środa, 11 listopada 2015

bieg na zgonie czyli pacemaker w Biegu Niepodległości

Decyzja o udziale w 27. Biegu Niepodległości była karkołomna. Prawdopodobnie, gdybym miała biec dla siebie bym nie pobiegła, bo kto biega z infekcją? Jednak w ostatniej chwili nie chciałam robić organizatorom zamieszania i zostawiać grupy biegnącej na 60 minut bez jednego z pacemakerów.

Na bieg wybrałam się komunikacją, bo na podstawie numeru startowego była bezpłatna. Dość sprawnie dotarłam do biura zawodów na odprawę zajęcy, gdzie dokonano przydziału baloników i przekazano nam instrukcje organizacyjne. Ze zdziwieniem odkryłam, że jestem jedyną kobietą w tym gronie. Zaraz potem do strefy startowej i czekanie...

... gdy stanęliśmy na linii startu, bieg ukończył najszybszy mężczyna. Kwestia zwycięzcy zatem była pozamiatana, można było bez złudzeń ruszyć na trasę i zająć się powierzonym zadaniem - być na mecie w 60 minut.

No tak... a mój Garmin jak na złość, właśnie tuż przed startem stracił sygnał GPS i... szukał go aż do drugiego kilometra, czyli do Złotych Tarasów mniej więcej. W sumie wiedział, co robi, bo do tego miejsca mieliśmy biec z pozostałymi pacemakerami razem, po tym dystansie mogliśmy się lekko rozbić. Zanotowałam w myślach stratę, jaką mam do czasu netto i z kalkulatorem na stand-by pomknęłam dalej.

Zupełnie za chwilę był wiadukt przy Dworcu Centralnym, potem zbieg, no i dalej to już czekałam na zawrotkę przy Rakowieckiej (trasa al. Jana Pawła II wiedzie wahadłowo). Czułam się dobrze, z nosa nie kapało, ale zaczęło mi być coraz bardziej ciepło... Rozbierać się z czego nie miałam, no może z koszulki-kamizelki zająca, ale co zrobię z balonem? To do tego elementu ubioru przytwierdziłam wstążeczkę... Wśród rozmyślań minęłam punkt z wodą po nawrotce, no i zaczęła się mordęga... Miałam ochotę zsunąć choćby podkolanówki, czułam coraz większe zmęczenie oraz gorąco... Wiatru na trasie nie odczułam, pewnie dlatego, że biegłam ciut za grupą, mżawka była niezauważalna. No, ale piętnaście stopni dało do wiwatu, szczególnie że ze mnie wychodziły jeszcze infekcyjne bolączki.

Od szóstego kilometra moje myśli o niekomforcie zaczęły być regularnie przerywane zasłyszanymi komentarzami współbiegaczy: 
O! Zobacz, jest szansa na godzinę!
Dasz radę! Nie dasz? Przecież zostały już tylko dwa kilometry...
Boże, baloniki na godzinę nam odchodzą.
Chodź, dobiegniemy do tych świateł, a  potem już metę zobaczysz.
Oni wystartowali po nas, będziemy mieć czas 65 minut z hakiem...

Jako zając świeciłam tylko i wyłącznie przykładem i balonikiem, tylko raz zapytał mnie ktoś o czas od startu, więc szybko przekalkulowałam i dałam odpowiedź. Konwersacyjnie zupełnie mi dziś w czasie biegu nie było. Chciałam jak najszybciej mieć tę dychę za sobą.



Wbiegłam na metę z czasem netto 59:42, szczęśliwa, że to już za mną.Zadanie wykonane! 

Akcesoria pacemakera, brakuje zegarka i uśmiechu

Powrót do domu do przyjemnych nie należał, bo każdy ma swój pomysł na Święto Niepodległości. Marsze w Centrum sparaliżowały komunikację i uprzykrzały życie kierowcom.

Podsumowując mój udział w zawodach przyznam, że organizacja warszawskiego Biegu Niepodległości miło mnie zaskoczyła. Zmieniam zdanie na temat biegów masowych, a przynajmniej nie wrzucam ich do jednego worka. Nie odczułam tłumów na trasie, a w biegu wystartowało 15 tysięcy biegaczy. Fakt, startowałam z pierwszej linii strefy, ale poza kilkoma wyprzedzankami na początku, które odbyły się "po trupach", nie odczułam wzmorzonych kolizji torów biegów z innymi biegaczami.

Przyznać trzeba, że dawno nie biegałam płaskiej, asfaltowej dychy, więc pewnie to też powód, że mi się spodobało. Dało w kość, ale spodobało się.

Otwarte kilka tygodni przed startem biuro zawodów sprawnie wydawało pakiety. Nie zostawiłam tego na ostatnią chwilę i komfortowo załatwiłam wszystkie formalności. Wiem, że sporo znajomych odbierało pakiety za pośrednictwem poczty, co pewnie znacznie wpłynęło na frekwencję w PKiN.

Biuro zawodów w PKiN, tydzień przed biegiem, godz. 14:00
To, do czego mogłabym się przyczepić - to anonimowość zajęcy. Zaskakująca, bo koordynatorka zbierała nasze notki biegowe, nie widziałam ich ani na stronie organizatora, ani na fan pagu. O tym, że grupę na 60 minut prowadzą trzy osoby nie wiedział nawet konferansjer zabawiający tych, którzy najdłużej czekają na start. Tu dodaję kolejnego plusa za pomysł organizatorów.

***** Edit: Znalazłam informacje o zającach w komentarzu do posta z balonikami! Juppi! Oto on.

Minus należy się również za dubeltową naprasowankę na koszulce. Pierwszy layout z granicami Polski z 1918 roku wywołał skandal dyplomatyczny, zatem zastąpiło je godło. Właściwie, koszulkę uważam za jednorazową, chyba że będzie służyć jako kulodoporna ochrona na wojnę lub paintball, wówczas użyję jej drugi raz... Szkoda...

No i... (tu daję minusa z ostrożnością) nie widziałam oznakowań z kilometrażem na trasie. Ale nie wiem, czy to moje niedopatrzenie, bo może były...

Moje lokaty:
open - 9583/12842
open kobiet - 2162/4001
kategoria wiekowa - 911/1671

Koniec podsumowań. 

Druga przygoda z zającowaniem za mną (o pierwszej w relacji z Półmaratonu w Pabianicach w linku). Mogę wracać się kurować do łóżka.

sobota, 17 października 2015

refleksje biegaczki czyli trzeci sezon biegowy skończony

Drugiego sezonu biegowego nie podsumowywałam jakoś specjalnie. Skończył się na początku października 2014 roku dychą na Siekierkach, którą nawet pobiegłam rekordowo w czasie 56.08. Dużo wówczas biegałam, były treningi funkcjonalne i zajęcia "Zdrowy kręgosłup". Nie doczekałam do Biegu Niepodległości, mocno odczułam przetrenowanie i zmęczenie ogólne sezonem.

