed wodopojem. Punkt odżywczy przy Sądzie Najwyższym. Dalej mijamy Stadion Polonii i w dół Konwiktorską. Czułam, że biegnie mi się dobrze, na skręcie w stronę Cytadeli wymijam sporo osób. W końcu trafiam na Wybrzeże. Jest szeroko. Można swobodnie biec. Wyprzedzam z lekkością. Słońce operuje mocno. Nie ma mowy o cieniu. Becia została gdzieś z tyłu.

Na 9 kilometrze tunel. Niby fajnie, bo chłodno, ale zaczynam kaszleć, druga nitka tunelu czynna, słychać ruch. Fuj, to spaliny mnie podduszają. Patrzę na zegarek. Umarł! Ufff, liczy nadal czas od startu, więc nawet jak przekłamie mi tempo albo nie załapie sygnału, to ogarnę sytuację.

10 km netto 00:57:20 (lokata: 8443/11194)
Wybieg z tunelu pod górę. Tuż za nim druga wodopojka. Piję PoweBombę i wodę. Lecę dalej. Pod Poniatowskim znajomy kibic z Radości z flagą. Dalej stoi przy ulicy biegaczka-Jadzia. Macham do Niej, a ona krzyczy ile ma siły w gardle "Brawo, Renatka!". Mijam Pepsi Arenę. Myślę sobie, że ta prosta się nie skończy... Niby wyprzedzam, ale czuję zmęczenie w nogach...

Na Podchorążych mam zgon. Woda i owoc pomagają. Biegnę dalej. Na trasie rozpoznaję Kasię z obowu biegowego. Pozdrawiamy się. Udaje mi się przyspieszyć w Łazienkach przed matą z pomiarem czasu, ale w zasadzie to mam ochotę przerwać bieg.

15 km netto 01:27:19 (lokata: 8293/11159)
Wybiegam z Łazienek.


Moim oczom ukazuje się - Agrykola! Na treningach to leciutki podbieg. Kilka latarni i po wszystkim. Tu mam w nogach 16 km, podbieg nie wygląga kolorowo w obliczu zmęczonych już nóg. Zwalniam. Pokonuję ten etap świńskim truchtem. Wiem, że jak teraz nie odpocznę, to nie dam rady dobiec do mety. Po bokach spro kibiców. Fajna atmosfera.

Aleje Ujazdowskie. Moim nogom na płaskim lepiej! Przyspieszam. Staram się, wrócić do zakładanego tempa 05:41 min/km. Idzie mi nieźle. Zaczynam wyprzedzać. To pomaga. Na Placu Trzech Krzyży przegapiam flagę z dystansem. Jedyną. Całą resztę wyhaczałam i odnotowywałam to na zegarku.

Pod Muzeum Narodowym ostatni woodopój i powrót do mety Mostem Poniatowskiego. Tłum mocno przerzedzony. Znowu spotykam kibicującą Jadzię i Anię z obozu biegowego w sierpniu. Przy zbiegu z mostu mija druga godzina biegu. Na życiówkę szansa jest, ale dream-wynik przepadł z kretesem.

Przy Stadionie Narodowym otrzymuję mocny doping od Krasusa i jego ekipy. Dzięki! Biegnę ostatkiem sił. Po minięciu wszystkich wiaduktów, gdy już wbiegłam na prostą przy Stacji PKP Stadion, rozglądam się za metą. Chcę widzieć jak mi ubywa metrów. Nic nie widzę. Never-ending-story, czy jak?!


Gdy moim oczom ukazuje się meta, jest do niej blisko. Chociaż tyle! Na ostatnich 400 metrach dobiega do mnie chłopak i proponuje wspólny finisz. Nie mam siły na przyspieszanie i tak leciałam już na zatracenie 3:30 min/km. Choć... jak widzę zegar z czasem zawodów, na którym brakuje kilkunastu sekund do połowy minuty, to znajduję w sobie siłę na szybsze i dłuższe kilkanaście kroków...

Czas netto 02:04:30 (lokata: 8193/11148)
Miejsce open kobiety: 1118/2385
Miejsce kategoria wiekowa 490/1096

Jak już odetchnęłam, to potrafiłam się nawet uśmiechnać... Jest życiówka. O sześć minut pobita poprzednia!

fot. Jacek Świercz, byledobiec.pl
Cieszę się, że udało mi się poprawiać lokatę w open na kolejnych kilometrach. Jak podaje Endomondo w czasie Półmaratonu Warszawskiego dałam z siebie dużo, pewnie wszystko na co było mnie 30 marca stać! Poprawiłam wyniki na wszystkich możliwych dysnansach.


