poniedziałek, 28 kwietnia 2014

kuśtyczka w Szczyrku

A miało być tak pięknie! Wiedza, Beskid Śląski biegiem i ja. W założeniu: połączenie przyjemnego z pożytecznym. Jest pożytecznie owszem, mniej przyjemności zaznam, bo biegać nie mogę, a teren idealny, górki takie pode mnie. Ślicznie i zielono tu.

Tak, tak... Wiem. Jak się ma taki widok z okna, co nie ma co narzekać, że akuratnie biegać się nie może. Nawet jak ubrań biegowych połowa bagażu...

Widok na Skrzyczne

Kiedy się zaczęło? Zaczęło się na trzecim kilometrze wczorajszej dychy w Kabatach. Lewe kolanko pobolewało mniej lub bardziej już na trasie. Przemieszczanie się z Warszawy na południe utrudniał ból. Dociskanie sprzęgła było niezwykle niekomfortowe. Wieczorem po rozciąganiu trochę odpuściło, ale noc wcale nie była łatwa. Po schodach w dół noga nie współpracuje wcale, a w górę nawet się zgina, ale booooli. Zaczęłam kombinowanie jak sobie pomóc. Na tapecie był zakup kapusty i okładanie liśćmi, ale mieszkając o krok od Przychodni Rejonowej stwierdziłam, że pójdę poszukać pomocy bardziej konwencjonalnie.

Ku mojemu zdziwieniu dało radę dostać się do lekarza z tzw. bomby (bez zapisu). Czekałam raptem z kwadrans na wizytę, a za drzwiami gabinetu nie przestałam się miło zaskakiwać. Gdyż ponieważ nie usłyszałam, żeby nie biegać, żeby zmieniać dyscyplinę, jak to zwykle do tej pory się zdarzało. Darowałam sobie opowieści o ITBS. Kolano, to kolano, nie?. Lekarz po wysłuchaniu mojej rzewnej historii zbadał oba kolanka, uznał że to wcale nie w kolanie rzecz, tylko w przyczepie mięśnia udowo-pośladkowego. Kopara mi chyba wówczas spadła. Odradził treningi przez cztery dni, dał mazidło i tabletki przeciwzapalne, bo nawet jeśli ból tylko lekko ćmi, to przyspieszą one regenerację. Zalecił również stabilizację stawu, aby nie zginać go mimowolnie.

Po wizycie w aptece uskuteczniłam smarowańsko i przywdziałam opaskę elastyczną. Kuśtykam sobie zatem dumnie po Szczyrku, złość na brak opcji na bieganie już mi przeszła.

Popołudnie spędziłam na Skrzycznem (1257 m n.p.m.), ale dotarłam tam wyciągiem krzesełkowym. Widoki przepiękne, choć trochę wiało! 

Widok ze Skrzycznego w kierunku jez. Żywieckiego
Skrzyczne - widok w stronę Szczyrku (w dolinie)

Spacerowo może być również całkiem miło... Dobra, pora się integrować.

niedziela, 27 kwietnia 2014

czwarty bieg z cyklu GPW - skąd to słońce?

Grand Prix Warszawy. Kabaty. 10 km.

Miało być chłodno i deszczowo. Jednak się przejaśniło, a na dwa kwadranse przed startem nawet mocno przygrzało. Była rozgrzewka, która skoszarowała część klubu pod lasem, a potem... powrót na start w szampańskich nastrojach.

fot. Agnieszka Maniecka

Bieg pełen atrakcji: mroczki przed oczami na pierwszym kilometrze, wilgotne podeszczowe opary w lesie, bolące od trzeciego kilometra kolano, siódme poty po całości, mucha w oku, szalejący GPS, i to słońce nie wiadomo skąd... ale też wyprzedzanko i czas poniżej godziny, więc "wstydu przed Ryśkiem" nie było. Założyłam sobie, aby na początku biec blisko 6 min/km i się udało, to pozwoliło później przyspieszać, ale nie zeszłam poniżej 5:40 min/km. Nie udało się.

