niedziela, 13 września 2015

debiut w duathlonie w Makowie Mazowieckim czyli start "z buta"

Już w swoim pierwszym sezonie biegowym przyglądałam się duathlonom (zawody te łączą bieganie z rowerem), ale wówczas wyjazd na listopadowy start do Poznania wydawał się karkołomny. Chodził za mną pomysł sprawdzenia swoich sił w nowej dyscyplinie, a dodatkowo wakacyjny objazd rowerem Wybrzeża Gdańskiego (3 dni, 180 km) pokazał, że pedałować to ja lubię i dystanse mi nie groźne.

Duathlon w Makowie Mazowieckim (5 km biegu, 20 km roweru i 2,5 km biegu) w kalendarzu imprez widziałam, oglądałam, ale był etap "i chciałabym i boję się". W środku cyklu górskich półmaratonów zdobywać się na kolejny start, to nie jest najlepszy pomysł, ale rozmowy z fizjoterapeutką-triathlonistką zachęcały do sprawdzenia się... To na stole do masażu, wśród pojękiwania jak boli, podzieliłam się zamysłem duathlonu. Reakcja była fenomenalna: "Pani Renato, Pani nie może wystartować na swoim rowerze. Wszyscy Pani odjadą i to Panią sfrustruje. Pożyczę Pani szosę i w ten sposób szanse wyrównają się". No, z rowerem to ja już nie miałam innej opcji jak zapisać się i wystartować. 

Trzy dni przed startem próba rowerowa. Manetki się myliły początkowo bardzo. Szczęśliwie zmianę biegów i hamulce opanowałam dość szybko, w sumie czasu na dłuższą naukę i treningi nie było... Moc w nogach miała być z biegania.

Dzień przed startem poprosiłam o radę dla debiutatki znajomego makowskiego lokalsa, który zalecił: "jednej strony warto nie zajechać się na rowerze, a z drugiej to jest sprint, więc nie ma co się za bardzo oszczędzać." Sporą część dnia spędziłam na pakowaniu, bo dwie dyscypliny to nie jedna. Szukanie małej łyżki do butów trwało najdłużej, ale uznałam, że bez tego w strefie zmian może być tragedia. Założeniem na start duathlonu w wersji sprint było ukończyć go w okolicy godziny trzydzieści. Piątkę zamierzałam biec 5:20 - 5:30 min/km (tj. w czasie 27'30''), potem 20 km roweru ok. 45 minut i góra kwadrans na ostatnie 2,5 km biegu.

Wizyta w biurze zawodów odhaczona szybko. To ogromna zaleta małych, lokalnych imprez. Zaraz później rozjazd i odstawienie roweru do strefy zmian. Potem już tylko rozgrzewka i na start.

fot. z fanpage organizatora
Z odprawy pamiętam tylko, że dopuszcza się jazdę na kole. Potem był tylko strzał startera i w drogę.

Płasko na trasie biegowej nie było, bezwietrznie też nie było. Faliste wahadło - 2,5 km tam i z powrotem. Starałam się nie wyrwać za tłumem, tylko pilnowac swojego tempa. Był zamysł, aby lekko przyspieszyć na nawrotce, ale nic z tempa 5:30 urwać się nie dało. Wiatr zmienił moje plany.

fot. z fanpage organizatora

Od drugiego do czwartego kilometra miałam biegowe towarzystwo Wojciecha. Rozmawiać za bardzo się nie dało, ale wymiana krótkich komentarzy czy założeń, co do startu przebiegała sprawnie. Wspólnie wyprzedziliśmy kilka osób. Dobrze jest wystartować spokojnie. Oj, dobrze.

fot. z fanpage organizatora

Piątkę biegową ukończyłam z czasem 27:39. W strefie zmian przeszłam do marszu. Chwila oddechu, reset zegarka, kurtka na plecy, buff na szyję, a kask na głowę. Do tego zmiana butów (pomysł z łyżką do butów to strzał w dziesiątkę), rower pod pachę i do maty. Wydawało mi się, że było szybko i sprawnie, a spędziłam w strefie zmian aż 1:35.

fot. z fanpage organizatora
Rower miał być na odpoczynek po biegu. I był. Z niebywałą radością zaczynam wyprzedzać. Rację miała fizjoterapeutka, że szosa mnie nie sfrustruje. 

fot. z fanpage organizatora
Kontroluję prędkość, jest dobrze. Nawet wiatr (póki co) nie przeszkadza zbytnio. Widząc ostry zakręt nie hamuję, jadę jak na złamanie karku, podoba mi się. Lubię to! Tętno utrzymuję w okolicach 175 uderzeń na minutę, powinno być bez zajechania. Na szóstym kilometrze niespodzianka - popsuł się dobry, równy asfalt. Jadę po czymś naszpikowanym dziurami i zwalniam lekko z obawy przed dziurami i wywrotką.