Po odpoczynku zaczęła się praca przygotowawcza do wiosennego półmaratonu ze złamaniem dwójki. Brałam udział w Zimowych Biegów Górskich w Falenicy, gdzie po raz pierwszy zmierzyłam się z pełną dychą i przewyższeniem 255 metrów. Najlepiej pobiegłam dystans na wydmie w 60 minut. W międzyczasie sprawdzian w ulicznej piątce w ramach Biegu Bielan, gdzie zrobiłam życiówkę - 25:47. Prognozy na półmaraton były optymistyczne, jednak Cypr przywitał nas - Polaków ze zmrożonej w marcu Warszawy - słońcem i upałami. Podejście do życiówki spalone. Była jeszcze opcja, aby próbować w Warszawie na koniec marca, ale zgłosiłam się do zającowania w Pabianicach i nie chciałam już robić zamieszania organizatorom. Dwójka nie zając, nie ucieknie.

Wiosna i jesień upłynęła mi pod znakiem półmaratonów górskich w ramach cyklu Perły Małopolski. Pięć parków narodowych obiegałam. Był Ojców, Szczawnica, Zawoja, Kościelisko i Rabka. Jestem zadowolona z każdego z tych startów. Każdy był inny, z każdego wyniosłam naukę.

Ostatecznie zajęłam 20 miejsce (na 26) w open kobiet oraz 9 (na 13) w kategorii.


Łatwo nie było. Szczególnie Szczawnica (przewyższenie 1025 m) i Zawoja (przewyższenie 952 m) dały w kość. Przewyższenie na tych trasach oznaczało trudne technicznie zbiegi, na których mocno masakrowałam czwórki. Dochodziły do siebie jeszcze dwa-trzy dni po starcie. W Kościelisku (przewyższenie 750 m) i Rabce (przewyższenie 775 m), gdzie zbiegi były mniej strome, czwórki radziły sobie dobrze. Widziałam, jak z każdym startem łatwiej było puścić się w dół. Czworogłowe nie potrzebowały długiej regeneracji. Mocniej poczyniałam sobie też na podbiegach, co akurat czuć w pośladkach. Wyprzedzanie pod górę sprawiało mi dużą radość i pozwalało poprawiać lokaty.

Po każdym biegu analizowałam swoje wyniki i porównywałam swój czas z najlepszą kobietą na trasie. 
Ojców Szczawnica Zawoja Kościelisko Rabka
prędkość w km/h 9,2 6,6 6,5 7,9 7,8
strata do pierwszej kobiety 01:03 01:03 01:07 00:46 00:46
przewyższenie 385 1025 952 750 775

Po wszystkich półmaratonach stawiałam na odpoczynek, korzystałam regularnie z masaży w gabinecie fizjoterapeuty. Samodzielne rozciąganie nie było tak skuteczne jak mocny kciuk terapeuty na mojej łydce czy paśmie.

W tak zwanym międzyczasie mojego górskiego biegania pobiegłam bieg z przeszkodami w Złotoryi i półmaraton na Wyspach Owczych. Oba biegi traktowałam lekko i bez napinki. Takie starty też są potrzebne.

Startem sezonu ogłaszam Duathlon w Makowie Mazowieckim, gdzie wystartowałam na dystnasie sprint i sprawnie połączyłam bieganie i rowerowanie, zdobywając IV miejsce w kategorii. Moja miłość do roweru zakwitła ponownie.

W sezonie biegowym 2014 nie odbyło się bez spektakularnych masakr i błędów na miarę początkującego biegacza. Pierwsza wtopa to start w sztafecie 5x5 w Parku Olszyna na warszawskich Bielanach. Pierwszy kilometr pognałam, jakby to był jedyny kilometr do przebiegnięcia. Zakwasiłam mięśnie i dogorywałam kolejne cztery kilometry. Kolejna porażka to nocny bieg na orientację po lesie. Moje kochane piku-piku zakończyłam po odhaczeniu dwóch (z szesnastu) punktów kontrolnych po tym, jak wpadłam na podwórko i zostałam obszczekana przez psa. Po wydostaniu się za ogrodzenie straciłam orientację i w panice nie byłam w stanie ogarnąć się w terenie. Nic tak nie uczy, jak własne błędy. Nabrałam pokory do umiejętności nawigacji, a i startuję teraz bardzo ostrożnie, powoli nabierając prędkości.

Doświadczenie i trening pod biegi górskie nie idą w las i dają efekty również w szybkości. Już w maju, w Biegu Flagi poprawiłam czas na dychę. Obecnie mój rekord na tym dystansie wynosi: 55.45. Pierwsza dycha, jaką pobiegłam na trasie z atestem to czas 1:06.00 (kwiecień 2013). Relacja z biegu towarzyszącego Orlen Maratonowi w linku. Na koniec pierwszego sezonu poprawiłam ten czas o ponad osiem minut, w Sączach wybiegałam 57.51 (październik 2013). Cały 2014 rok trzeba było czekać na nowy rekord i udało się na Siekierkach (październik 2014) - czas 56:08, o czym pisałam już na początku. Kolejne dwie minuty urwane.

Nic tak do mnie nie przemawia, jak tabelki, zatem pokusiłam się o takową.

data życiówka na 10 km
kwi-13 01:00:46
paź-13 00:57:51
paź-14 00:56:08
maj-15 00:55:45

Postęp widać, nie jest błyskawiczny, ale jednak jest.

Przede mną kolejna zima z bieganiem. Lubię treningi o tej porze roku, szczególnie gdy jest mróz i śnieg. Zaczynałam biegać w grudniu 2012 roku, kiedy to zima ze śniegiem trwała do kwietnia, przyzwyczaiłam się do takiej aury. Celem na wiosnę 2016 jest złamanie dwójki w półmaratonie. Po drodze standardowo moje ulubione Zimowe Górskie Biegi w Falenicy i Bieg Bielan. Jeśli tylko zdrowie pozwoli wierzę, że trzecie podejście do życiówki półmaratońskiej będzie udane. Ileż przecież można!

niedziela, 11 października 2015

Rabka: ostatnia Perła Małopolski czyli jak przeczołgało mnie zimno na trasie

To miał być ostatni mój bieg z cyklu Perły Małopolski. Zwieńczenie, dopełnienie. Tylko trzy tygodnie przerwy między półmaratonem w Kościelisku, treningowo między biegami słabo, bo a to choroba, a to zmęczenie... Uznalam, że ten ostatni to już przeczołgam się i metę zdobędę. Jak nie daleko byłam od tego właśnie, mogłam przekonać się na trasie.

Czemu? Zaskoczyła mnie pogoda. Jeszcze w sobotę spacer na Maciejową w komforcie cieplnym, a dzień później arktyczne powietrze i mimo trzech-czterech stopni na termometrze, to odczuwalna minus dziesięć. Nie wiem, jakim cudem zdjęłam z siebie kurtkę przed startem... W oczekiwaniu na sygnał do ruszenia na trasę tuliłyśmy się do siebie z dziewczynami, bo zęby szczękały nam aż miło...

Pierwsze dwa kilometry po asfalcie. Tradycyjnie łapię się na tym, że czekam, aż się zaczną podbiegi. Nie wyrywam z tłumem, tylko biegnę lekko około 6 min/km. To nie jest pora na zmęczenie. 