Po biegu wyglądałam mało radośnie. Kto to w ogóle słyszał, aby napadać minutę po dobiegnięciu do zawodnika!

fot. Agnieszka Maniecka

Ale... po kilku chwilach było już całkiem nieźle...

fot. Agnieszka Maniecka

Oficjalny czas 58:00 (ósma w kategorii a w open 241/279) i udało się pierwszy raz zdobyć punkty dla klubu, bo dobiegłam jako 47 kobieta (a liczą pięćdziesiąt pierwszych kobiecych lokat). Całe 10 tych punktów zdobyłam! Radość, euforia, satysfakcja!

niedziela, 13 kwietnia 2014

Rotterdam Maraton

Na maraton w Rotterdamie zapisałam się kilka dni po moim maratońskim debiucie w Toruniu. Jest coś magicznego w tym dystansie, mimo że jest wymagający w przygotowaniach, męczy w trakcie, to jednak kusi, porywa, daje satysfakcję i radość. Plan na Rotterdam był ambitny (początkowo zakładałam nawet łamanie 4:15), im bliżej startu należało cele urealnić. Pobiegłam słabiej niż zakładałam, ale życiówkę przywiozłam. To się liczy!

Dzień przed startem wizyta w Biurze Zawodów, a tam tłumy, tłumy, tłumy! Maratoński weekend obfitował w zawody na dystansie mini-maratonu, biegu dzieci, na 10 km i sztafety maratońskiej. W tych biegach udział wzięło blisko 25 tys. osób. Stąd ten tłum!


Sprawny odbiór pakietu, w którym zaskoczyła bardzo przyzwoita koszulka New Balance i męski dezodorant. Mała sesja foto...


... i pomaszerowałam na EXPO. Ponoć w porównaniu do innych europejskich maratonów wcale nie było imponujące, ale ja nie mam porównania, więc wydawało mi się ogromne i bogate w ofertę. Sporo czasu spędziłam przy stoisku Maratonu Warszawskiego, gdzie dzieliłam się uwagami do organizacji Półmaratonu sprzed dwóch tygodni, a potem zwyczajnie gawędziłam z organizatorką. Wzięłam też udział w losowaniu maratońskiego pakietu Maratonu w Walencji, ale jak się kilka dni później okazało - szczęście mi nie sprzyjało. Poszwendałam się między stoiskami z ciuchami, ale jako że dopiero co uzupełniłam swoją biegową szafę o komplet klubowych ciuchów, nie byłam zainteresowana zakupami.

Zupełnie przypadkiem trafiłam na prezentację urządzonka o nazwie "Women's Peeing Help", czyli plastikowej teleskopowej rurki, która umożliwia damie siusianie na stojąco! Wystarczy odwrócić się tyłem do świata, umieścić rurkę, gdzie trzeba i robić, co fizjologia każe. A mocz spływa ekologicznie na trawkę. Jednym słowem - koniec z oczekiwaniem w kolejce do toalety! Nie, nie nabyłam tego cuda...


Po EXPO przyszła pora na pasta party w polskim blogowo-biegowym towarzystwie: Avy i jej koleżanki Eli, Ani, Małgosi oraz Krasusa z Najlepszą Kibicką Świata. Tematy przy stole mocno ograniczone. Wrażenia z EXPO, plany na jutro, opowieści o zawodach, kontuzjach, dietach, odżywkach.



Na 16 godzin przed startem prezentujemy się świeżo i energetycznie. Uśmiechy nie schodzą nam z twarzy (również dlatego, że z osiem razy powtarzaliśmy ujęcie, bo jak byłam nad Krasusem, to ucinało mi oczy i prezentowałam tylko swoje zęby). A po tej sesji mieliśmy w planach: deser i lody!


Noc przed maratonem w miarę spokojna, choć długo nie mogłam zasnąć. Start o 10:30, więc nie trzeba było się zrywać. Standardowo ubranie z numerem, żele oraz to co na przebranie miałam gotowe dzień wcześniej. Rano śniadanie: banany i buły z dżemem plus kawa. Do ręki mała woda i do metra.


W pociągu maratoński tłum! Udało się nam znaleźć ostatnie siedzące miejsca. Przyglądając się, jak wagonik zapełnia się coraz to nowymi biegaczami zaczęłam odczuwać stres. 42 km z hakiem, to nie przelewki...