Po powrocie do domu na obiad była podwójna porcja, a po drzemka, która po zawodach rzadko mi się zdarza. Tak, ból nóg potwierdził, że dałam z siebie wszystko!

marcowe treningi

I tydzień
Po powrocie z osobistego obozu biegowego z Gorców (marcowe relacje ze Starych Wierchów i Boru na czerwonem) we wtorek na treningu klubowym podbiegi. Moje łydki strajkowały, co manifestowały bólem, gdy tylko było pod górę. Mimo to udało się wybiegać zabawę biegową po 5-7-10-7-5 minut na pętli 1,3 km (podbieg schodami przy Trasie Łazienkowskiej i zbieg Agrykolą).

W środę wróciłam do pompek. Udało się wypompować w sześciu seriach 110, a już w piątek było ich 141. 

Czwartkowy trening szybkości był lekki, ze względu na planowany start w Grand Prix Warszawy w sobotę. Po Parku Ujazdowskim biegaliśmy minutówki, podłączyłam się pod mocniejszą klubową koleżankę i zrobiłam te tempówki mocno, aby w sobotę w Kabatach poprawić o dwie minuty czas trasy. Biegłam ciągle poniżej 6 min/km!

II tydzień
Wtorek - Agrykola. Kolejno: rozgrzewka/rozciąganie/cd. rozgrzewka/podbiegi/ 5 x 1,2 km w tempie 5:12-5:19 (yes, yes, yes!!!!) i schłodzenie. Wykres tętna idzie w parze z tempem, jestem zatem zadowolona.


Już we wtorek kaszlę mocno, pojawił się też katar i osłabienie. Udało mi się wystartować w biegu na orientację na Ursynowie Północnym. Rezygnuję jednak z czwartkowego treningu klubowego. Czuję, że potrzebuję odpoczynku. W piątek też nie biegam, ale pompuję i brzuszkuję, choć tych ostatnich to ja bardzo nie lubię.

W sobotę ostatni bieg z tegorocznego cyklu Zimowych Górskich Biegów w Falenicy. O pół minuty poprawiłam czas trasy na 6,6 km, a później odbieram medal. W oczekiwaniu na puchar klubowy (II miejsce drużynowo) moknę i marznę. Infekcja trwa...


Niedzielę rozpoczynam rozruchem z Babskim Klubem Biegowym "Gazele i Pumy". Wspólne 8 kilometrów po lesie w świetnym towarzystwie. Czuję osłabienie, utrzymuję interwałowo tempo 5:30 min/km, ale męczę się okrutnie i pocę jak norka.

Z dumą oglądam statystyki marca. Połowa miesiąca, a ja mam nabiegane już 100 kilometrów. Po Gorcach utrzymuję tygodniowe trzydzieści kilka. W pierwszym tygodniu marca było to zabieg specjalny - na odpoczynek, a w tym tygodniu przez przeziębienie zwyczajnie więcej już nie dałam rady wybiegać.

III tydzień
Tydzień rozpoczęty wizytą lekarską. Diagnoza: zapalenie oskrzeli. To już wiadomo czemu, ja tak się męczyłam przy bieganiu... Przerwa w treningach do czwartku.

Się wyszłam sprawdzić (w czwartek właśnie), jak to po chorobie ze mną jest. Miało być lajtowo, bo w sobotę start, więc wymyśliłam sobie "zabawę maratońską" - utrzymać po dwa kilometry tempo, jakie ma być w Rotterdamie (kolejno 6:16, 6:08, 6:02 i 5:54) i potem sześć dwusetek jako akcent na koniec. Dwusetki wyszły od 3:50-4:17, były na krótkim odpoczynku. Nie jest ze mną źle.


Sobotnie GPW w Kabatach skończone z czasem 56:53, czyli ciut gorzej niż dwa tygodnie temu (było 56:24). Analizuję, co wskóram z takim czasem na dychę w połówce za tydzień w Warszawie. Ciężko będzie złamać dwie godziny... Mam etap "nie dam rady", "to niewykonalne". Beznadzieja...

IV tydzień
Może nie jest kolorowo, ale biegać trzeba. Teoretycznie miałam wyjść potruchtać przed południem, aby się zregenerować na wtorkowy trening, ale... ja nie potrafię wychodzić na trening jak jest widno. Ciężko mi było się zmobilizować nawet o 17:00 do wyjścia... Wybieganie skróciłam, bo ITBS (pasmo) się odezwało. Po powrocie sporo rozciągania i jestem dobrej myśli.