Wbiegamy w polną drogę i zaczyna się podbieg. Kontroluję tętno, aby utrzymywało się w granicach 172-177 uderzeń na minutę. Pod górę nie jest łatwo, czasem leci do 183, wtedy zwalniam, nawet jak idę zwalniam. Wśród łąk i pól można podziwiać widoki, niestety zaczyna wiać... Zimno wiać...


W lesie sytuacja się poprawia. Od piątego kilometra zaczyna być przyjemnie w dół. Po pierwszej wodopojce wybiegamy na ulicę i biegniemy wśród domostw. Gdy trasy biegu średniego i długiego rozchodzą się, przyjemnie gnam do przodu. Wyprzedzam dwie osoby i w oddali mam postać na czarno. Mijając wolontariusza pytam, czy przede mną jest kobieta czy mężczyzna, ale on nie wie... No, to się przekonam później, myślę...


Długo czekać nie muszę, bo wbiegamy w las i zaczyna być pod górę. Na skrzyżowaniu szlaków stoi gadatliwy wolontariusz i słyszę jak zagaduje do osoby przede mną, zwracają się żeńskimi formami. Do mnie też zagaja. Pyta czy nogi mnie bolą, proponuje gonić biegaczkę z przodu. Odpowiadam mu grzecznie, że poczekam, aż to ona się zmęczy i wbiegam na wąską ścieżkę. Zaczyna być bardziej stromo, aby później było jeszcze bardziej stromo... Jest mi nawet ciepło. Zdejmuję z uszu buff i pilnuję tętna.


Połowa dystansu za mną, czekam na 15 kilometr, aby z Maciejowej było już w dół. Od dwunastego zaczyna się zimnica. Trasa wiedzie szlakiem, który miejscami nie jest osłonięty. Wiatr wieje we wszystkie strony, nie jest mocny, ale przeszywający zimnem. Trudno się zaadoptować do tych warunków, zerkam na zegarek, aby wypatrzeć ten upragniony piętnasty kilometr, a tu jak na złość wolno płyną kolejne metry. Jest raczej prosto, więc można biec, staram się trzymać tętno, również po to, aby było mi ciepło... ale nie jest.

Naciągam buff na uszy, rękawy na dłonie i to wcale nie pomaga. Przemieszczam się do przodu, ale nie czuję się lepiej. Mechanicznie stawiam nogi, mam wyłączone myślenie, czuję, że zdrętwiał mi prawy bark i ramię. Ściana... Posuwam się do przodu, ale nie jest to świadome. Uznaję, że to moment na PowerBombę. Może kofeina mnie ocuci. 

Mijam wielu turystów, wyprzedzają mnie rowerzyści, ale nawet nie chce mi się ich pytac czy Maciejowa blisko czy nie. W końcu dobiegam do drugiej wodopojki na trasie, pod Maciejową właśnie, piję wodę, ale tylko aby zmienić smak w ustach i tłumaczę mojej głowie, ze została TYLKO piątka, w dół i do tego po znanej mi trasie.

Po drodze zaczynam doganiać biegaczy, wyprzedzać ich i odliczać kilometry do mety. Jest ciut cieplej, wiatr aż tak nie operuje na wąskiej ścieżce. Niestety wiem, że czeka mnie jeszcze etap między polami. Tam nie jest przyjemnie, truchtam na tętno i czekam, aż wbiegnę do miasta. Cieszy mnie, że trasa nie biegnie do końca szlakiem czerwonym, który mije się po części uzdrowiskowej. W Parku Zdrojowym dobiegam do ostatniego Nordic Walkera (trasa do przejścia 14 km), przypominam sobie, że na trasie wyprzedził mnie tylko jeden. Czyli załapałam się między pierwszym, a ostatnim - myślę. Potem wyprzedzam zrezygnowanego biegacza, a mety ani widu ani słychu.

W końcu zaczynam słyszeć doping klubowej koleżanki. Przekonuje mnie, że to już ostatnia prosta, no z zakrętem, ale końcówka. Biegnie chwilę ze mną, doganiam jeszcze jedną piechurkę z kijami i jestem na mecie! Ukończyłam w jednym sezonie pięć półmaratonów górskich w ramach cyklu Perły Małopolski!! Udało się! Nie było łatwo, ale zrobiłam to!

Założenia do czasu miałam tylko takie, aby biec krócej niż 8 min/km, udało się przebyć trasę ze średnim tempem 7:42 min/km i ukończyć dystans z czasem lepszym niż w Kościelisku. 


Moje lokaty:
czas netto: 2:34.33
open 208/221
open kobiet 41/47
kategoria 21/24
(strata do pierwszej kobiety 46 minut)
prędkość 7,8 km/h

A zmarźnięta sierota w amfiteatrze w Rabce po biegu wygląda tak, jak na zdjęciu niżej. Tylko dzięki grzańcowi nie odpokutowałam tego startu na L4.


niedziela, 20 września 2015

błoto, deszcz i mgła czyli Perły Małopolski w Kościelisku

Stojąc na starcie półmaratonu górskiego w ramach cyklu Perły Małopolski w Kościelisku (u podnóża Tatr, których wcale nie było widać), czułam radość, że zostały mi już tylko dwa biegi. Ten - teraz, już, zaraz i w Rabce, za trzy tygodnie.

Pogoda była mało biegowa, choć ponoć nie ma złej pogody, tylko złe ubrania. Padało, była mgła, ochłodziło się mocno. Nie trzeba być odkrywcą, żeby podejrzewać na trasie błoto. Nie błoto jednak stanowiło problem, bo buty sprawdzone w tych okolicznościach były. Zupełnie nie wiedziałam się jak się ubrać. Spodenki krótkie były pewniakiem, ale co z koszlką? Stanęło na tym, że jednak długi rękaw. Kurtkę zdjęłam tuż przed startem dopiero i nie było już opcji, aby ją do depozytu nieść, więc biegła ze mną, skitrana w kostkę.

Początek biegu spokojny, bo niemal od startu do czwartego kilometra miało być pod górę. Pilnowałam mocno tętna. Utrzymywałam je między 175-183 uderzeń na minutę. Zwalniałam i przyspieszałam wg wskazań zegarka. Od czwartego kilometra zaczęłam jednak zabawę w "Nie bój się zbiegów, tylko leć".

Pierwsze okrążenie półmaratończycy byli na trasie z biegaczami dystansu średniego (10,5 km), trzymałam się zatem kobiet z (na oko) swojej kategorii wiekowej i było dobrze. Biegłam w grupce, tłumu nie było. Przyjemnie mijałczas. Padało mniej lub bardziej. Komfort cieplny miałam zachowany, koncentrowałam się na biegu, konkretnie na wypatrywaniu miejsca, gdzie ustawić nogę, aby odbić się i biec dalej.

Mapka ze strony organizatora
Na kilometr przed końcem pierwszej pętli podejście, ale potem już tylko asfalt i słychać było odgłosy z mety. Biegłam na 80% możliwości, bo przecież drugie kóło przede mną, a będzie trudniej ze względnu na zmęczenie i mniej osób na trasie.