Dotarliśmy na miejsce. Przy starcie z moją biegową ekipą umówiliśmy punkt zborny i poszliśmy do Strefy Zawodnika. Czytałam, że depozyt jest namiotem, gdzie zostawia się przy ławce swoje rzeczy, ale nie przewidywałam, że to samo miejsce będzie również koedukacyjną przebieralnią. Koszulkę startową miałam na sobie, ale jak przywdziać spodenki bez bawienia oczu innych maratończyków swą gołą pupą? Udało się, kurtki mogą służyć nie tylko jako kurtki.

Została już mniej niż godzina do startu. Pierwsze siku, pożegnanie z Dżol (każde z naszej wycieczki startowało z innej strefy), a potem wspólnie z Kołczem potruchtaliśmy rozgrzewkę i rozciągaliśmy się nad bardzo urokliwym kanałem. Mostek miał barierkę idealną do rozciągania pośladkowych i dwójek, a krawężniki ułatwiały pracę z łydką. Po chwili powrót na siku i marsz do strefy. 

Wejście do sektora wcale nie było łatwe i szybkie. Przy bramce szerokości 40 cm każdy okazywał numer startowy ze strefą. Tłumek bardzo wolno przesuwał się do przodu. W strefie też tłum. Biegnę z rzeszą 13 tys. maratończyków, nie powinnam się dziwić. Nadchodzi godzina 10:25. Jesteśmy witani przez oficjeli, zagrzewa nas do biegu hymn Feyenoordu "You will never walk alone", którego refren śpiewają wszyscy naokoło. Atmosfera jest kapitalna.

Powoli zaczynamy przesuwać się do startu, a mnie się chce siku! Kurka, staram się wyczuć czy to ochota tylko na nerwowe trzy kropelki, czy jednak pęcherz pełny. Wychodzi na to, że nie jestem w stanie tej potrzeby powstrzymać. Maszerujemy do startu. Są toi-toi'e, ale z trzyosobową kolejką. Rezygnuję. Start coraz bliżej, pewnie z 10 metrów i widzę samotnego toi-toia bez kolejki, z którego ktoś wychodzi i wskakuję doń ja. Tak, przekonuję się, że to była dobra decyzja. Nie utrzymałabym tej ilości zbyt długo. Wybiegam z toi-toi'a prosto na matę startu. 

To zaczynamy pierwsze 14 kilometrów. Podobnie jak w Toruniu, podzieliłam sobie maratoński dystans na trzy czternastki. Pierwsze metry przemierzam w tłumie. W końcu udaje mi się znaleźć luźniejszą dziurkę. Utrzymanie tempa 6:20 min/km nie jest łatwe, bo nogi rwą się za tłumem. Biegniemy nabrzeżem w kierunku mostu.

fot. marathonrotterdam.org
Po trzech kilometrach już za mostem przyspieszam do 6:15 min/km. Największy tłum się ciut rozbiegł. Ciągle biegniemy dwoma pasami drogi. Zdejmuję bluzkę, którą miałam dla utrzymania komfortu cieplnego. Ląduje przy jakimś koszu. 

Mijamy stadion Feyenoordu, a tłum śpiewa znowu "You'll never walk alone". Zagadują mnie czterej Włosi, proponują, aby biec z nimi, ale przyspieszają, więc zostaję. Trzymam się swoich wytycznych na ręku. Przed meczetem, na mostku oba pasy maratończyków schodzą się w jeden, ale nie powoduje to znaczącego zacieśnienia. Na dziesiątym kilometrze wyprzedzam grupkę biegnącą na czas 04:30.

Pierwsza czternastka mija niepostrzeżenie. Zaczynam kolejną, przyspieszam do 06:09 min/km. Trasa zaczyna robić się monotonna. Osiedla, biegniemy uliczkami otoczonymi drzewkami. Mam chwilami wrażenie, że "tu już chyba byłam", ale uświadamiam sobie, że wahadła nie były na tym etapie trasy. Kibice są niemal cały czas. Kilka razy słyszę swoje imię. Miłe to.