Wtorkowy klubbing na Agrykoli. Miał być lajt, bo półmaraton blisko, a tymczasem ciągnęłam jedenaście kilometrów w tempie narastającym (trening właściwy od 5:52 do 5:30). Czułam, że będzie jakiś puchar od Endomondo, a dostałam aż cztery! Zaczynam wierzyć, że utrzymam tempo półmaratońskie na poziomie 5:41. Lepiej mi!


Aha! Przebiegłam już 150 km.

W środę dorzuciłam do puli 7,5 km w damskim towarzystwie Babskiego Klubu Biegowego "Gazele i Pumy". W ciągu dnia, gdy pojechałam po zapas odżywkowy na półmaraton i maraton, dorwał mnie w sklepie Trener (dzień wcześniej poskarżyłam się, że pasmo ma czkawkę i zdarza mu się wracać) i chodziłam po macie (mądrze nazywając co mnie spotkało: wykonano mi badanie posturograficznego przy pomocy platformy podometrycznej Footwork PRO, ufff zapamiętałam). Na widok moich usłyszałam tylko: "takiego przypadku nawet na szkoleniu nie było". Wyszło, że przetaczam bardzo szybko lewą stopę, a co się w niej dzieje pod kątem środka ciężkości, to jest majstersztyk. Prawa jest bardziej obciążana i nic dziwnego, że się odzywa bólem pasma... Jutro idę do magika-fizjoterapeuty. Trzeba stwierdzić, gdziem zblokowana.

Czwartek. Odczułam ciąg treningowy. Wpakowałam do auta torbę z rzeczami na trening, jadę i myślę... Biegałam w poniedziałek, we wtorek, wczoraj... To już wyjaśnia, czemu bolą mnie nogi. Czas odpocząć. Zupełnie mi się rozjechały dni tygodnia, a że biega mi się dobrze, to z przyzwyczajenia uznałam, że warto pobiegać...

Po wizycie u Fizjo mam wrażenie, że nic właściwie nie wymyślił w temacie moich stóp i kroków. Wiązadła w porządku, rzepki ciut lecą do środka (ale mam wkładki), lewa strona mniej rozciągnięta, a obciążanie stóp - taki nawyk. Mam wyciągać krok i uczyć się inaczej wybijać z lewej. Masował mi pasmo w prawym udzie i pośladku (bolało jak nie wiem!), otapował mnie i życzył powodzenia w półmaratonie. Jak docinał paski na udo, poprosiłam, aby były takie w sam raz na łamanie dwóch godzin.

W piątek postawiłam na rower. 20 km z Warszawską Masą Krytyczną. Totalny lajcik. Bolą mnie nadgarstki od hamowania. Relacja wkrótce.

Pakiet na PZU Półmaraton Warszawski już w domu. Robi wrażenie Biuro Zawodów i EXPO.



Sobotni, przedstartowy labing. Przeszlo mi przez mysl, aby przy tak sprzyjajacej pogodzie umyc okna, ale wybilam sobie to z glowy. Skutecznie.

Miałam dwa sny. Pierwszy - zapomnialam ubrań biegowych i SKMka pojechala, a ja zostalam... Drugi - ktoś zabrał mi buta w przepojce (w jakimś domu, więc zdejmowali wszyscy z kulturą). Zostawił swojego, ale miałam dwa prawe. To bylo w połowie i miałam szansę na życiówkę. Znowu zostałam z poczuciem rezygnacji i złosci, tyle ze na trasie, a zające z balonikami pobiegły dalej... Emocje, emocje, emocje. Podświadomość szaleje!

Niedziela. Start. Oficjalny czas: 02:04:30 w półmaratonie. Zakasałam rękawy na pozbycie się dwójki z przodu, ale wiem, że dałam z siebie wszystko. Czas z ostatniej dychy nie kłamał, ambicję należało schować do kieszeni. Poprawiłam wszystko, co mogłam. Czułam moc!


Kończę marzec z 180 km w nogach. Urealniam plany maratońskie. To jeszcze nie czas na łamanie 4:15, ale 15 minut z życiówki na królewskim dystansie urwę.

sobota, 22 marca 2014

Kabaty na rekonwalescencji

W zasadzie miałam nie biec. Dopiero co wyszłam z zapalenia oskrzeli, ale... (1) potrzebne przetarcie przed maratonem, (2) szkoda odpuścić lokatę w generalce, (3) już wróciłam do treningów po chorobie i jest nieźle.

