niedziela, 31 grudnia 2017

moje bieganie AD 2017

Tegoroczne treningi uświadomiły mi, że jak się pracuje, to się ma wyniki. Proste, ale gdy brakuje regularności - trudne. A podczas mojego piątego sezonu biegowego było tak:
  1. Zakasane rękawy na Zimowych Górskich Biegach w Falenicy dały życiówkę na 10 km w Radomiu na Biegu Kazików oraz progres o trzy minuty na półmaratonie w Warszawie.
  2. Kolejna życiówka (czas 51'44") na dystansie 10 km przyszła w Elblągu w czerwcu.
  3. Zarowerowane wakacje pozwoliły złamać 1,5 godziny w duathlonie w Makowie Mazowieckim i ułatwiły złamanie bariery dwóch godzin na Półmaratonie Praskim.
  4. W październiku zrobiłam życiówkę na dystansie pięciu kilometrów. Wprawdzie do pełnej satysfakcji z biegu zabrakło 10 sekund (miałam złamać 25 minut), ale jednak życiówka to życiówka. Bieg w Zwoleniu ukończyłam z czasem 25'09".
  5. Dobry czas podczas Łemko Trail (30 km), a także bezkontuzyjne ukończenie Winter Trail Małopolska (48 km) to nie tylko udane debiuty na dłuższych dystansach w górach (cztery punkty ITRA są tylko pochodną ukończenia tych dystansów). To przede wszystkim droga w kierunku celu, jaki został powzięty na kolejny rok, jakim jest 68 km. 
  6. Last but not least - potrafię pływać! Kładę się na wodzie i przemieszczam się, choć na początku 2017 było to niewykonalne, bo bałam się wody.
Rezultaty rezultatami, ale mnie jednocześnie cieszy, że mam z kim się z nich cieszyć. Ludzie robią w bieganiu robotę :) ... bo najbardziej satysfakcjonuje dzielenie się wrażeniami w gronie, które wie o czym mówię.

Przed startem w Jesiennych Wesołych Biegach Górskich, fot. Krzysiek Gąsiorowski

Rok skończyłam wśród biegaczy dosłownie, bo Sylwestrowo się spotkaliśmy w lesie przy ognisku, a dzień wcześniej spędziłam z tą samą ekipą cudowne, błotne (vide zdjęcie poniżej) chwile pod Kazimierzem na trasie Biegu Szlak Trafi.

fot. Anna Jasina
Nie sposób nie wspomnieć tu wypraw mniejszych lub większych w biegowym gronie - dychy w Radomiu, biegania po Hamburgu, Półmaratonu Noteckiego, Lądka, gdzie złapałam bakcyla na ultra tylko i wyłącznie tam, Bieszczad przed i po Łemko Trail czy Pcimia i świętowania po Winter Trail Małopolska, które doładowują energią i są nie do podrobienia jeśli chodzi o klimat.

Rodzina "Bieganie po MPK", fot. Krzysiek Gąsiorowski

Oby w 2018 nie zabrakło zdrowia, chęci do realizacji celów, a także sukcesów i ludzi, z którymi można się nimi cieszyć. Tego sobie i Wam życzę. Dosiego Roku!

sobota, 16 grudnia 2017

zimowy maraton górski, raz! proszę czyli Winter Trail Małopolska za mną

Pierwszy maraton górski miał być na czterdziestkę, ale że parę tygodni po nim szykuje się ultra, to postanowiłam po dobrze zniesionym przeze mnie dystansie 30 km w ramach Łemko Trail (tu relacja) wydłużyć sobie trasę kolejnego biegu. Na Winter Trail Małopolska w Beskidzie Wyspowym w grudniu miałam powtórzyć trzydziestkę, jednak kilka dni po zapisach podjęłam decyzję, że czas na maraton w górach i przeniosłam się na trasę 48 km. Zimowa sceneria miała dodawać klimatu do przewyższenia 2.800 metrów, a sam bieg miał być "nie na wynik", tylko do radosnego pokonania dystansu (jak zalecał trener). Nie byłabym sobą, gdybym uznała, że zmieszczenie się w limicie będzie zadowalające. Złamanie dziesięciu godzin uznałam za realne i o to się od początku starałam.