Koniec pierwszego okrążenia - 10,0 km i czas 1:19. 

Biegnę dalej. Tym razem wykorzystuję zbieg, aby nadrobić conieco. Pod górę marsz, choć na płaskich odcinkach sporo biegnę. Tętno kontroluję z zegarmistrzowską precyzją. Czekam na wodopojkę na czwartym kilometrze, aby rozpocząć zabawę ze zbiegiem, bo czwórki są w dobrym stanie i można (a nawet trzeba!) to wykorzystać. 

Zbieg nadchodzi szybciej niż myślę. Pilnuję trasy. Przypomina mi to grę w "Połącz kropki", gdy tak przemieszczam się od taśmy przywiązanej do drzewa od kolejnej, kolejnej... Skacząc po kamieniach, korzeniach zaczynam recytować wierszyk: "Z kamyka na kamyk przeskakuje świnka, powiadają chłopcy, żeś ładna dziewczynka". Nie jest w stanie ta rymowanka odczepić się ode mnie do końca biegu.

Na zbiegach wyprzedzam dziewczynę, podejrzewam, że z mojej kategorii wiekowej, Mam plan nie dać się wyprzedzić, ale nie przywiązuję się doń mocno. Będzie jak będzie. Wcześniej mijałam jednego biegacza na podejściu, przed ostatnim podbiegiem mijam kolejnego. Na kilometr przed metą (choć wiem, że trzeba dodać więcej, bo finisz na stadionie biathlonowym z pętelką po murawie) przed sobą widzę dwóch mężczyzn. Są daleko, ale w zasięgu. Robię swoje.

Nieoczekiwanie odwracam głowę, a wyprzedzona dziewczyna jest z 200 metrów za mną. No, teraz to ja się wyprzedzić nie dam. Tętno sięga 196 uderzeń, staram się lekko truchtać, aby je obniżyć, rywalizacyjny duch jednak każe mi cisnąć. Dobiegam do pierwszego z mężczyzn, który na mój widok krzyczy "Kobieta mnie przeleciała", ale za chwilę również gratuluje, że mam siłę na finisz. Informuję go, że uciekam przed tą z tyłu, żeby nie brał tego do siebie i lecę dalej.

Nie pamiętam, czy dogoniłam tego drugiego faceta. Nie to było ważne, mając za sobą rywalkę. Mijam grupę kibiców w płaszczach przeciwdeszczowych, dziękuję im za doping, aż tu słyszę, jak zaczynają wywoływać z dala po imieniu dziewczynę, przed którą uciekam. JAKIEGO JA DOSTAŁAM SPEEDA! Podbieg pod stadion nie był już straszny. Zanim zmieniłam kierunek biegu, ostatnie zerknięcie, jaką przewagę mam i długa do mety!

fot. ze strony Organizatora

A tymczasem słyszę doping swoich koleżanek. Początkowo z oddali, aż w końcu z MIKROFONU! Wykrzykiwały "Dajesz, Ren!" tak głośno, że słyszało to całe Kościelisko (vide zdjęcie). Dodały mi tym mocno skrzydeł. Jeszcze raz Wam dziękuję Go, Ela i Martini!

fot. ze strony Organizatora

Drugie okrążenie wyszło w porównywalnym czasie. Całość ukończyłam z czasem 2:39'54, a założenie było na trzy godziny. Na mecie mogłam tylko legnąć na podium i odpoczywać.

fot. Szalona Go

Moje lokaty:
czas netto: 2:39.54
open 184/193
open kobiet 29/33 
(strata do najlepszej kobiety 46 minut)
kat. wiekowa 15/19
prędkość 7,9 km/h

fot. własne
Teraz już tylko zostaje połówka w Rabce i cykl będzie można uznać za zaliczony, a cel na 2015 rok za osiągnięty. Sporym nakładem sił, ale jednak.

niedziela, 13 września 2015

debiut w duathlonie w Makowie Mazowieckim czyli start "z buta"

Już w swoim pierwszym sezonie biegowym przyglądałam się duathlonom (zawody te łączą bieganie z rowerem), ale wówczas wyjazd na listopadowy start do Poznania wydawał się karkołomny. Chodził za mną pomysł sprawdzenia swoich sił w nowej dyscyplinie, a dodatkowo wakacyjny objazd rowerem Wybrzeża Gdańskiego (3 dni, 180 km) pokazał, że pedałować to ja lubię i dystanse mi nie groźne.

Duathlon w Makowie Mazowieckim (5 km biegu, 20 km roweru i 2,5 km biegu) w kalendarzu imprez widziałam, oglądałam, ale był etap "i chciałabym i boję się". W środku cyklu górskich półmaratonów zdobywać się na kolejny start, to nie jest najlepszy pomysł, ale rozmowy z fizjoterapeutką-triathlonistką zachęcały do sprawdzenia się... To na stole do masażu, wśród pojękiwania jak boli, podzieliłam się zamysłem duathlonu. Reakcja była fenomenalna: "Pani Renato, Pani nie może wystartować na swoim rowerze. Wszyscy Pani odjadą i to Panią sfrustruje. Pożyczę Pani szosę i w ten sposób szanse wyrównają się". No, z rowerem to ja już nie miałam innej opcji jak zapisać się i wystartować. 

Trzy dni przed startem próba rowerowa. Manetki się myliły początkowo bardzo. Szczęśliwie zmianę biegów i hamulce opanowałam dość szybko, w sumie czasu na dłuższą naukę i treningi nie było... Moc w nogach miała być z biegania.

Dzień przed startem poprosiłam o radę dla debiutatki znajomego makowskiego lokalsa, który zalecił: "jednej strony warto nie zajechać się na rowerze, a z drugiej to jest sprint, więc nie ma co się za bardzo oszczędzać." Sporą część dnia spędziłam na pakowaniu, bo dwie dyscypliny to nie jedna. Szukanie małej łyżki do butów trwało najdłużej, ale uznałam, że bez tego w strefie zmian może być tragedia. Założeniem na start duathlonu w wersji sprint było ukończyć go w okolicy godziny trzydzieści. Piątkę zamierzałam biec 5:20 - 5:30 min/km (tj. w czasie 27'30''), potem 20 km roweru ok. 45 minut i góra kwadrans na ostatnie 2,5 km biegu.

Wizyta w biurze zawodów odhaczona szybko. To ogromna zaleta małych, lokalnych imprez. Zaraz później rozjazd i odstawienie roweru do strefy zmian. Potem już tylko rozgrzewka i na start.

fot. z fanpage organizatora
Z odprawy pamiętam tylko, że dopuszcza się jazdę na kole. Potem był tylko strzał startera i w drogę.