Przy wyjeżdzie z lasu zaczyna wiać, ale za to nawierzchnia normalnieje. Dojeżdża mnie Wojciech, na którego widok reaguję radosnym "O! To Ty!". Słyszę w odpowiedzi: "Chowaj się za mnie i jedziemy!". Przekonuję się, że jazda na kole, bardzo pomaga. Nie tylko bieg noga w nogę ułatwia, ale pedałowanie też... W miejscach gdzie nie wieje, zrównujemy się i rozmawiamy. Znacznie więcej niż w czasie biegu.

Na ósmym kilometrze w Czerwonce Włościańskiej ostry skręt w lewo. Początkowo nie wiemy, czy w prawo czy w lewo. Jedziemy niemal prosto na grupę ludzi. Nie pamiętam, kto z nas pyta: Gdzie? Choć pewnie Wojciech. Mężczyzna z tłumu odpowiada: "Tam chłopaki", wskazując kierunek. Odwracam się i udawaną grozą w głosie akcentuję swoją damską obecność odkrzykując "Ja Wam dam "Chłopaki"!". Odjeżdżamy wśród salw śmiechu i braw.

Nie wiadomo, kiedy mija połowa dystansu. Na podjazdach moje tętno szaleje. Bywa że podchodzi pod 185 uderzeń, ale zaraz po wraca do normy. Wojciech, mimo że ma możliwość, nie zostawia mnie i do końca jedziemy razem. Ostatnia prosta (droga wojewódzka 626) jest trudna, bo falista, wiatr wieje w twarz, a na domiar wszystkiego orietntujemy się, że przed nami widoczny jest tylko jeden kolarz. Peleton pewnie już na trasie biegowej...

Kończę rower z czasem 46:44. Średnia prędkość 28 km/h. Założenia niezrealizowane, bo trasa była dłuższa o 1,5 km, ale prędkość w okolicach 30 km/h mimo podjazdów i wiatru utrzymałam.

Docieram do strefy zmian. Znowu szybko, szybko, a okazuje się, że zajmuje to 1:41. W czasie, gdy walczę z zegarkiem (pomyliłam przyciski), spiker obwieszcza, że na trasę biegową (tym razem już tylko 2,5 km) wybiegam ja! Fajnie usłyszeć swoje imię i nazwisko w chwili takiego zmęczenia.

fot. z fanpage organizatora
Po wybiegnięciu na prostą widzę, że Wojciech jest przede mną. Dobiegam go w lesie, ale nie chce biec ze mną. Nie wiem skąd mam siłę biec po 5:45 min/km. Czuję zmęczenie, ale po zawrotce zostaje do końca kilometr. Wiem już, że półtorej godziny nie złamię, bo na zegarku jest godzina 13:28, a start był opóźniony tylko dwie minuty. Mimo to gnam ile sił w nogach. Ostatnie minuty i odpocznę przecież.

Przed metą czeka na mnie mój najwierniejszy kibic - Mama. Ostatnie etap zabiera mi 14:13 i KONIEC!

fot. z fanpage organizatora
Ukończyłam duathlon na dystansie sprint w czasie 1:32:00. Po otrzymaniu medalu wyrównywałam oddech w skłonie, co zostało podejrzane przez serwis foto.

fot. z fanpage organizatora
Jak było? Spodobało mi się! Połączenie biegu i roweru przypadło mi do gustu. Debiut bez zbytnich przygotowań uważam za udany. Rowerowych treningów nie było wcale, a biegowe koncentrowały się na sile pod góry, a nie piątkę. 

Moje lokaty
open 104/130 (strata do zwycięzcy 30:18)
open kobiet 12/25 (strata do zwycięzcy 18:27)
miejsce w kategorii 4/13 (sic!!!)

Pucharu za miejsce w kategorii do domu nie przywiozłam, bo nie wiedziałam, że miejsca z open nie łączą się z miiejscami w kategoriach i nie zostałam na ceremonii wręczania nagród. Duma jednak, że go zdobyłam niweluje jego chwilowy brak na półce.

*************************************

Po kilku tygodniach od startu, gdy emocje już opadły, odebrałam swój puchar, zaskoczenia jednak nie potrafiłam ukryć...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz