niedziela, 30 czerwca 2013

kawa na ławę czyli czerwiec w liczbach

Czerwiec był rekordowy pod względem liczby kilometrów, jakie przebiegłam. Jeszcze nie zdarzyło mi się w miesiącu przetruchtać setki, a tu wyszło 116! Z powodów do dumy było by to chyba na tyle...

Dodać można by jedynie kolejny półmaraton na koncie. W planie był półmaratonik na 2:08, ale że wybrałam sobie trudną trasę, to nawet wyniku z lutego nie poprawiłam. GPW na Siekierkach w czasie jednym z najgorszych, Samsung Irena Run bez życiówki, no nie ma czym się w czerwcu chwalić. Nie ma. Upałami wszystkiego nie wytłumaczę!

Tygodniowy kilometraż nie powala... Krafttreningi również dość przerzedzone... Nie wiem sama, może potrzebowałam odpoczynku, a może właśnie te statystyki mnie pogonią do nowej garści motywatorów. Nie to, żeby radości z biegania nie było... Była! Tylko wyników ani widu, ani słychu!


Jakby jednak na to nie patrzeć od grudnia byłam na 81 treningach biegowych i przebiegłam ponad 530 kilometrów.


Rekordy w czerwcu ani drgnęły... Co nikogo, nawet mnie, nie dziwi. Fakt, wyniki nie są akurat najważniejsze, chociaż faktycznie motywują i cieszą!


Krzywa osiągnięć utrzymuje się na stałym poziomie, więc mam nadzieję, że ruszy jej się z kopyta. Może nie w lipcu, ale w sierpniu.... 



Pokładam dość duże oczekiwania względem obozu biegowego w Szklarskiej Porębie. Obawiam się jednocześnie, że dostanę w kość. Na własne życzenie, ale wyjdzie mi to na dobre!

Więcej grzechów nie pamiętam...

niedziela, 23 czerwca 2013

Samsung Irena Women's Run 2013

29°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płd. z szybkością 8 km/h
Wilgotność: 33%

Pakiet na Samsung Irena Women's Run odebrany z wyprzedzeniem, bo tydzień przed biegiem. Pokaźny, co widać na zdjęciu. Koszulka, numer startowy, tona ulotek i kuponów zniżkowych, do tego wkładki do butów (ponoć odświeżające), wafle ryżowe oraz Pronto do urządzeń elektronicznych.


Słowo na niedzielę, czyli słów klika od Kołcza. Przeczytane po biegu, ale jakby wiedział co mnie czeka! Pierwszy kilometr szybko, ale żeby Cie nie zatkało... Na Belwederskiej spokojnie na 95%, ale pokazujesz pazurki i mijasz leszczy. Potem trzeci kilometr najcięższy ale nie odpuszczasz, bo poteeeeeeeeeem Myśliwiecka bez zahamowań... I... uwaga! Na ostatnim pół kilometrze odetnie Ci prąd, ale nie pękaj i leć dalej... to się da zrobić!!! Nawet jak się porzygasz (mało kto już nie rzygał koło PEPSI Areny? jeden mniej, jeden więcej...) to życiówka będzie na 100%... "Mam tak samo jak Ty miasto moje a w nim...najpiękniejszy mój świat, najpiękniejsze sny..." Dasz rade!!!

W zasadzie na tym mogłabym zakończyć relację, bo tak było jak napisał. Prąd mi odcięło już na trzecim kilometrze, nawet zbieg nie pomógł. Po porannej ulewie było mega parno i gorąco. Na podbiegu jednak się zagotowałam i ledwo dobiegłam do mety. Pierwszy kilometr miło było mi wyprzedzać inne kobitki, ale zwyczajnie było to spowodowane złym ustawieniem się na starcie. Gnałam wtedy ok. 5:30. 




Cieszyłam się, że w ogóle jestem w stanie biec, bo przy próbie rozgrzewki czułam dość mocno ciągnięcie mięśni po sobotnim bieganiu w GPW i powrocie do domu by running foot. Na szczęście zaproponowana przez organizatora rozgrzewka przyszła mi z pomocą. Uczestniczyłam w calutkiej i to pozwoliło mi mieć względnie bezbolesną formę na bieg.