W głowie podzieliłam sobie trasę na odcinki między punktami odżywczymi i pilnowałam, aby pokonywać je w czasie nie dłuższym, niż 2,5 godziny. Wiedziałam, że na limit potrzebuję biec tempem 12,5 minuty na kilometr, widząc lepsze tempo na zegarku spokojnie brnęłam do mety. Wisienką na torcie biegu miał być (i był) Szczebel, szczyt o wys. 977 m n.p.m.


Do Kasiny Wielkiej
Zdobycie dwóch Lubogoszczy (968 m. n.p.m.) i dotarcie na punkt w Kasinie zajęło mi dwie godziny dwadzieścia. Stawka rozciągnęła się na pierwszym podejściu, a umiejętności biegaczy zweryfikował pierwszy zbieg. Po halnym, który wiał kilka dni przed startem, na północnych zboczach ostały się jeszcze połacie śniegi i lodu i nie jeden biegacz (w tym ja) wywinął orła. Nie wiem, jak innych, ale mnie zniechęcił on do lecenia w dół, zaczęłam szukać opcji na dreptanie z boku ścieżki.

Z tego etapu pamiętam głównie spotkanie z czołówką stawki z dystansu 30 km, który wystartował godzinę po mnie. Wyprzedzali mnie i wyprzedzali... Na podejściu pod Lubogoszcz Zachodni, zgodnie z założeniami przyjęłam żel i czekałam na kilka łyków barszczu czerwonego w Kasinie.

Pod Lubomir
Czerwony szlak na Lubomir uznać należy za w miarę łaskawy, jeśli chodzi o podbiegi. Dwie godziny mi nań wystarczyły. Było faliście, a przez to dało się sporo biec. Zimowe warunki zniknęły na nim bez śladu. Pojawiło się sporo asfaltu, przyjemne leśne ścieżki. Od czasu do czasu mijaliśmy poprzewracane świerki, naszło mnie wówczas na śpiewanie i płakanie...

Stała pod śniegiem panna zielona
Nikt prócz zająca nie kochał jej
Nadeszły święta i przyszła do nas
Pachnący gościu, prosimy wejdź!

Choinko piękna jak las,
Choinko zostań wśród nas!
Choinko piękna jak las,
Choinko zostań wśród nas!

Ostatni wers zwrotki zupełnie nie wiem, czemu wzruszał mnie i refren śpiewałam pochlipując... Nieznane są emocje kobiety-ultrasa :) 

W zasadzie nie wiem kiedy, a pojawił się kolejny punkt odżywczy. Zjadłam na nim warzywną pacię. Smakowała tak sobie, ale była ciepła. Nie chciałam przeżyć tego dnia na żelach i zimnej wodzie z bukłaka...

Stromiej zrobiło się za punktem odżywczym, ale dzielnie maszerowałam, zajadając baton energetyczny i czekając, aż nastanie żółty szlak i możliwość biegania. Na Lubomirze (904 m n.p.m.) zaskoczyło mnie Obserwatorium Astronomiczne w monumentalnym kamiennym budynku. W środku niczego taka budowla.

No i zaczął się bieg. W końcu! Odcinek do miejscowości Lubień zrobiłam w niecałe dwie godziny. Z jedną spektakularną wywrotką, gdyż błoto kryło pod sobą lód. Wywinęłam pięknego orła nr 2 z podporem, po którym kciuk lewej ręki boli mnie jeszcze cztery tygodnie po upadku.


Zaczynamy wspinaczkę na Szczebel
Przed rozpoczęciem ostatniego etapu podjadłam trochę żółtego sera, a na drogę wzięlam ciepłego ziemniaka z ogniska. Zaczęło się niewinnie, najpierw droga, potem zalesiona droga. Było w górę i w górę, ale jak zobaczyłam pnącą się niemal pionowo wyłożoną drobnymi kamieniami ścieżkę poczułam, że będzie fajnie... Starałam się cały czas iść, aby nie tracić tempa. Szlak na Szczebel się nie kończył. Gdy już wydawało mi się, że jestem na szczycie, znalazłam oznaczenie, że oto jestem na "Małym Szczeblu", co oznaczało, że wspinaczka jest jeszcze nie skończona...

W końcu dotarłam! Cieszyłam się, że jest po 15tej, że jest widno. Marzyłam, aby "zrobić" Szczebel za dnia. 


Po wypiciu kilku łyków herbaty z sokiem zaczęłam zbieg i już po kilku metrach podjęłam decyzję, że czołówka będzie szybko potrzebna. 


Im ciemniej się robiło, tym mniejsza możliwość zbiegania się zrobiła. Szczęśliwie, zbocze którym schodziłam było mniej kamieniste, trzeba było jednak uważać na drzewa, wystające korzenie, kamienie, czy liście, pod którymi czaił się lód. Już nie wiem, co bardziej męczyło wejście czy zejście ze Szczebla...

Powoli przesuwałam się do mety. Limit miałam w kieszeni, to było pewne. Szczebel przekreślił opcję na to, bym zobaczyła ósemkę w wyniku (na żółtym szlaku miałam na tozakusy). Nie spodziewałam się, że ten etap zabierze mi blisko trzy godziny. Staram się nie pamiętać już, jak dłużył mi się odcinek wzdłuż drogi po kostce brukowej. Biegłam go, bo było płasko, ale skrętu do Bazy pod Lubogoszczą nie było i nie było... W końcu wkroczyłam w znajome rewiry (trasę znałam, bo wspinałam się raz po pakiet i drugi raz na start) i z nadzieją i radością wypatrywałam kolejnych zakrętów. W końcu dotarłam do punktu startu, czyli mety. Zegarek pokazał 49,2 km, dystans ten pokonałam w czasie 9:44. Zdobyłam trzy punkty ITRA (nie zbieram, ale mam :) i mogę powiedzieć, że zostałam ultraską. Pokonałam dystans dłuższy niż maraton!


open kobiet 39/47 (82% stawki)
open 151/291 (89% stawki)
tempo 11'56" min/km
czas: 9:44'09"


Happy end
Radość z sukcesu przyszła jednak dopiero po zejściu zakwasów i funkcjonowaniu w trybie treningowym przez kolejne dwa tygodnie. Obawiałam się, że skontuzjuję się, jak po maratonach asfaltowych. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Pięć lat biegania nauczyło mój organizm, jak wytrzymać takie obciążenie. Ufff!

sobota, 28 października 2017

życiówka na piątkę czyli Bieg o Gorącą Dynię

Jesienna szaruga to idealny moment na poprawę wyniku w bieganiu. Dla mnie, bo znam się na tyle dobrze, że wiem, że jak się nie przegrzeję na trasie, to o wynik zawalczę. Inni okutani od stóp do głów ze zdziwieniem patrzyli na mój biegowy outfit. 

Zwoleński Bieg o Gorącą Dynię startował nietypowo, bo o 18:00. Logistyka - dojazd, żywienie, odbiór pakietu, rozgrzewka, przebieranki - inna niż zwykle, bo starty rano wymagają innych rozwiązań i przygotowań. Zaparkowanie niemal przy mecie ułatwiało ogarnięcie się niemal w ostatniej chwili. Oto klimat małych biegów. 


Przed startem zaczęła padać mżawka, ale nie zrezygnowałam z rozgogolenia się na bieg. Było warto. Trasa, co prawda, zaskoczyła zarówno pętlami, jak i podbiegiem, który dzięki pętlom trzeba było pokonać dwukrotnie, ale chłodzenie było zapewnione, więc robiłam swoje, zerkając tylko czasami na zegarek, by nie rozpraszać myśli.

Strategia biegu na piątkę jest jedna: od początku biec szybko, a potem przyspieszyć. Moje serce przyspieszało, niestety nogi nie nadążyły za nim. Pierwsze okrążenie w 12'24", drugie w 12'45", co dało czas na mecie 25'09". Zatem poprawa wyniku na dystansie 5 km zaliczona, ale zakusy były na złamanie 25 minut. Nie tym razem, nie gdybam czemu... Zadowolenie z życiówki i popas zupą dyniową na mecie wyglądał tak:

fot. Aneta Filipczyńska
open kobiet 44/105 (42% stawki)
open 201/316 (63% stawki)
tempo 5'01" min/km
czas: 25'09"

sobota, 14 października 2017

Łemko Trail czyli radośnie biegnę 30 km poza komfortem

To miał być bieg przyjemnościowy, w błocie, z widokami. Był, ale ku memu zaskoczeniu przyniósł też sporo zadowolenia z mojej formy. Chciałam uzyskać czas około czterech godzin (limit wyznaczony przez organizatora wynosi 5 godzin), gdyby było dużo błota (jak rok wcześniej) zadowoliłby mnie wynik nawet o 30 minut gorszy. Po mety w Komańczy dobiegłam w czasie 3:55'53 z poczuciem, że ani chwili na trasie się nie obijałam. Dałam z siebie wszystko!

Łemkowyna Ultra Trail to impreza, której trasa ciągnie się przez cały Beskid Niski - od Krynicy do Komańczy, wzdłuż czerwonego szlaku. Najdłuższy dystans zawodów to 150 km, ale można być ultrasem na mniejszą skalę - przebyć 80 km lub 70 km. Dla nie-ultrasów są dystanse Łemko Maratonu  (48 km) lub Łemko Trailu (30 km). Wybór trasy w moim przypadku nie był trudny - w terenie do tej pory biegałam najwyżej półmaratony, więc trzydziestka wydawała się idealna na przetarcie. Chciałam zobaczyć jak to jest, gdy na trasie się jest dłużej niż trzy godziny i to w górach.

Na starcie w Puławach Górnych miałam trochę pietra, ale koncentrowałam się na zadaniu. W głowie widniał profil trasy, a także średnie tempa mojej 30stki. Takie, aby uzyskać każdy z celów - również ten minimum - tj. zmieścić się w limicie. W plecaku do wody dodałam izo (nowość w moim wykonaniu), a na każde siedem kilometrów miałam żela. Na "w razie czego" dorzuciłam też ampułkę z magnezem, bo "kto sobie nosi, ten się nie prosi".


Pierwsza połowa trasy - samotność długodystansowca.
Zaczęłam ostrożnie, choć sporą część trasy na początku truchtałam. Do marszu przeszłam dopiero jak było ostro w górę. Wówczas zrównałam się ze znajomą biegaczką spod Piaseczna. Uznałam, że trzymając się jej mam szansę na limit i aż do punktu odżywczego na 15 km tasowałyśmy się na trasie.

Ku mojemu zaskoczeniu na 3,8 km zaczęło mi burczeć w brzuchu. Start był o 12:30, śniadanie ok. 10:00, więc nic dziwnego, że jeść się chciało. Szybka decyzja - pora na żela i myśl "oby nie było za późno". Gdy byłam już na szczycie pierwszego pagórka pozwoliłam sobie na przyspieszenie, ale żołądek nadal się upominał o papu. Drugi żel poszedł w ruch na 6,8 km i po kilku chwilach poczucie głodu zniknęło.  Wiedziałam, że biegnę mocno, nie oszczędzam się Tętno wskazywało wysokość jak w półmaratonie. Czułam się dobrze, kontrolowałam czy znajoma biegaczka jest blisko i prułam do przodu. 

W końcu zaczął się zbliżać 14 kilometr i trasa zaczęła prowadzić w dół. To był czas na trzeciego żela. Póki jeszcze niezbyt stromo. Po wybiegnięciu z chaszczy trasa prowadziła ostro w dół, spodziewałam się tego po analizie profilu. Zbieg do punktu odżywczego w Przybyszowie był mega! Tego widoku nie zapomnę nigdy! Szeroka łąka, w dole wąska uliczka, a za nią kolejne wzniesienie. Przestrzeń i kolory - zieleń mieszająca się z jesiennymi barwami żółci i czerwieni. Chciało się latać, a nie biegać! Uczta dla oka. Zachłyst pełną piersią.

Biegnę, a właściwie sadzę susy, a w głowie mam jedną myśl "Moje czwórki po takich zbiegach będą zmasakrowane!". Oczami wyobraźni widziałam siebie siusiającą pod prysznicem. Kogo bolały mięśnie czworogłowe dzień po biegu, wie że siadanie i wstawanie to masakra. Chodzenie po schodach również!

Na końcu zbiegu kibice i piątka z Avą! Fajnie było się spotkać, bo napieranie i "fuck the comfort zone", które towarzyszyły mi od startu powtarzałam właśnie pod wpływem jej relacji. A dalej punkt odżywczy, w którym wyjątkowy tłok. Złapałam połówkę banana i przy okazji wyjmowania kubka z plecaka zdjęłam koszulkę, którą miałam na sobie jako drugą warstwę. Powrót do stolika - kubek coli, kolejna połówka banana i czuję się zasłodzona na maksa. Biorę "na drogę" dwie ćwiartki ogórka kiszonego i delektuję się słonym smakiem na podejściu. Mniam.

Druga połowa trasy - gonienie króliczka.
No i klops! Nie wiem, co ze znajomą biegaczką... Zgubiłam ją na punkcie. Dochodzę dwóch biegaczy, jeden manipuluje przy telefonie i gdy wyprzedzam go informuje mnie "jest pod górę, więc pora na fejsa". Pochwalam pomysł i przyspieszam, bo przed sobą widzę znajomą znajomej biegaczki i chcę jak najszybciej wiedzieć, czy jestem przed czy za znajomą biegaczką z Piaseczna. Ustalam, że jestem przed, więc spokojnie wspinam się wyżej. Maszeruję raźno, jest dość stromo, o bieganiu nie ma mowy, ale idzie mi się dobrze, wyprzedzam, podziwiam widoki - prę. Aż tu za sobą słyszę tekst "ale gonisz, ledwo można Cię dogonić" - oto doszedł mnie gość od fejsa z kolegą.

No i... od 16 kilometra miałam chłopaków na plecach. Zamieniłam więc znajomą z Piaseczna, na parę ultrasów ze Świebodzina. Dzięki nim duch rywalizacji we mnie ożył i o ile płuca wytrzymywały leciałam do mety jak na skrzydłach. Gość od fejsa, jak się potem okazało Radek uznał, że nomen omen "nieźle ciągnę" (skojarzenia wskazane) i przez blisko dziesięć kilometrów zabawiał mnie rozmową, a przy okazji utrzymywał niezłe tempo i wyprzedzał ludzi ze swojego dystansu.


To jest właśnie w tym biegu chyba najfajniejsze, że wszyscy biegną w jednym kierunku - na wschód do Komańczy. Na trasie od północy są ci, co wystartowali w Krynicy, ci, co rano ruszyli na 70 km z Chyrowej i ci, co biegli maraton z Iwonicza Zdroju. Nie biegłabym NIGDY razem z takimi napieraczami, gdyby nie to, że mieli w nogach 40 km więcej i byli na trasie 5,5 godziny dłużej, a tak gadu gadu, a dystans leciał.


Jak to mówią? W miłym towarzystwie czas upływa szybko, jednak nadejszła chwila, którą przewidziałam: zbieg do Komańczy i zostałam w tyle. W błocie nie urwałam się im, ale jak zaczęło być w dół nie miałam szans.