Im bardziej zbliżam się do 20 km zaczynam rozmyślać, czy ja dam radę po 28 kilometrze przyspieszyć. Utrzymanie obecnego tempa jest okey, mieszczę się w limitach czasowych na kolejnych piątkach, ale czuję zmęczenie. Niewielkie, ale czuję. Łyknęłam już dwa żele Agisko, niepokoi mnie, że organizatorzy proponuję na punktach odżywczych jedynie wodę i izotonik. Czy to oznacza, że nie będzie bananów?

Wracam na most. Myślami gnam do Krasusa, który jeszcze chwila (około 40 minut) i będzie finiszował. Myślę o Avie, co miała się w tłumie znaleźć z Kołczem. O Dżol, która samotnie wybiegała z sektora D. Ogarniam myślami tych, którzy z Polski trzymają za mnie kciuki. Jeszcze chwila i druga czternastka będzie za mną. Zostało coś około dwóch godzin biegu... 25 kilometr przebiegnięty w limicie, ale czuję że raczej nie przyspieszę za trzy kilometry. 

Zaczynam trzecią czternastkę. Od 28 kilometra czekam na punkt z wodą. Chcę popić PowerBombę. Zaczynamy wbiegać w okrążenie naokoło jeziora. Biegnę, ale czuję ogromną potrzebę doładowania energii. Ktoś stoi na ulicy z garnkiem z bananami. Biorę. Kurde! Gdzie ta woda.... Widzę w wahadle punkt na 40 kilometrze, no ale to akuratnie mi nie pomaga, bardziej złości, jak fatamorgana.

Trasa maratonu w Rotterdamie, zapis z Endomondo

Gdzieś na końcu ulicy widzę żółte tabliczki informujące, że woda za 200, 100, 50 metrów. Kurka, ale to daleko. Biegnę, ale nogi zaczynają ciążyć. Pobolewają kostki od zginania. Po trzech latach świetlnych docieram do wody. Piję odżywkę, tankuję wodę, chwilę maszeruję i w drogę. Ciągle otacza mnie tłum biegaczy, ale biegnę raczej sama. Ciężko mi się dostosować do czyjegoś tempa.

Jest ciężko, ale biegnę. Tempo 06:09 min/km jest nieosiągalne, cieszę się, jak udaje się biec 06:20. Doganiam Włochów. Nie wyglądają dobrze, ale żartują nadal. Tym razem to ja proponuję, aby biegli ze mną. Zostają. Do mety zostaje dziesięć kilometrów. Za chwilę doganiają mnie baloniki na 04:30, ale nie jestem w stanie się z nimi zahaczyć.

Przed wodopojem na 35 km przechodzę w marsz, ale mam wrażenie, że mi to wcale nie pomaga. Zaczynają pobolewać uda. Zbieram się do truchtu, na 37,5 km stoi serwis foto. Rozjechałam się z czasami na 04:20 na mecie, które mam na ręku. Życiówka ciągle jest osiągalna. Biorę się w garść trzy kilometry przed metą. Tłumaczę sobie, że tyle mam z domu do Wisły. To wcale nie długi dystans. Przyspieszam!

Międzyczasy maratonu w Rotterdamie
Szaleńczy wiatr we włosach to nie jest, ale biegnę ile jestem w stanie. Kibiców przy trasie już nie widzę, nie słyszę. Robię swoje, zerkając co i rusz na zegarek. Niech te metry ubywają.

41 kilometr
W końcu widzę na ulicy, że zostało już tylko 500 metrów. Mam siły na finisz. Radośnie gnam do mety. Pamiętam nawet o uniesieniu rąk w maratońskim geście. Udało się! Skończyłam! Czas netto: 04:31:57. Cztery i pół minuty lepiej niż w październiku, choć treningi trwały tylko dwa miesiące.


Dostaję medal i różę. Jeszcze w strefie mety zaczynam rozciągać pośladki, uda i łydki. Te ostatnie zaczynają mi samoistnie drżeć. Niesamowite uczucie. Powoli i dostojnie docieram do namiotu z depozytem (Kto wymyślił, aby po drodze były schody?), na odświeżenie i przebranie oraz kolejną porcję rozciągania. Marzę o obiedzie z piwem i łóżku.

czwartek, 10 kwietnia 2014

jak to było przed drugim maratonem

Łatwo nie było. Rok zaczęłam z kontuzją pasma i w zasadzie zakazem biegania od ortopedy. Szczęśliwie, fizjoterapeutka była dla mnie mniej pesymistyczna biegowo. Nakazała rozciąganie i zestaw ćwiczeń, a także zachęciła do truchtania. Udało mi się wybiegać w styczniu tylko 16 km, ale poświęciłam dużo czasu i uwagi na wzmocnienie siłowe. Pod koniec miesiąca dokonałam zmian w mojej biegowej filozofii (mniej startów), plany zostały bez zmian. Szczegóły tu: kliku-kliku.

Przygotowania maratońskie rozpoczęły się w lutym, bo wróciłam do normalnych treningów z początkiem tego miesiąca. Obóz biegowy odwołałam, bo zbyt mocnym akcentem się mógł okazać na etapie, na którym po styczniu byłam. Jednak pod koniec lutego wyjechałam indywidualnie w Gorce, aby górskiego biegania zakosztować. W tym miesiącu udało się zrobić 157 km. Nadal często chodziłam na cross-fity. Podsumowanie miesiąca kliku-kliku.

Marzec zaskoczyłam z 180 kilometrami. Działo się sporo. Przyszły życiówki, ale i zapalenie oskrzeli z kilkudniową pauzą w bieganiu. Półmaraton Warszawski ukończony z wynikiem 02:04:30, mimo zakusów na brak dwójki z przodu. Ewidentnie nie do zrobienia przy 56 minutach na dychę. Cele maratońskie urealnione pod te czasy. Więcej kliku-kliku.

W kwietniu pierwszy tydzień z 36 kilometrami, kolejny już tylko z jedenastoma zamykam. Ostatni raz biegałam w środę, teraz przede mną podróż do Holandii. Jutro (w piątek) chciałabym chwilę potruchtać po Rotterdamie. Jest też opcja, że postawię na spacery, aby się "stęsknić" za bieganiem do niedzielnego startu... Zdecyduję na miejscu.

Mało miałam czasu na wizualizacje trasy, ale chwilę na relacje innych z maratonu w Rotterdamie znalazłam. Google podpowiedział mi te napisane przez Ania biega, Piotra Falkowskiego (pamiętam naszą rozmowę przed jego wylotem rok temu, wówczas maratony były dla mnie jak kosmos) i Mariusza Giżyńskiego, którego znam z organizowanych przez niego zawodów Warsaw Track Cup. Znalazłam jeszcze "obcego" bloga biegowego z relacją, aż na koniec okazało się, że Roberta też kojarzę... Świat biegowy jest jednak mały... Tak czy inaczej po lekturze złapałam ducha imprezy, przekonałam się, że szaleńczych podbiegów brak. Choć zmierzyć się trzeba z mostami, tunelami i... i wiatrem na ok. 31 km, który zaskakuje po wybiegnięciu z lasku Kralingse.

fot. marathonrotterdam.org
Trudno mi podsumować przygotowania do ABN AMRO Marathon Rotterdam. Biegałam sporo, nie zapominając o treningu siłowym i rozciąganiu. Podobnie jak przed pierwszym maratonem miałam poczucie, że treningowo dzieje się dużo. Zaskakuje mnie brak obaw, oczekiwań... Myśląc o niedzieli mam w głowie pustkę i zapamiętane tempa na kolejne czternastki. Jadę z ogromną ciekawością wzięcia udziału w dużej imprezie. Tyle.

środa, 9 kwietnia 2014

BNO na Muranowie, z klasyfikacją

Szybki Mózg to cykl zawodów w biegu na orientację organizowanych przez UNTS Warszawa, rozgrywanych od kwietnia do października na terenie Warszawy >>link do strony organizatora<<. Pierwszy bieg z cyklu 2014 odbył się na Muranowie, na kilka dni przed moim drugim maratonem. Oczekiwania przed startem z mapą były spore. Chciałam w końcu zyskać klasyfikację i nie zgubić się jak na Ursynowie. Wybrałam opcję dla początkujących. Będę sobie dawkować trudność.