Honorowego wystrzału startowego dokonała tytułowa bohaterka biegu - Pani Irena Szewińska. To jeszcze zarejestrowałam, ale pianisty na Melexie i fortepianu spod pomnika Chopina nie słyszałam. Bębniarze narzucali rytm biegu, ale dla mnie było już za późno... Od zbiegu do mety wyprzedziły mnie 124 osoby!!!


Generalnie na trasie zdychałam....





Dobiegłam z 519 lokatą, w biegu udział wzięło 1627 kobiet. Życiówki nie wybiegałam, ale usprawiedliwiam się pogodą i zmęczeniem. Tą piątką w sumie dobiegałam 40 kilometrów w ciągu trzech dni.


Medal przekazałam Tacie, w końcu w dzień biegu był Dzień Ojca.

sobota, 22 czerwca 2013

piekielne GPW na Siekierkach

28°C
Aktualnie: Częściowe zachm.
Wilgotność: 0%

Już piąty z cyklu dziewięciu biegów Grand Prix Warszawy w 2013 roku. Do medalowych siedmiu biegów brakuje mi jeszcze dwóch. Pobiegnę jeszcze 5 października i 9 listopada na Kabatach. W pozostałych terminach mam już zaplanowane bieganie górskie (w Rabce na Stare Wierchy) i przełajowe (półmaraton kampinoski).

Wracając myślami do dzisiejszego biegu, to po raz kolejny przyznaję, że uwielbiam być na mecie! To co się działo dziś na trasie to było PIEKŁO!!! Temperatura sięgała w cieniu 30 stopni, a tego cienia na trasie to jak na lekarstwo... W wolnych przestrzeniach przenikał ciut nas wiaterek, ale przy nasypie Trasy Siekierkowskiej słońce dawało mocno. Powietrze stało i nie było czym oddychać.

Sama nabrałam się trochę na brak znajomości trasy, bo nie była ona jak na moje oko nigdzie publikowana. Stanęłam na starcie i nie miałam pojęcia zielonego czy będą pętelki czy nie, czy takie same, czy różne... Chyba od tego upału przestałam logicznie myśleć, bo nawet mijając metę na piątym kilometrze, nadal wydawało mi się, że drugie kółko będzie jakieś inne. Postradałam zmysły, czy jak?!


Biegło się wzdłuż Trasy Siekierkowskiej z nawrotką przy betonowym cosiu wymalowanym w barwy Legii. Jeszcze na pierwszym okrążeniu (pewnie pierwszy kilometr z hakiem) to w tym miejscu "serce roście", ale na drugim  (okolice szóstego) było mi wszystko jedno... Powrót pod sanktuarium w próżni tlenowej przy nasypie i dalej kółeczko po Forcie Augustówka. Tam bywał cień! W tych okolicach w południe na 9 kilometrze usłyszałam dzwoni sanktuarium bijące na Anioł Pański i wiadome było, że godzina znowu nie będzie złamana... Wiadome zresztą było wcześniej, od 4 kilometra pewnie, ale jakoś tak do końca biegnąc w to nie chce mi się wierzyć...

Widać na wykresie jak ruszyłam z kopyta, a potem przeplatałam nogami bez przekonania. Myślę, że już na trzecim kilometrze miałam kryzys, który dziś przejawił się chęcią zejścia z trasy. Tylko medal cyklu utrzymał mnie na trasie. Nie ma za bardzo już opcji, abym mogła sobie GPW odpuszczać...


 W statystykach kryzys w myślach widoczny jest, bo od połowy biegu zdarzało mi się w tym skwarze maszerować a nie biec! Puls wyjątkowo nie szalał. Utrzymywał się w trzecim zakresie przez cały dystans.



Nie mam pojęcia, gdzie rozpędziłam się do 4:44, ale jednak tempo taka została osiągnięta. Przelotowo 6:48, choć wiem, że przy kilku marszach to i tak dobra średnia.


Przed startem udzieliłam wywiadu dla Polskiego Radia. Opowiadałam o swojej przygodzie z bieganiem, motywacji i wynikach. Tym milej mi było, bo akurat słucham tej stacji i uwielbiam Lato z Radiem. W kolejną niedzielę, będę się mogła posłuchać na antenie.

Jakby biegania w upale było mi mało... Rano wpadłam na pomysł powrotu z Siekierek do domu. Biegiem, oczywiście. W ramach wybiegania weekendowego. Idea zaiste dobra, więc aby do głowy nie wpadły mi żadne wymówki, nie wzięłam telefonu (stąd też brak zdjęć z GPW). Do dychy i 1,5 kilometra rozgrzewki dorzuciłam zatem piękną dziewiąteczkę.

Tempem spacerowym bardzo, ale przecież nie o ściganie chodziło. Ostatnie trzy kilometry powtarzałam jak mantrę:
"ze spuszczoną głową, powoli, 
leci biegacz, co już ledwo doli"

Czuję się trochę jak po pierwszym półmaratonie. W nocy prawie 15 kilometrów, dziś 20. Niezła sumka. Chodzę posuwistymi krokami. Mam nadzieję do jutrzejszej piątki na Biegu kobiet się nawodnić i zregenerować.

Z efektów spędzenia południa na świeżym powietrzu mam opalone nogi, ramiona, ręce (bez miejsca na zegarek i tenisowy napotnik), dekolt, nos i pół czoła.

piątek, 21 czerwca 2013

z wiankiem

22°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płn.-wsch. z szybkością 24 km/h
Wilgotność: 64%

XVI ŚWIĘTOJAŃSKI BIEG PO PRAWDZIWEJ WARSZAWIE - BIELANY

To jedyna taka noc w roku. Najkrótsza, owiana wieloma ludycznymi przesądami. Pełna zabaw, czuwania i nadziei... Noc Kupały to święto ognia, wody, słońca i księżyca, urodzaju, płodności, radości i miłości, powszechnie obchodzone na obszarach zamieszkiwanych przez ludy słowiańskie, ale również w podobnym charakterze na obszarach zamieszkiwanych przez ludy bałtyckie, germańskie i celtyckie. W tym roku przypadło w pełnię Księżyca. Niestety nie było nam dane go podziwiać w pełnej krasie, bo spore zachmurzenie po burzach, które późnym popołudniem przeszły przez Warszawę zasłaniało niebo.


Nie ma nocy Kupały bez wianków... Uwiłam własny z gałązek tui, mięty i margerytek.




Przed biegiem udało mi się go przymocować na głowie mocno i bez problemu mogłam w nim biegać. Przywdziałam również numer startowy i byłam gotowa na zwiedzanie Bielan w świętojańską noc.


Jak się okazało, wzięłam udział w jak dotąd najliczniejszym Biegu po Prawdziwej Warszawie. Zebrała się nas spora grupka ponad pięćdziesięciu osób. Zaczęliśmy zwiedzanie o 22.oo, skończyliśmy po północy. Trasa przewidziana była na 12 kilometrów, zrobiliśmy ponad 14,5 km. Między 8 a 9 kilometrem w Lasku Bielańskim straciłam sygnał GPS. Tam zgubiliśmy się trochę szukając dziury w płocie AWF, bieganie po chaszczach z tłumem biegaczy z latarkami czołowymi było mega kosmiczne!


Trasa po Bielanach kluczyła trochę, dla mnie nie miało to znaczenia, bo większość tych uliczek nie znałam. Dopiero na głównych arteriach mniej więcej (jednak mniej) wiedziałam, gdzie jestem. Przewodnik cały czas opowiadał i aby było można słyszeć co mówi, należało trzymać się przodu peletonu.

Widziałam gazowe latarnie, domki pokazowe dla urzędników z lat XXXtych XXwieku, bloki z lat 70tych z lufcikami pierwszymi w Warszawie, domy mieszkalne z lat 60tych podobne do budowanych na Saskiej Kępie, Marymoncki dualizm biedoty i bogactwa architektonicznego. Poznałam historię powstania kampusu na AWF. Wiem, gdzie zagłuszano Radio Wolna Europa, oglądałam miejsce po Pałacu Potockich, dom Anny Jantar i Krystyny Sienkiewicz, przemierzałam graniczne ulice Warszawy z czasów przedwojennych (Reymonta i Dewajtis) ... i ciągle gnałam, aby nie zostać w tyle!

Z przyjemności - jeździłam (jeszcze w wianku na głowie) na karuzeli w kompleksie UKSW przy Dewajtis, a także zostaliśmy okrzyczani przez osła Franciszka z tamtejszego kościoła za zakłócanie mu ciszy nocnej. Nad Wisłą były same uciechy, bo czekały tam na nas trzy ludowe śpiewaczki, które zawodziły świętojańskie pieśni okolicznościowe. Wyśpiewały również dla mnie zwrotkę jak to "ma matula Renatkę do wydania" i w końcu panny wrzuciły swe wianki do wody. Nam się dość spieszyło z tym rzucaniem, ale jednak musiałyśmy odczekać wyśpiewania wszystkich pieśni, aby tradycji stało się za dość.

Po dotarciu do celu wędrówki, przewodnik przeegzaminował nas z uważnego słuchania. Zwycięzcy otrzymali pamiątkowe medale. Do domu dotarłam dobrze po pierwszej. Następnego dnia czekał mnie kolejny bieg z cyklu GPW.

niedziela, 16 czerwca 2013

ze Spartanami dla Stasia


26°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 13 km/h
Wilgotność: 64%


Niedziela. 8 tydzień treningowy. W planie wybieganie. Miało być w Elblągu, a że się plany pozmieniali, to zaczęłam rozglądać się za towarzystwem do wybiegania na miejscu. Znalazłam zaproszenie na dychę ze Spartanami i postanowiłam skorzystać. Łączenie przyjemnego (bieganie z fajnymi ludźmi) z pożytecznym (biegliśmy dla małego Stasia, który zbiera na protezy nóżek) to jest to!


Start w samo południe na Agrykoli. Zaczęliśmy od nauki tańca, a potem w drogę!

Mapka trasy wg Organizatorów

... ku uciesze wszystkich nas mijających. Panowie w strojach robili wrażenie zarówno wyglądem jak i niespodzianym pojawieniem się na warszawskiej ulicy w niedzielne południe...




Mieliśmy kilka przystanków na odtańczenie haki (przy fontannach, na Rynku Nowego i Starego Miasta, przy Pałacu Prezydenckim i Staszica) oraz kwestę. Spartanie budzili podziw i zainteresowanie nie tylko dzieci.

Wybiegana przez ns trasa wyglądała finalnie tak:


Zdjęcie z końca biegu poniżej. Jesteśmy zmęczeni upałem, pełni endorfin po biegu, spełnieni zabawą i zadowoleni że puszki ze środkami dla Stasia ciężkie!

Fot. Jacek Trebecki

Więcej o projekcie Spartanie Dzieciom na stronie www, a tu galeria z biegu.

czwartek, 13 czerwca 2013

statkiem do mnie biegnij, statkiem!

19°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 8 km/h
Wilgotność: 49%


Zaczęło się od tego konkursu, cośmy nań swe trasy składali... Wygrał Maciek. Wybiegał trasę w kształcie statku. Na Tarchominie. 


Dziś Maciek jako Bosman poprowadził całą zgraję biegaczy STATKIEM właśnie.


Dość niechętnie jechałam na to wspólne bieganie. Tarchomin daleko, a spraw w czasie dnia do załatwienia wiele. Czułam zmęczenie... Jednak plan wskazywał dziś na 10 kilometrów w tempie maratońskim. Bieganie czekało mnie tak czy inaczej, a w kupie jakby raźniej.

Około kilometra zrobiłam rozgrzewkowo już na miejscu, a potem osiem "statkiem". Udało mi się od początku zająć pozycję na przodzie peletonu i równo utrzymywałam z panami tempo ciut powyżej 6:00, a ostatni kilometr nawet 5:28. 


Ukontentowana byłam z tego, że daję radę i biegnę jak na siebie wybitnie, a do tego w biegu byłam w stanie prowadzić pogawędki od czasu do czasu. Ot, jakam biegaczka-gadaczka!

niedziela, 9 czerwca 2013

półmaraton jurajski

27°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: wsch. z szybkością 6 km/h
Wilgotność: 82%


To drugie moje półmaratońskie podejście. Wiązowna w zimowej scenerii, wybiegana na 2:22:56, to już historia. Półmaraton warszawski przeleżany z półpaścem w łóżku, więc nawet go nie liczę. Od początku maja realizuję plan pod maraton, w którym dziś akurat wypadł półmaraton z czasem 2:08. 

Plan planem, a życie toczy się po swojemu. Standard. Nie było mowy o uzyskaniu takiego czasu na tej trasie i przy takiej pogodzie. Łudziłam się chociaż, że uda się poprawić czas z płaskiej jak stolnica wiązowskiej trasy, ale pół kilometra przed metą i to okazało się nierealne. Został niedosyt  niepokonanej życiówki.

Od początku profil trasy jurajskiego półmaratonu przerażał mnie, ale jak bardzo potrafiły te podbiegi zmęczyć przekonałam się dopiero biegnąc.


Miałam, co prawda, słowo na niedzielę od Kołcza nadane: 

"Najważniejsze jest aby na tych kilkunastu kilometrach, które są na początku pod górę się nie zmęczyć (i nie zakwasić mięśni!), żeby po jedenastym kilometrze móc przyspieszyć na zbiegu (wyprzedzić stu leszczy i parówek) i zrobić dobry wynik. Tak więc: pod górę na 90% mocy a na zbiegach na 105% i tak to działa. Wszystko po asfalcie wiec FAASki i nic więcej! I nie bój się, że to 21km. To jest bieg na 11km! Potem to już zbieg, wiec się nie stresujesz. No i biust do przodu na zbiegach!… bo to zawsze pomaga… w życiu i w biegu!"


Te wspomniane przez niego jedenaście kilometrów podane w taktyce nijak mi do profilu trasy nie pasowało. Zwyczajowo postanowiłam biec swoje, bez szaleństwa jednak na początku, aby siły zostały na tę zwyżkę wysokościową na drugiej połówce trasy.

Organizatorzy przed biegiem przestrzegali aby "mierzyć siły na zamiary", podkreślali trudność trasy do 16 kilometra, a także uwrażliwiali na warunki pogodowe. Upały, jakie przyszły po deszczowym i zimnym tygodniu, do których nie były jeszcze przyzwyczajone nasze biegowe ciała mogły płatać w pełnym słońcu figle.

Trasa półmaratonu przebiega w całej rozciągłości po asfalcie. Prowadzi pętlą od startu w Rudawie obok firmy „MOSUR”, następnie przez centrum Rudawy oraz miejscowości: Brzezinka, Więckowice, Zielona Mała, Bolechowice, Karniowice, Kobylany, dalej Doliną Będkowską i powrót przez Brzezinkę do Rudawy.

Trasa - foto ze strony Organizatora

Wybiegana przeze mnie trasa z Endo

Jak widać na wykresie międzyczasów i statystyki mojego biegu do pomiaru czasu na dziesiątym kilometrze było dobrze. Biegłam leciutko i równo, w swoim tempie. Korzystałam z punktów zraszających, aby ochłodzić się trochę, ale nie miałam wrażenia że upał mi doskwiera. Wszystkie podbiegi, jak wskazuje nazwa podbiegnięte, jednym słowem: radość na twarzy, pełnia biegowej rozkoszy.




Tragedia nadeszła za chwilę przy podbiegu na pierwszy z dwóch najwyższych punktów trasy. Wydaje mi się, że to był jedenasty kilometr. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, a sił zabrakło. Przeszłam na marsz. Nie byłam w tej decyzji osamotniona, wszyscy jak okiem sięgnąć na trasie maszerowali, a zdarzały się osoby, które przystawały i łapały oddech. Otuchy dodawało mi w tym marszu jednak to, że idąc wyprzedzałam innych.

W końcu na zbiegu ruszyłam dalej truchtem. Do kolejnego podbiegu dałam radę biec, ale szczyt wysokościowy trasy na 14 kilometrze był osiągany marszem. Był to długi podbieg i ten kilometr był najbardziej "żółwi". Ciągnęłam pod górę noga za nogą, mijała mnie wówczas karetka do kogoś bliżej mety. Odliczałam chwile do zakrętu, który kołatał mi się na końcu uliczki, na skraju lasu.


Ten zakręt, choć tego wcale nie wiedziałam, dał ukojenie. Za nim było ostro w dół. W końcu też pojawił się cień! Na trochę zdjęłam z głowy czapkę, ale gdy wybiegłam z powrotem na pełne słońce wróciła na głowę. Chłód jakby mnie orzeźwił trochę, bo po wybiegnięciu z zagajnika gnałam jak szalona. Na przepojce na 15 km chwyciłam półlitrową butelkę z wodą i gnałam dalej. Tym razem karetka jechała na sygnale do kogoś z tyłu stawki. A mnie niezwykłą frajdę sprawiało mi wyprzedzanie wszystkich idących, a było płasko lub tylko ciut pod górkę. Sesja to idealnie oddaje!




W końcu dogonił mnie Ósemka (przy okazji serdecznie pozdrawiam i dziękuję!). Sporą chwilę biegliśmy razem noga w nogę, aż Ósemka zaproponował wspólny prysznic z węża ogrodowego z lewej strony i jakoś tak zaczęliśmy pogawędkę. Potem był prysznic ze strażackiej sikawki z prawa, a my gnaliśmy! Zerknęłam z niepokojem na zegarek i swoje tempo! Było coś 5:40, więc mówię Ósemce, że chyba przeginam, bo to nie jest moje maratońskie i zaraz niechybnie polegnę z kretesem. W odpowiedzi dostałam instrukcję, że spokojnie możemy pociągnąć tak do następnego podbiegu (bo wcale dobrze mi idzie), który niebawem (Ósemka jest mieszkańcem Rudawy, więc trasę miał opanowaną), a potem będziemy maszerować. Tak zrobiliśmy.

Marsz przysporzył nam jeszcze dwóch kompanów. Jeden w koszulce z orlenowskiej dychy. Szliśmy pod górkę i gadaliśmy, nawet już nie pamiętam o czym. Chyba o życiówkach... Na 18 kilometrze odłączyłam się od chłopaków i pognałam przed siebie. Zarówno Ósemka, jak i Orlenowska Koszulka przegonili mnie potem. Jeden na 19 kilometrze, drugi na finiszu. Biegłam do końca już sama.

Moje ambitne plany wyniku 2:08 zostały zaprzepaszczone jak byłam na 18 czy 19 kilometrze. A 2:22 z Wiązownej minęło, gdy zbiegałam z wiaduktu kolejowego pięćset metrów przed metą. 

Po wbiegnięciu na ostatnią prostą, w ul. Legionów Polskich, ciągle patrzyłam w przód wyczekując zobaczenia mety! Jeden z biegaczy, który maszerował wzdłuż trasy z medalem na szyi chyba wyczuł te moje wypatrywania, bo rzucił krótko "Jeszcze 300 metrów, za zakrętem jest meta!". Łatwo powiedzieć, a ja miałam wrażenie, że na tych ostatnich metrach słońce dogrzewało niemiłosiernie, a powietrze stanęło w miejscu. Pomyślałam, że gdyby taka żarówa była na trasie, nie dałabym rady...

W końcu ją zobaczyłam! Meta!!! Jeszcze krok, jeszcze kolejny i jest! Garmin policzył mi czas idealnie, jak netto. Najważniejsze, że dobiegłam! Czas netto 2:26:31. Trasa wymagająca, a z nieba żar. Przekroczyłam linię mety jako 1279 z 1420 osób, wśród 233 kobiet byłam 181.


Kolejny półmaraton zaliczony! Z jednej strony ogromna satysfakcja, a z drugiej widzę, jak ważna jest siła biegowa, nad którą ciągle trzeba pracować...


Zanim jednak udałam się po posiłek regeneracyjny, najpierw wylegiwałam się na trawie gawędząc z mieszkańcem Bochni o przedsiebioczości, a potem ustawiłam się w kolejce do urządzonka, które miało mi dobrać idealne treningowe buty Mizuno dla mnie. 


Wraz z grochówką wykorzystałam przydział na napój, którym okazało się piwo o tajemniczej dla mnie nazwie Pivson. 


Przebrana, najedzona i nawodniona (nie Pivsonem jednak), spędzałam miło czas oglądając dekorację zwycięzców w kategoriach rożnych, przeróżnych. Tego dnia odbywały się Mistrzostwa Polski w Półmaratonie dla policji, nauczycieli, bankowców, studentów i sama jeszcze nie wiem dla kogo...




Wszyscy jednak czekali na rozstrzygnięcie konkursu dla sklasyfikowanych zawodników. Nagrodą główną była ta oto Dacia Logan. Poszła w ręce Krakowianina.


O 15.oo wsiadłam w autobus, który odwiózł mnie na parking do mojej strzały! Abym mogła wrócić na obiad i prysznic (kolejność odwrotna) do Krakowa. W autobusie usłyszałam od jednego z pasażerów, że pod Krakowem działa tzw. Grupa Ostatniej Minuty, która biega z najsłabszymi zawodnikami, motywując ich do biegu tak, aby zmieścili się w limicie czasu! Fajna inicjatywa.


Po przybyciu na parking okazało się, że zostały już ostatnie auta biegaczy. O 9.oo było ich pełno....



A na koniec tradycyjne zdjęcie bohaterek dnia. Tym razem po biegu, dlatego z medalem.