Stawiłam się zatem na starcie, ale dla tych, którzy biegają dłużej niż godzinę. Standardowo zaczęłam spokojnie (tempo 6 min/km), aby potem przyspieszać i wyprzedzać na trasie. Dopóki nie dogonił nas peleton, miałam od innych zawodników doping, bo rozkręcałam się z każdym kilometrem i miałam siły do gnania przed siebie.



Zgasłam w okolicach 7-8 kilometra. Byłam zmęczona, oblewały mnie poty. Biegłam jednak najszybciej jak potrafiłam. Standardowo płot na dziewiątym był ścianą płaczu, ale udało mi się ukończyć z czasem 56:53, czyli tylko pół minuty gorzej jak dwa tygodnie temu.

sobota, 15 marca 2014

na zakończenie Falenicy

Pobieganie na przeziębienie dobrze mi zawsze robi, więc nawet nie wątpiłam w swój start w Zimowych Górskich w Falenicy. To zakończenie cyklu, a ja w tym roku tam nie podbiegałam. Dwa starty wypadły na czas kontuzji. Zatem czwarty start i wypadało polecieć już dychę, ale tę decyzję zostawiłam sobie na trasę.

O pogodzie wiele pisać nie będę. Wczoraj słońce i spokojna aura. Dziś rano wiatr, deszcz i kilka stopni mniej. Nie zachęcało to do biegania, ale jak to mówią nie ma złej pogody, tylko złe ubranie. Zatem ciepła bluzka, kurtka, czapka, buff i w drogę.

W czasie rozgrzewki spotkałam Ewę z Do przodu i w górę, chwilę pogawędziłyśmy, by się jeszcze spotkać przed startem i wspólnie z Krasusem z Biec dalej poużalać się nad brakiem formy, pogodą i planami na półmaraton. Była też tradycyjna Krasusowa samojebka, moja pierwsza z tego cyklu.

Biegło mi się dobrze, choć co jakiś czas zdarzały się przerywniki w postaci mocnego, mokrego kaszlu. Z dwa razy miałam mroczki przed oczami, zatem wybiłam sobie z głowy bieg na dychę. W obliczu przeziębienia i osłabienia, to była jedyna dobra decyzja. Co mnie cieszyło, to wszystkie podbiegi podbiegnięte, a i zdarzało mi się na nich wyprzedzać. Szczęśliwie, w lesie nie czuć było wiatru, więc biegło się lekko i przyjemnie. 

Oficjalny wynik - 42:37. Poprawiłam czas trasy o pół minuty. Tempo wyszło 6:58 z tętnem 162, a miesiąc temu tempo 7:07 i tętno 163. Jest dobrze!


Wybiegany w drugim moim falenickim cyklu medal wisi już wśród pozostałych trofeów. 



A oto linki do poprzednich startów XI Zimowych Górskich Biegów w Falenicy:
- 14 grudnia, na początek cyklu,

a także ranking z moimi wynikami za cały sezon:


środa, 12 marca 2014

zuchwale bez rezultatu czyli kolejne podejście do orientacji

Jako że bieganie z mapą bardzo przypadło mi do gustu, głównie z powodu tego, że ciągle czegoś nowego się uczę, dowiaduję i na pierwsze sukcesy czekam, to po raz drugi już spróbowałam swych sił w Warszawie Nocą. Etap piąty cyklu odbył się na Ursynowie Północnym (o tym, jak mi szło na Mariensztacie można poczytać tu). Ambitnie chciałam sobie pobiegać, więc wybrałam trasę Zuchwałych (5,4 km), a nie Początkujących (1,8 km). Do różnicy w ilości punktów kontrolnych - 25 do 9, już zbytniej uwagi nie przywiązywałam. A powinnam...

W biurze zawodów (na mapce zaznaczone jako "CZ") zarejestrowałam się dość szybko i znalazłam sobie cichy kącik na relaks i rozciąganie. Chwilę porozmawiałam z Profesjonalistą, a to o moim nastawieniu, a to o tym jaką strategię przyjmujemy na sobotnią Falenicę i tak w miłej atmosferze przyszła pora na start.

Tym razem odbył się on masowo. Myślałam że to wygląda tak, że na hurrra wszyscy dostają mapy i w drogę, a tu ustawiono nas w szeregu, alfabetycznie. Ułożono przed nami mapy białą stroną w górę i dopiero 20 sekund przed startem można je było podnieść, ale jeszcze nie oglądać. Po sygnale do startu można było zacząć czytać mapę, ale większość rzuciła się prosto przed siebie...