Płasko na trasie biegowej nie było, bezwietrznie też nie było. Faliste wahadło - 2,5 km tam i z powrotem. Starałam się nie wyrwać za tłumem, tylko pilnowac swojego tempa. Był zamysł, aby lekko przyspieszyć na nawrotce, ale nic z tempa 5:30 urwać się nie dało. Wiatr zmienił moje plany.

fot. z fanpage organizatora

Od drugiego do czwartego kilometra miałam biegowe towarzystwo Wojciecha. Rozmawiać za bardzo się nie dało, ale wymiana krótkich komentarzy czy założeń, co do startu przebiegała sprawnie. Wspólnie wyprzedziliśmy kilka osób. Dobrze jest wystartować spokojnie. Oj, dobrze.

fot. z fanpage organizatora

Piątkę biegową ukończyłam z czasem 27:39. W strefie zmian przeszłam do marszu. Chwila oddechu, reset zegarka, kurtka na plecy, buff na szyję, a kask na głowę. Do tego zmiana butów (pomysł z łyżką do butów to strzał w dziesiątkę), rower pod pachę i do maty. Wydawało mi się, że było szybko i sprawnie, a spędziłam w strefie zmian aż 1:35.

fot. z fanpage organizatora
Rower miał być na odpoczynek po biegu. I był. Z niebywałą radością zaczynam wyprzedzać. Rację miała fizjoterapeutka, że szosa mnie nie sfrustruje. 

fot. z fanpage organizatora
Kontroluję prędkość, jest dobrze. Nawet wiatr (póki co) nie przeszkadza zbytnio. Widząc ostry zakręt nie hamuję, jadę jak na złamanie karku, podoba mi się. Lubię to! Tętno utrzymuję w okolicach 175 uderzeń na minutę, powinno być bez zajechania. Na szóstym kilometrze niespodzianka - popsuł się dobry, równy asfalt. Jadę po czymś naszpikowanym dziurami i zwalniam lekko z obawy przed dziurami i wywrotką.

Przy wyjeżdzie z lasu zaczyna wiać, ale za to nawierzchnia normalnieje. Dojeżdża mnie Wojciech, na którego widok reaguję radosnym "O! To Ty!". Słyszę w odpowiedzi: "Chowaj się za mnie i jedziemy!". Przekonuję się, że jazda na kole, bardzo pomaga. Nie tylko bieg noga w nogę ułatwia, ale pedałowanie też... W miejscach gdzie nie wieje, zrównujemy się i rozmawiamy. Znacznie więcej niż w czasie biegu.

Na ósmym kilometrze w Czerwonce Włościańskiej ostry skręt w lewo. Początkowo nie wiemy, czy w prawo czy w lewo. Jedziemy niemal prosto na grupę ludzi. Nie pamiętam, kto z nas pyta: Gdzie? Choć pewnie Wojciech. Mężczyzna z tłumu odpowiada: "Tam chłopaki", wskazując kierunek. Odwracam się i udawaną grozą w głosie akcentuję swoją damską obecność odkrzykując "Ja Wam dam "Chłopaki"!". Odjeżdżamy wśród salw śmiechu i braw.

Nie wiadomo, kiedy mija połowa dystansu. Na podjazdach moje tętno szaleje. Bywa że podchodzi pod 185 uderzeń, ale zaraz po wraca do normy. Wojciech, mimo że ma możliwość, nie zostawia mnie i do końca jedziemy razem. Ostatnia prosta (droga wojewódzka 626) jest trudna, bo falista, wiatr wieje w twarz, a na domiar wszystkiego orietntujemy się, że przed nami widoczny jest tylko jeden kolarz. Peleton pewnie już na trasie biegowej...

Kończę rower z czasem 46:44. Średnia prędkość 28 km/h. Założenia niezrealizowane, bo trasa była dłuższa o 1,5 km, ale prędkość w okolicach 30 km/h mimo podjazdów i wiatru utrzymałam.

Docieram do strefy zmian. Znowu szybko, szybko, a okazuje się, że zajmuje to 1:41. W czasie, gdy walczę z zegarkiem (pomyliłam przyciski), spiker obwieszcza, że na trasę biegową (tym razem już tylko 2,5 km) wybiegam ja! Fajnie usłyszeć swoje imię i nazwisko w chwili takiego zmęczenia.

fot. z fanpage organizatora
Po wybiegnięciu na prostą widzę, że Wojciech jest przede mną. Dobiegam go w lesie, ale nie chce biec ze mną. Nie wiem skąd mam siłę biec po 5:45 min/km. Czuję zmęczenie, ale po zawrotce zostaje do końca kilometr. Wiem już, że półtorej godziny nie złamię, bo na zegarku jest godzina 13:28, a start był opóźniony tylko dwie minuty. Mimo to gnam ile sił w nogach. Ostatnie minuty i odpocznę przecież.

Przed metą czeka na mnie mój najwierniejszy kibic - Mama. Ostatnie etap zabiera mi 14:13 i KONIEC!

fot. z fanpage organizatora
Ukończyłam duathlon na dystansie sprint w czasie 1:32:00. Po otrzymaniu medalu wyrównywałam oddech w skłonie, co zostało podejrzane przez serwis foto.

fot. z fanpage organizatora
Jak było? Spodobało mi się! Połączenie biegu i roweru przypadło mi do gustu. Debiut bez zbytnich przygotowań uważam za udany. Rowerowych treningów nie było wcale, a biegowe koncentrowały się na sile pod góry, a nie piątkę. 

Moje lokaty
open 104/130 (strata do zwycięzcy 30:18)
open kobiet 12/25 (strata do zwycięzcy 18:27)
miejsce w kategorii 4/13 (sic!!!)

Pucharu za miejsce w kategorii do domu nie przywiozłam, bo nie wiedziałam, że miejsca z open nie łączą się z miiejscami w kategoriach i nie zostałam na ceremonii wręczania nagród. Duma jednak, że go zdobyłam niweluje jego chwilowy brak na półce.

*************************************

Po kilku tygodniach od startu, gdy emocje już opadły, odebrałam swój puchar, zaskoczenia jednak nie potrafiłam ukryć...



niedziela, 23 sierpnia 2015

Perły Małopolski w Zawoi - znowu czwórki dostały w kość

Trzeci bieg z cyklu Perły Małopolski odbył się w Zawoi (najdłuższa wieś w Polsce). Przewyższenie trasy długiej zapowiadało się niewiele mniejsze niż to w Szczawnicy (tu relacja). Druga pętla już na obrazku wyglądała słabo... Założenie ukończenia w podobnym czasie jak pod koniec maja było baaaardzo optymistyczne. W głowie grało "aby w limicie".


Czerwiec i lipiec były trudne dla mojego biegania. Prześladowało mnie chroniczne zmęczenie, sił nie miałam, a sama myśl o wyjściu pobiegać mdliła. Diagnozowanie lekarskie trwało, podejrzenia były różne. Stanęło na anemii, co w obliczu hashimoto zabrzmiało nadzwyczaj przyjaźnie. Powrót do biegania poprzedziło olśnienie, że półmaraton już za miesiąc.

Zatem... od 23 lipca puściłam się w wir treningów. Metoda szaleńcza polegała na tym, że codziennie jestem aktywna - biegam, roweruję, roluję się/rozciągam lub ćwiczę. Zwolniłam dopiero od czwartku przed niedzielnym startem. 