Start tym razem w opcji interwałowej z odgórnie wyznaczonym czasem dla każdego zawodnika. Stawiłam się tuż przed 19:17 w namiocie startowym i okazało się, że nie ma mnie na liście... Zostałam wystartowana z tzw. puszki, tj. z przenośnego urządzenia. Okazało się później, że czas mojego startu to 19:13, stąd nieścisłości... Pomyliłam godziny, szczęśliwie nie wpłynęło to na ostateczny mój wynik...

Sygnał do startu, pobranie mapy i przed siebie. Orientowałam się, gdzie jest północ i od początku układałam mapę tak, aby nie pomylić kierunków. Pierwsze dwa punkty łatwe w znalezieniu, oba przy śmietnikach.

Mapa ze strony organizatora - UNTS Warszawa
Do trzeciego punktu przy Kościele Ewangelickim chciałam dostać się "na rympał", bo w oddali widziałam, jak pod siatką przedziera się mały chłopiec, ale po dotarciu do ogrodzenia uznałam, że ja się w kocią dziurę nie zmieszczę. Powrót do punktu dwa i pobiegłam naokoło. Piku-piku i dalej.

Kolejny punkt znalazłam nieopodal. Stojakowi z czytnikiem ukrytym pod drzewem przyglądał się "locals", który na mój widok zapytał, ile takich punktów mam znaleźć. Odpowiedziałam mu, że ja jedenaście, ale inni mogą mieć więcej. Wykorzystałam dialog do podpytania, którą dziurą trafię na ulicę Jana Pawła, bo tam ulokowałam punkt nr 5. Szukałam go jednak początkowo w budynku przed uliczką. W końcu znalazłam piątkę, piku-piku i do szóstki. Uznałam, że nie ma co szukać skrótów podwórkami, pobiegłam naokoło. To była dobra decyzja, bo szóstka wyrosła przede mną w prześwicie między budynkami.

Wbiegłam na podwórko i długa do siódemki. Tu kolejni localsi, tym razem w damskiej wersji, zainteresowani co się dzieje na dzielni. Przed samym punktem 7 dwie walczące kobiety (jedna z okna, druga z chodnika) broniły trawników bez trawy, a darły się przy tym niemiłosiernie na kolejno dobiegających biegaczy z mapami. Skomentowałam to głośno: "Jakie miłe towarzystwo tu mieszka" i pobiegłam do ósemki. Była niby prosto za drugim budynkiem, ale mnie wywiało...

... początkowo na okrągły placyk, potem wzdłuż długiego budynku i na skwerek. Znalazłam po drodze z trzy punkty kontrolne, ale żaden nie był moją ósemką. Przywołałam się do porządku i wróciłam na przelot między siódemką a ósemką. Znalazłam punkt między narożnikami budynku. Uff jest! Piku-piku i dalej do dziewiątki. Obiegłam budynek i po schodkach w górę. Dziewiątka była zaraz za winklem, za kolejnym znalazłam dziesiątkę, a w biegu do jedenastki ukazał mi się taki widok...


... szybkie piku-piku i długa schodami w dół pod drzewo, do mety. Ukończyłam w czasie 19 minut i 57 sekund, ze stratą 10 minut do zwycięzcy w mojej kategorii. Dało to lokatę 28/32. Najważniejsze - zostałam sklasyfikowana!

Poniżej zapis trasy z zegarka (bez rozgrzewki). Dziura w tracku oznacza ni mniej, ni więcej, że zapomniałam włączyć zegarka na starcie. Zrobiłam to, gdzieś przy drugim punkcie, jeszcze przed szukaniem dziury w płocie...

Zapis mojego biegu na Endomondo
Zabawa z bno zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Na małych przestrzeniach kompas nie jest aż tak niezbędny, wystarczy ustalić północ i potem odpowiednio ustawiać mapę. Muszę jeszcze popracować nad koncentracją w środku dystansu, bo w połowie gubi mnie satysfakcja znalezionych już punktów kontrolnych i robię kardynalne błędy w nawigacji.