Szczęśliwie 50 sekund przed startem przypomniałam sobie o odczekowaniu czipa, przy starcie interwałowym, pilnują tego sędziowie, a tu trzeba było samemu. Ufff, udało się! W ostatniej chwili mnie olśniło. 

Po starcie zanim ruszyłam się kłusem za tłumem, najpierw ogarnęłam mapę.

fot. Ludomir Parfianowicz, UNTS

Znalazłam PK nr 1 (punkt kontrolny, gdyby ktoś potrzebował odszyfrowania) i w drogę niby prosto przed siebie... ale wcale łatwe to nie było, bo dwie bramy parkowe były blokowane dla biegaczy przez taśmy. Spacerowicze chodzili przez nie bez problemu, my nie mogliśmy. Na mapce było to zresztą tak oznaczone. 

Na tym etapie punktem odniesienia dla mnie było boisko. Obiegłam go dookoła, złapałam azymut na punkt i okazało się, że dość szybko doń dotarłam, więc "piku-piku", a PK nr 2 na narożniku budynku - "piku-piku" i kolejny budynek i kolejny narożnik (tu było wyżej, chyba przy metrze) i kolejne "piku-piku". Powrót do boiska (biegałam w obie strony przez plac zabaw dla dzieci) i poszukiwania PK nr 4. Trochę "wiatr skusił", ale w końcu znalazłam. "Piku-piku" i do PK nr 5. Szukałam jej za płotkiem, była przed. Okey, ważne że jest, kolejne  "piku-piku". Zerknęłam na zegarek. Już 10 minut za mną. Limit - godzina. Trzeba przyspieszać...

Zaczęłam łudzić się, że znajdę dziurę w płocie z PK nr 5 do PK nr 6, ale jednak nie udało się, więc nawrotka i naokoło płotka do punktu motylkowego (PK nr 6 był jednocześnie PK nr 9). Punkty oznaczone cyframi 7 -10 były skupione wokół blisko położonych budynków. Odnajdowanie ich nie było trudne. Czasem chwilę zajmowało znalezienie bazy na  "piku-piku", ale sprawnie się tam przemieszczałam. 

Śmiesznie, bo PK nr 7, który był też PK nr 13 (czyli punkty motylkowe), zlokalizowany w klatce schodowej lokalu na parterze (z zejściem w dół po schodkach), za pierwszym razem miał zapalone światło, a za drugim już nie. Wydało mi się to zupełnie inne miejsce.

Do PK nr 11 wybiegłam na ulicę, początkowo minęłam ten punkt, ale gdy w połowie budynku nic nie znalazłam, był powrót. Świadomy, wiedziałam że jestem za daleko. Potem jeszcze w podwórku PK nr 12, powrót do motylka PK 7/13 i zaczął się czelendż. Długi przelot na wschód do PK nr 14. 

Wyznaczyłam sobie kierunek, biegnę i mijam dziewczynkę, która ze łzami w oczach do mnie mówi "Niech mi pani powie, gdzie ja jestem" i wyciąga do mnie bezradnie mapę. Pokazałam jej ulicę z tyłu za nami, budynek i gdy potwierdziła, że już się orientuje odbiegłam. Na wschód, który był północą!!!!

Żeby nie było, że nie za Surowieckiego nie znalazłam długiego budynku. Był! Tylko już z tym narożnym był niejaki kłopot, a i biegaczy z czołówkami zero... Postanowiłam, że wracam do skrzyżowania i staram się odnaleźć. Wtedy jednak przestałam czytać mapę, a zaczęłam odruchowo kojarzyć topografię miasta...

Pobiegłam na wschód. Ucieszyłam się na widok biegaczek z czołówkami. O mały włos, nie krzyknęłam na ich głos "Nasi!!!". Dziewczyny (po luknięciu na mapę widziałam, że Początkujące) znalazły akuratnie punkt kontrolny, myślałam, że się po jego numerze odniosę do rzeczywistości na mapie, ale akurat tego punktu kontrolnego u mnie nie było...

Zerknęłam na zegarek. Było 57 minut od startu, więc zaczęłam biec w kierunku "CZ", tylko po to aby oddać czipa. Pobiegałam sobie w tym czasie 6 km... 

A w filmie było "...idziemy na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja", a mnie pognało bardziej na północ, a tam marazm, cisza i tylko przechodnie dziwnie patrzyli na kobietę z czołówką...

***************

A dzień później dostaję maila z relacją: Idę sobie wczoraj wieczorem z metra Ursynów, a tu przelatuje mi Baśka z mapą i czołówką... i jakieś następne światełko... i w oddali cała chmara świetlików... i jak okiem sięgnąć - nadlatują z każdej strony!!! Normalnie inwazja jakaś!!!