Co prawda, pomysł rozruchu (nawet trzykilometrowego) z przewyższeniem 350 metrów nie był może najbardziej udany, bo rzucanie się na góry jak szczerbaty na suchary nie wychodzi na zdrowie... ale stało się. Traska z Przełęczy Krowiarki na Sokolicę i powrót była pobudzająca i dla organizumu i dla motywacji. W górę trasę obliczoną na godzinę zrobiłam w 33 minuty, a w dół pognałam w 17 minut z radością dziecka. Skąd mogłam wiedzieć, że czwórki będą to pamiętać przed startem... że też tego się nie wie nigdy wcześniej... Dla mnie ważne było, że mam pałera!

W niedzielę od rana słońce. To akurat nie dziwiło, bo upalne mamy w tym roku lato. Uda odzywają się lekko przy schodzeniu ze schodów, jest jednak lepiej po rozgrzewce. Na starcie stoję zrelaksowana, bo brzmią mi w głowie słowa Eli "nie biegniesz po złote kalesony". Po wystartowaniu powtarzam sobie jak mantrę "Zwolnij, nie leć za tłumem".


Gehenna zaczyna się szybko. Łagodny podbieg po asfalcie dobija mnie. Zaczynają się modły o POŻĄDNY podbieg, aby... ODPOCZĄĆ. Nadchodzi. Przechodzę do marszu i wyprzedzam innych maszerujących. Tam, gdzie się na chwilę wypłaszcza truchtam, staram się trzymać tętno 170 uderzeń. W pewnym momecie orientuję się, że jestem na trasie sama. Nie widzę nikogo z przodu i z tyłu też... Tak już zostaje do końca pierwszej pętli. 

Na szóstym kilometrze kibicuje mi Dziki z Biegów po Prawdziwej Warszawie. Miły dopalacz przed Markową, gdzie kamienne schody nie kończyły się. Dobrze, że potem już było w dół do Zawoi...



Metę mijam z czasem 1:22 i zaczynam zabawę z trudniejszą częścią trasy. Początkowo asfalt, nawet lekko pomykam do przodu. Punkt kibicowski przejmuje ode mnie okulary (zachmurzyło się, więc są niepotrzebne), odbieram colę, z którą wybieram się na podbieg. To pierwszy raz, kiedy korzystam z cukrowego doładowania na trasie. Za colą nie przepadam, ale skoro innym daje kopa, to może i na mnie podziała. Wypijam ją między 11 a 15 kilometrem, na podbiegu. Na tym odcinku wyprzedzam dwie osoby, w tym chłopaka z haskim. Jest w górę, w górę i ciągle w górę, a moje że moje czworogłowe jak kamienie. Staram się je masować w marszu.

Od 15 kilometra w końcu w dół, nogi jakby sparaliżowane. Szczęśliwie, po kilkunastu metrach dochodzą do siebie. Chłopak z psem mnie wyprzedzają. Przed sobą widzę "zieloną koszulkę", która na zbiegu oddala się mocno. Zaczynam rozmyślania nad tym, że zbiegi to nadal moja pięta Achillesowa. W górę, nawet marszem, idę jak burza i poprawiam lokaty, a w dół tracę to, co zyskuję na (niby) trudniejszych odcinkach. Subiektywnie jest już z moimi zbiegami lepiej. Zdecydowanie przestałam hamować i nabieram prędkości, ale to (chyba) nadal nie to...

W punkcie odżywczym widzę "zieloną koszulkę", a że nie zabawiam tam dłużej, więc ruszam na trasę przed nim. Plan jest taki - nie dać się wyprzedzić. Gnam. Dogania mnie haski z panem, a chwilę potem "zielony"... No i co? Nico, bo...

..na 18 kilometrze jest znowu pod górę, więc tam rozprawiam się z "zielonym". Haski zostaje przy strumieniu, bo pies korzysta z każdej sposobności, aby się ochłodzić. Zarządzam finisz i długa w dół. Po drodze mijam w dwóch różnych miejscach dwoje fotografów, którzy już schodzą, ale mnie jeszcze foty robią. Czekam na asfalt jak na zbawienie, bo wiem, że stamtąd jest blisko do mety.

Jeeeest! No to zaczynam radosne bieganie. Jest lekko w dół, wiadomo już, że blisko to nóżki wysoko i kończymy ten półmaraton. Czas na zegarku pokazuje, że jest szansa uciąć coś z wyniku w Szczawnicy, a to dodaje dodatkowych mocy!

Drugą pętlę kończę w czasie 1:46, a na mecie melduję się z wynikiem 03:08:16. 

W mojej ocenie bieg na piątkę, bo plan wykonany w wersji mocno optymistycznej. Udało się dobiec szybciej niż w Szczawnicy, a były obawy o limit. Obiektywnie jednak nie poszło tak kolorowo. Strata do pierwszej kobiety się pogorszyła o cztery minuty (obecnie wynosi godzinę i siedem minut), miejsca w open i kategoriach też poleciały w dół... 


Moje wyniki
czas netto: 3:08.16
open 268/274
open kobiet 50/52
kategoria wiekowa 26/27
prędkość 6,5 km/h

sobota, 18 lipca 2015

rowerowa wyprawa po Wybrzeżu Gdańskim

Na pomysł objazdu Wybrzeża nie wpadłam sama. Natchnął mnie znajomy, który w trzy długie weekendy poprzedniego roku przejechał na rowerze od Świnoujścia do Krynicy Morskiej. Jechał z zachodu na wschód, bo tak jest z wiatrem i objazdowo zwiedzał, delektując się wdychanym jodem. Rzuciłam o tym wyczynie mimochodem na treningu Boot Camp i ni z tego, ni z owego las rąk zgłosił się na ochotnika, by wziąć udział w takiej wycieczce.

Samozwańczo wymyśliłam, że najłatwiej będzie poprowadzić trasę wokół Zatoki Gdańskiej - ostatecznie startowaliśmy z Sopotu, a kończyliśmy w Malborku. Dokładnej rozpiski trasy dokonała Ula, Aneta była odpowiedzialna za noclegi, a ja za transport kolejowy i wodny. Dream Team działał, a łatwo nie było...