Czytając wywiad z dyrektorem cyklu biegów Ursynowsko-Natolińskiego Towarzystwa Sportowego (UNTS) przyznaję, że to nie jest zwyczajny bieg, w którym liczy się tylko kondycja fizyczna i stopień wytrenowania. To połączenie wysiłku fizycznego z wysiłkiem umysłowym. Trzeba mieć bystre oko, doskonałą orientację przestrzenną i sporo sprytu, by dobiec do mety i prześcignąć rywali... Taaa, dobrze powiedziane..

Nic to, żeby nie było, że tak beznadziejnie, to okazało się, że Endomondo nagrodziło mnie czterema pucharami za ten bieg na orientację. Znaczy się - przyspieszam.


sobota, 8 marca 2014

z wiosną po Kabatach

Jeśli w piątek przed startem strzyka tu i ówdzie (pobolewało kolano i zrobiłam sesję rozciągania), a od rana w sobotę mam awersję do ludzi, biegania i wszystkiego, co się na mojej drodze pojawia, to znaczy... że coś będzie na rzeczy.

W biurze zawodów stawiłam się tylko dwadzieścia minut przed startem, ale zdążyłam jeszcze potruchtać, porozgrzewać się i porozciągać. Generalnie chciałam mieć szybko mieć tę dychę za sobą. Wystartowałam we wcześniejszym starcie (jeszcze mogę, bo ciągle biegam ten dystans wokół godziny), poza tym całą sobotę się szkoliłam, więc zależało mi, aby szybko skończyć i wracać do Centrum.

Wcześniejszy start GPW. 37 osób; Fot. biegi.waw.pl

Na początku starałam się nie gnać, tylko biec na 70-80% (wcale jednak nie było tak wolno, jak mi się wydawało). Na pierwszych metrach usłyszałam od Suwiego "Masz to wygrać!", ale mój aspołeczny nastrój pozwalał odpowiedzieć tylko "Nic do mnie nie mów". Biegłam. Ustawiłam się w stawce i jakoś szło. Mijając pierwszy kilometr tęsknie zerknęłam na kosz na śmieci, który jest dla mnie znakiem jak wracam, że jeszcze kilometr. Chciałam już, aby był dziewiąty kilometr trasy, a nie dopiero pierwszy...

Dobiegłam do starszego pana i krok w krok za nim biegłam sobie równiutko. Przyszedł jednak moment, że postanowiłam go wyprzedzić, aby nie zwalniać. Na zegarku było cały czas poniżej 6 min/km. Pomyśłałam, że dobrze by było to utrzymać. Jak się da.

Minął drugi i trzeci kilometr, a ja czekałam na wahadełko, bo ono pozwala zobaczyć jak się jest ustawionym w stawce. Biegło przede mną około 6-7 osób i tylko jedna kobieta, ale była daleko. Na samej zakrętce udało mi się wyprzedzić dwóch facetów . To był czwarty kilometr trasy i pobiegłam go najwolniej, choć nie pamiętam podbiegów czy złego samopoczucia... Na zegarku było cały czas poniżej 6 min/km.

Na piątym wyprzedziłam kolejnego faceta i wsiadłam na plecy kolejnemu. Biegliśmy tak razem długo. Myślę, że dobre dwa kilometry. Na dziubku przy Jeziorkach dopadła nas czołówka ze startu głównego. Pomyślałam wtedy, że jest dobrze, bo mijają mnie najczęściej tuż po piątce. Na zegarku było cały czas poniżej 6 min/km.

Na siódmym kilometrze postanowiłam wyprzedzić biegacza, za którym sobie biegłam. Czułam że jestem w stanie biec lepiej. Może to dzięki motywacji wyprzedzających mnie klubowiczów? Na zegarku było cały czas poniżej 6 min/km i to ostro poniżej. Byłam w szoku, że wytrzymywałam tempo 5:33 przez cały kilometr! 


Na końcówce prostej przed Powsinem dogoniłam kobietę z wcześniejszego startu i jej kompana. Chwilę się z nimi zaczepiłam. Potrzebowałam wyrównać oddech, tempo. Gdy zakręciliśmy w stronę Kabat, zaczęłam biec z przodu. Kobieta mnie dogoniła. Trzymałyśmy równo krok kilkadziesiąt metrów. Pomyślałam sobie, że jak tak ma wyglądać końcówka tej dychy, to będzie mocno. Trzymałam tempo. W pewnym momencie, na około pięćset metrów przed koszem-znakiem, usłyszałam "Nie dam rady tak szybko" i zostałam na trasie sama. Z myślą, że z wcześniejszego startu jestem pierwszą kobietą. 