Już na etapie podróży pojawiły się schody - usadzić nas i rowery w jednym pociągu w połowie lipca okazało się awykonalne. Plan był taki, że jedziemy skoro świt i ruszamy z Sopotu około dziewiątej, ale zakup biletów dla rowerów na poranny pociąg okazał się niemożliwy, dlatego szybka decyzja przy kasie, że jednak jedziemy nocnym, a w zasadzie dwoma nocnymi, bo do jednego nie zmieściliśmy się razem z rowerami, które potrzebują swoich biletów za całe dziewięć zeta.

fot. archiwum własne


Statek, tramwaj wodny i prom okazały się znacznie łatwiejsze do ogarnięcia. Wystarczyło sprawdzić rozkład jazdy tramwaju wodnego z Helu do Gdańska, statku Frombork - Krynica oraz kursowanie promu Świbno-Mikoszewo i gotowe. Z noclegami w Helu i Krynicy Morskiej dzięki portalom rezerwacyjnym też większych trudności nie było. Początkowo... bo po dojechaniu na Półwysep Helski okazało się, że noclegu na Helu to dla nas nie ma, przyszedł ktoś z ulicy i nasza rezerwacja stała się nieaktualna. Ahoj przygodo! Znalezienie noclegu na sześciu osób na jedną noc to nielada gratka! Po dość długim szukaniu miejsca w Jastarni wylądowaliśmy na campingu w dwóch przyczepach. 


fot. archiwum własne - nasze apartamenty na pierwszą noc

To był dłuuugi dzień, bo wycieczkę zaczeliśmy sporo przed godziną 23:00 dnia poprzedniego w pociągu. Kto ma za sobą takie doświadczenie, wie, że odpoczynkowi i regeneracji ono nie służy. Jak na zdjęciu widać, rowery zawyczaj mają swój przedział, ale w naszym przypadku wisiały tylko w pociągu nr 2, w pociągu nr 1 wagonu na roweru, mimo że miał być nie było.

fot. archiwum własne

Szczegóły trasy i fotorelacja z wyprawy:

Dzień I
Trasa: Sopot - Gdynia - Władysławowo - Jastarnia (miał być Hel).
76 km. Prawie całość ścieżką rowerową, tylko w Gdyni jechaliśmy ulicami, ale w sobotę przed siódmą, to nie było uciążliwe.

fot. kilometraż dnia liczony przez Ulę

Start z Sopotu, gdzie skoro świt oglądamy sopockie molo, pijemy kawę i ruszamy w kierunku Gdyni.


fot. archiwum własne
W drodze do Władysławowa...

fot. archiwum własne
Taką ścieżką rowerową przemieszczać się można przez cały Półwysep Helski. Widokowo, bezpiecznie i z wieloma opcjami na popas.

fot. archiwum własne

Zachód słońca przrgapiliśmy szukając noclegu, ale część wieczoru spędzona na plaży. Relaks, miny nietęgie po 24 godzinach czuwania.

fot. archiwum własne


Dzień II
Trasa: Jastarnia - Hel - Gdańsk - Świbno - Mikoszewo - Krynica Morska.
75 km.
Między Helem a Gdańskiem przewozi nas statek, a przez Wisłę prom.

fot. kilometraż dnia liczony przez Ulę

Wypływamy z Helu. Rowery w części bagażowej, a my opalamy się dwie kondygnacje wyżej.

fot. archiwum własne
Dopływamy do Gdańska, czasem statek zatrzymuje się na Westerplatte, niestety nie nasz rejs.

fot. archiwum własne
Z Gdańska do promu na Wiśle pogoda jeszcze nam służy, ale chmury wyglądają złoworogo. Lać zaczyna po obiedzie w Stegnie, gdzie kupujemy płaszcze przeciwdeszczowe po sześć zeta sztuka, niestety do Krynicy niewiele z nich zostaje... Jedziemy w deszczu, kilometry pod wiatr upływają woooolno.... To był test dla naszych sakw, byli tacy, którzy nie mieli nic suchego, ani na sobie, ani w bagażu. Na kwaterze suszyliśmy się na całego!


Dzień III
Trasa: Krynica Morska - Frombork - Elbląg.
Z Krynicy Morskiej do Fromborka - statek.
50 km. Trasa wiodła ulicami. W tej chwili z Fromborka do Elbląga można wybrać opcję Green Velo, która wiedzie przez las.
Lokalnie zrobiliśmy jeszcze ok. 5 km w Malborku.

fot. kilometraż dnia liczony przez Ulę
Ruszamy z Krynicy. W siatach jedzie do nas maślanka i buły. Śniadanie na statku było mniam!

fot. archiwum własne
Po przybyciu do Fromborka ładowanie węgli na podjazd pod Wysoczyznę Elbląską. Na 20 kilometrach zrobiliśmy w pionie 200 metrów pod wiatr.

fot. archiwum własne

Do Elbląga było już z górki. Tam obiad i decyzja, że do Malborka jedziemy.... pociągiem.

fot. archiwum własne

A tu Szalona Go (fanpage - można podglądać) ściska nos elbląskiego Piekarczyka. O tym, że to przynosi szczęście przekonuję się dwa lata później robiąc w Elblągu życiówkę na 10 km (tu relacja).

fot. archiwum własne

Jedziemy do Malborka, perspektywa ponownego zmoknęcia przestaje być miła. Dzięki temu rozwiązniu był czas na zwiedzenie Zamku Krzyżackiego i spokojną kolację przed podróżą.

fot. archiwum własne
Podróż powrotna do Warszawy już wspólna (a nie na raty), poniedziałkowe pociągi nie są przeładowane rowerzystami.

Za nami ponad 200 km w nogach. Trzy dni rowerowego szaleństwa. W różnej pogodzie, po różnych trasach.

Ogólnie wycieczka uznana za udaną, choć na przyszłość preferowalibyśmy mniejsze kilometraże dzienne, by cieszyć się atrakcjami w miejscach, które się mija. Ale to co kto lubi i czego komu potrzeba: zwiedzania i plażowania, czy rowerowego jechania.

niedziela, 21 czerwca 2015

Wulkany na bis czyli jak radość na trasie odzyskałam

To, że pobiegnę po raz kolejny Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów było przesądzone już na mecie tego biegu rok temu (tu relacja z 2014 roku). Mimo ogromnego zmęczenia, satysfakcja z przebycia trudnej trasy z przeszkodami była wielka, tak samo jak głód by to powtórzyć.

Nie wiadomo w sumie kiedy minął rok i znowu zasiadłam w busie do Złotoryi. Było jak zwykle wesoło, ale ja zupełnie nie miałam przekonania do biegania. Nawet nie ekstremalnego, ja miałam wątpliwości co do biegania tak w ogóle. Półmaraton górski w Szczawnicy, potem kolejny niepłaski na Wyspach Owczych i rytm wielotygodniowy treningowy zniechęciły mnie do biegania. Chciałam odsapnąć, a tu w kalendarzu Wulkany...

Bieg eliminacyjny, którego trasa miała około kilometra, biegłam jak za karę. Było na jego trasie tylko parę przeszkód - zeskok z murka, przeskok przez zaparkowaną na trasie Omegę, przeskok przez płotek, zjazd na mokrej folii i podbieg (schodami i brukiem) w kierunku mety. Ukończyłam go jako ostatnia w serii prezentując na podbiegu bardziej żałosne (niż radosne) bieganie...

Przed eliminacjami z drużyną Power Training, fot. Renata Łój
Obawiałam się, że na trasie biegu głównego będę przeżywać mordęgę, że będę się pytać samą sobą: po co mi to? i temu podobne dylematy przeżywać będę. W ostatniej chwili nie chciałam rezygnować, aby nie rozwalać pięcioosobowej drużyny. Plan był taki - dotrzeć do mety bez napiny, aby tylko ukończyć bieg.

Poranek w Złotoryi przywitał nas regularnym deszczem. Miałam w pogotowiu foliowy płaszcz "na przed startem". Po pierwszej przeszkodzie wodnej i tak nie ma znaczenia czy pada czy nie. Jednak... około godzinę przed wystrzałem startera przejaśniło się, a w czasie biegu nawet świeciło słońce.

Przed startem głównym tradycyjnie fotka przed fontanną, a potem rozgrzewka. Truchtałam bez przekonania, powiginałam się, porozciągałam i na start. Dzięki eliminacjom startowałam z trzeciej (z pięciu) fali. Generalnie im się jest bliżej na starcie tym mniejsze kolejki na przeszkodach dalej. 

fot. Renata Łój
W końcu, dobrze po jedenastej (start był planowany na 10:40), poszły konie po betonie...


... nawet się uśmiecham, ale to pewnie do zdjęcia. W glowie mam hasło "nie, nie, nie".

fot. Maratony Polskie

Początkowo biegliśmy w sporej Power Trainingowej grupce, ale po pierwszych przeszkodach się nasza stawka rozciągnęła. Biegłam przez pewien czas z Anett...

fot. e-legnickie.pl
... a potem miałam ją na oku na dłuższych prostych, zostałam sama i dobrze mi z tą samotnością w tłumie było.

fot. Renata Łój
Trasa w mieście była dość pofałdowana, wciąż wbiegaliśmy w górę i w dół. Przeskakiwaliśmy przez deski, bele słomy czy samochody. Były też zjeżdżalnie. A potem była prosta nad zalew, gdzie tradycyjnie już płotek, chwila biegiem do miejsca do czołgania i sprint pod płotem do samochodu z linami.

fot. Renata Łój
W poprzednim roku ta przeszkoda była na eliminacjach i pamiętam jak dwa razy nie utrzymałam się na wysokości i wylądowałam z powrotem na ziemi. W czasie biegu jest łatwiej, bo zawsze ktoś pomaga, ale samej podciągnąć się i przejść to było nielada wyzwanie. W tym roku znacznie łatwiej pokonałam dwa czy trzy słupły na linie, wciągając się w górę po płycie, a na górze już czekała pomocna dłoń, która wciągnęła mnie na pakę. 

Szybki zeskok i do dziury w płocie. Potem tunel z opon i opony do przebiegnięcia. Po drodze był też snop słomy, który chyba miał się palić, ale poranny deszcz dość pokrzyżował organizatorom plany z wdrożeniem na trasie czterech żywiołów. Ogień nie chciał współgrać z mokrą słomą.

W sumie nie wiadomo kiedy trafiłam do kontenerów. Wejście po desce już rok temu nie stanowiło problemu. ręce prze stopach i raźno maszerowałam w górę, a dalej przejście między kontenerami na desce. Mam na to swój autorski sposób czworakowania, bo w pionie nie przejdę, a przesuwanie się okrakiem nie uważam za łatwiejsze. Na górze chwila oczekiwania (z obawą, że dach kontenera w każdej chwili może zarwać się pod stojącym tłumem), część osób sporo zwlekało z wejściem na deskę, poza tym korek powodowało oczekiwanie, jak ktoś zejdzie z deski, bo wchodząc na nią jako trzecia miałam obawy, że pęknie...

Zeskok z kontenera na palety i... chyba w tym momencie poczułam, że zaczynam mieć przyjemność z pokonywania przeszkód i przemieszczania się między nimi...

Kolejności kolejnych stanowisk nie pamiętam. Było sporo wspinania się na czworakach w górę, było sporo w dół. Były kopce z błotem i tlącą się słomą, były betonowe tunele, były płotki, schodki, był do pokonania zalew z wodą po pachy i przejściami pod pomostami. Była Kaczawa z brodzeniem pod prąd, było czołganie pod mostkiem, była rzeczka, którą pokonywaliśmy wpoprzek, a z nowości był pająk.

Siatka podpięta była do mostu. W górę weszłam dość szybko, a na wysokości jeszcze szybciej uznałam, że schodzę, zanim zacznę się bać jak wysoko jestem i zastanawiać się jak zejdę w dół, skoro pająk jest podpięty pod mostem. Trzymałam się belek kurczowo, gdy obie nogi stały na pająku powoli zaczęłam puszczać sie mostu i gdy już obie ręce trzymały się lin, zeszłam po nich jak po drabince. Jaka była z siebie dumna!!!

Potem znowu było w górę i w dół... Część trasy pamiętałam z poprzedniego roku. Wiedziałam, po którym podejściu będzie wyjście z lasu i podejście pod linią energetyczną. Wyczekiwałam dworca kolejowego, bo pamiętałam, że przy nim będzie ósmy kilometr.

Gdy się go doczekałam, to zaczęło się bagno i błoto i w sumie było ono już do końca. Jeśli wydawało mi się, że w tamtym roku było błoto, to w tym to dopiero było! Były momenty, że ślizgałam się po mazi i wyjście na brzeg możliwe było dzięki pomocnemu kijowi, który wyciągał do biegaczy wolontariusz i wciągał na górę...

Raz noga utknęla mi w błocie po kolano i gdy spróbowałam ją wyciągnąć stojąc na drugiej nodze, poczułam jak but zostaje, miałam go przyklejonego taśmą, ale gdybym pociągnęła nogę mocniej zostałby jak nic. Przeniosłam ciężar na środek ciała i wolno wyciągnęłam nogę z butem w górę.

Ilość metrów w błotnej brei była niezliczona, Trzeba było uważać na nierówne dno i korzenie. Wolno poruszałam się do przodu.  Czasem przytrzymywałam się taśmy, bo wówczas czułam jakbym trzymała poręcz... 

fot. Renata Łój
Wbiegając w ostatnie błoto, wiedziałam że do trzech godzin na trasie zostało mi piętnaście minut. Było to po zeskoku z betonowego płotu, gdzie poprosiłam o pomoc w zeskoku, bo nie chciałam się na nim pokancerować.

No i dalej w breję i do mety... Niby blisko, a tak daleko.

fot. Renata Łój
W końcu nastał koniec błota, zostały do pokonania dwa podbiegi i kilka rur do przeskoczenia.

fot. Renata Łój

Ostatnia przeszkoda, to judocy przed samą metą. Od początku chciałam ich zaczarować urokiem osobistym, co jak się okazało trudne nie było. Stanęłam oko w oko z wybłoconym zawodnikiem i uśmiechnęłam się, jak tylko słodko potrafiłam... Na metę dostarczył mnie właśnie tak, jak to widać poniżej.

fot. Renata Łój
Bawi mnie rytuał, jaki odbywa się każdorazowo na mecie. Najpierw stoi dziewczyna z gąbką, przeciera numer startowy, a dopiero wówczas sędziowie przyznają czas i wręczany jest medal i woda.

Na mecie byłam radosna, bo dobiegłam, bo z radością przemierzałam dwanaśnie kilometrów trudnej trasy, a jak okazało się, że poprawiłam czas z poprzedniego roku i złamałam trzy godziny, to całe zmęczenie ze mnie zeszło natychmiast.

Moje lokaty
czas: 2:59:34.41
open 392/513