Dziewiąty kilometr jest ciut pod górę, czułam już zmęczenie w nogach, ale nadal chciałam utrzymać tendencję, aby na zegarku było cały czas poniżej 6 min/km. Zazdrościłam wtedy wszystkim tym, którzy już na mecie. Szczęśliwie i ja ją mogłam w końcu usłyszeć, zobaczyć, zbliżać się, zbliżać i zbliżać...

Fot. Ania Pławiak
Na ostatnich metrach doping klubowiczów, co już dobiegli. Biegłam ostatkiem sił. Kilka metrów przed metą dogonił mnie jakiś facet, ale już nie wyprzedził. Miło mi się zrobiło. W końcu Dzień Kobiet.

Skończyłam! Ciągle nie widziałam, jaki mam czas. Takie miałam założenie. Ważne było dla mnie tętno no i aby na zegarku było cały czas poniżej 6 min/km.

Po wyjściu ze strefy mety dostałam od sanitariuszy tulipana i przełączyłam zegarek. Oto uśmiech, jaki wynik wydobył na moja twarz. Upewniłam się, że jest forma na łamanie dwóch godzin w półmaratonie i czas 4:15 w maratonie.

A na mecie tulipan z okazji Dnia Kobiet; Fot. biegi.waw.pl
O dwie minuty poprawiłam czas tej trasy. Ukończyłam z oficjalnym czasem 56:24. Byłam 324 na mecie, jako 59 kobieta, a w kategorii 13. W generalce jestem w kategorii siódma.


niedziela, 2 marca 2014

łydki chciały po płaskim - na Bór na czerwonem

Po trzech wycieczkach górskich (dzień po dniu) moje łydki powiedziały: dość! Gdy przemieszczałam się pod górę, po prostu kamieniały. Zatem opcja na niedzielę była jedna z możliwych - musiało być po płaskim. Postanowiłam zatem wybrać się w kierunku cywilizacji. 

Zwiedzanie Nowego Targu biegiem, wydało mi się interesujące, bo miałam trafić na torfowisko. Po raz ostatni zatem zbiegłam w dół na Kowaniec, a potem pokierowałam się w kierunku placu targowego. Po drodze mijałam najpierw Czarny Dunajec...




... potem Biały Dunajec. Po drodze zostawiłam z boku giełdę na placu targowym. Nie była ogromna, ale tłumnie ludzie się nań przemieszczali.


Obiegłam miasto od wschodniej strony i dotarłam na lotnisko aeroklubu. Droga doń prowadząca pełna była od biegaczy, ponoć tam spokojnie można biegać interwały...


Dalej przemieściłam się w kierunku Rezerwatu "Bór na czerwonem" czyli na torfowiska. Do serca torfów prowadzi drewniana kładka, na której końcu była platforma obserwacyjna. 


Widoki, jakie prezentowały się przed moimi oczami były jak widać urocze i malownicze. Szkoda jednak, że nie mogę się podzielić tą ciszą, którą tam mogłam chłonąć...


Po chwili na wygrzewanie w słońcu pora na dalszą drogę. Wzdłuż mostków na Dunajcach wróciłam do drogi na Kowaniec. Nie miałam może wielu kilometrów w nogach, bo zaczynając podbieg do kwatery było ich około jedenastu, ale po drodze dwukrotnie posiłkowałam się żelem energetycznym i nadal byłam głodna. Uznałam, więc że nie ma co przedłużać wybiegańska z burczącym brzuchem.



Bardzo cieszy mnie niziutkie tętno tego wybiegania. Nie było też zadyszek. Organizm odczuwał, że jest płasko i był wdzięczny, tylko głodny.

A po obiedzie spacer nad jeziorem Czorsztyńskim. Pogoda nadal świetna, choć o piętnastej nad wodą mocno wiało.


Wybiegana, wyspacerowana, dotleniona i wypoczęta mogłam zacząć myśleć o powrocie do domu. Mój prywatny, indywidualny obóz biegowy dobiegł końca...

sobota, 1 marca 2014

na Stare Wierchy

Uniknęłam powrotu zielonym szlakiem z Turbacza, więc stał się on drogą w kierunku Starych Wierchów. Profil trasy miał zapewnić mi urozmaicenie, a dostarczył trochę stresu. Przewyższenia wynosiły 772 w dół i w górę.


Z Nowego Targu Robów uliczką ruszyłam w kierunku Bukowiny Obidowskiej. Lód na drodze spotkałam wcześniej niż myślałam.


Szczęśliwie, kilkadziesiąt metrów dalej ścieżka nie przypominała zimowych warunków i sprawnie przemieszczałam się w górę. Tuż przed Bukowiną Obidowską szlak wyszedł z lasu na polanę z bardzo stromym podejściem. Maszerowałam pod nią, ale było mi coraz ciężej. Udało się pokonać ten odcinek bez przystanków, ale było to ostatkiem sił i oddechu. 

W końcu zaczęło być w dół. Fajnie, fajnie i truchtałam odpoczynkowo, aż się zaczęło. Lód lodem poganiał. Nogi zjeżdżały się, więc o biegu czy marszu mowy nie było. Kucnęłam, aby zjeżdżać na butach, ale tępy śnieg nie pozwalał na ślizg... więc powoli maszerowałam w dół bokiem szlaku. 


Szłam i szłam i szłam. To był północny stok, słońce do niego nie docierało, robiło się zimno, a ten "zbieg" nie miał końca. Kluczył, zakręcał i ciągnął się lodem dalej.  Zaczęłam rozważać powrót...

... ale w górę po tym lodzie wydawał się on równie trudny, więc szłam dalej w dół. Sprawdzając opcje trasy, wiedziałam że w Obidowej mija się pętlę autobusową, to było światełko w tunelu na powrót... Nie wyobrażałam sobie tej trasy pod górę.

W Obidowej się zgubiłam. Trafiłam na drogę oblodzoną, a bez pobocza i to był moment, kiedy podjęłam decyzję, że Stare Wierchy nie będą moim udziałem. Trzeba wracać, szukać transportu innego niż własne nogi. W takich momentach pojawia się "Deus ex machina" i... odnalazłam szlak na Stare Wierchy. Mimo dychy w nogach postanowiłam jednak sfinalizować wycieczkę, tak jak ją planowałam. 

Po dotarciu do schroniska uznałam, że widoków do fotografowania to raczej nie ma... Nawet budynek schroniska wydawał się nie nadzwyczajny...


Uznałam jednak, że warto posilić się na dalszą część wyprawy. W sumie nie wiedziałam, jak się moja wyprawa zakończy... Pomidorowa smakowała mega i zniknęła z miseczki w mgnieniu oka!


Po zbiegnięciu do Obidowej, gdy nie zobaczyłam ani autobusu, ani ludzi na przystanku uznałam, że trzeba wrócić na trudny północny stok i spróbować swoich sił w wspinaczce po lodzie.

Ku mojemu zdziwieniu marsz pod górę wcale nie był taki trudny. Wbijałam mocno w zlodowaciały śnieg but i stopa pozostawała w miejscu, pozwalając robiąc drugą nogą krok. To, co było niemożliwe w dół, w górę wcale nie sprawiało trudności. No tak, największy problem stanowi nasza głowa i obawy w niej piętrzące się bez działania...

Ku mojemu kolejnemu zdziwieniu usłyszałam przed sobą głosy. Czyżby na szlaku byli przede mną ludzie? W dół nie mijałam NIKOGO! Dogoniłam dwóch maszerujących (na oko) studentów i dość szybko ich odstawiłam, bo na płaskich odcinkach podbiegałam. Aż z naprzeciwka kolejna niespodzianka - dwóch kolejnych piechurów. Jeden z nich na mój widok odparł tonem pocieszycielskim: Nie przejmuj się, niedługo będzie w dół. Powiedziałam tylko, że ja wcale się nie martwię i pomyślałam, że gdyby mnie zobaczył kilka godzin wcześniej w tym samym miejscu, wtedy mógł mnie pocieszać. 

Minęłam Bukowinę Obidowską, skończyło się zlodowacenie, a ja miałam poczucie, że mam już dość górskich wycieczek. Ta dzisiejsza zmęczyła mnie bardziej psychicznie niż fizycznie, mając tylko 14 kilometrów w nogach, miałam serdecznie dość. Przemieszczałam się przed siebie zniechęcona, aż moim oczom zaczął pojawiać się prześwit lasu... 


... a za nim widok, który zapierał dech w piersi. Na tej stromej polanie mogłam podziwiać przepiękny krajobraz Tatr, które wydawały się być wyjątkowo blisko.


Ten obraz naładował mnie tak energetycznie, że nie wiem kiedy dobiegłam kolejne pięć kilometrów i znalazłam się w Nowym Targu. Nie czułam już w ogóle zmęczenia.