Do mety było już blisko. Wiedziałam, że za góra kilometr skończy się las. Finisz rozpoczęłam przy Willi Leśnej, którą dzień wcześniej na spacerze wyczaiłam równo na dwóch kilometrach do mety. Widząc na zegarku czas 3:44 od startu byłam pewna, że cztery godziny łamię! Z uśmiechem na ustach zaczęłam sprint do mety, ostatnie dwa kilometry mimo zmęczonych nóg pognałam po 5:40 min/km. Jeśli powiem, że na chodniku w Komańczy wyprzedziłam z 50 osób, to może być mało (Radka z kolegą łyknęłam również. Dzięki Panowie za wspólne kilometry!). Wszyscy tamtędy szli, co najwyżej lekko truchtali, a ja jak świeżak biegłam do mety w swoim debiutanckim dystansie w terenie. Z czasem, który założyłam i był on realny! 

fot. Piotr Oleszak

open kobiet 42/127 (33% stawki)
open 151/291 (51% stawki)
tempo 7:49 min/km
czas: 3:55'53"

Zaskakująco wysoko wypadłam wśród kobiet. Do tej pory zajmowałam miejsca w połowie stawki. Cieszy też dobre tempo biegu - dla porównania na jesieni 2015 roku takim tempem biegałam półmaratony w ramach cyklu Perły Małopolski (tu podsumowanie) o przewyższeniu 750-775 metrów (na Łemko przewyższenie +735 metrów/-740 metrów), a teraz przebiegłam aż dziewięć kilometrów dalej. Progres cieszy.

Aaaa! Spodziewanych zakwasów dzień po nie było. Wypatrywałam ich do 13:00, aż wyszłam na rozbieganie do Jeziorek Duszatyńskich. Myślę, że wytrenowanie to jedno, a akcent (20km w poniedziałek i 10km we wtorek po Bieszczadach) z początku tygodnia to drugi aspekt, który przyzwyczaił organizm do wysiłku.

Zapomniałam! Ten bieg dał mi mój pierwszy punkt UTMB/ITRA ever!

niedziela, 24 września 2017

powroty czyli Półmaraton Puszczy Noteckiej w Sierakowie

Czy znasz zawody, gdzie:

  • na mecie czeka Dyrektor Biegu i wszystkim gratuluje, podając dłoń?
  • w lesie korzenie są pomalowane świecącą farbą, byś się nie potknął?
  • trasa oznaczona jest drewnianymi zawieszkami?
  • wolontariusze kibicują na trasie do utraty tchu?
  • wbiegasz na podwórko leśniczówki, by wybiec za chwilę z powrotem w las?
  • nie ma kolejek do toalet przed startem?
  • na mecie jest ciasto domowej roboty?

Jeśli nie znasz, to musisz poznać!

Są takie miejsca i zawody, gdzie się wraca... Do takich klimatycznych zawodów należy Maraton Puszczy Noteckiej. Bezwzględnie! W tym roku maraton odbywał się po raz trzeci, a ja jak do tej pory wzięłam udział w obu półmaratonach, organizowanych jako bieg towarzyszący.

No bo, jeśli lubisz: 
  • małe imprezy,
  • biegać poza miastem,
  • zmęczyć się na podbiegach i zbiegach (przewyższenie 380 metrów na dystansie półmaratonu),
  • pościgać się na premii górskiej,
  • podziwiać widoki na trasie (jezior wokół bez liku),
  • cieszyć się ciszą puszczy,
  • oglądać ostatnie podrygi lata w lesie,
  • rozglądać się za grzybami wokół drogi, 
... to nie może Cię zabraknąć w Sierakowie w 2018.

Trasa po Sierakowskim Parku Krajobrazowym jest malownicza, a jej profil wymagający. Sam zobacz:

materiały organizatora: profil trasy maratonu
Tak jak wspominałam, byłam tu już drugi raz i pewnie nie ostatni. W porównaniu do 2016 roku poprawiłam swój czas o dwie minuty, a w premii górskiej byłam lepsza o pół minuty.

czas netto premia górska open open kobiet
2016 02:17'10 8'32 141/180 25/50
2017 02:14'54 8'05 79/107 17/34

Zauważalnie przesunęłam się też w stawce zarówno na asfalcie jak i w crossie. Wokół więcej mężczyzn na oko w moim wieku i kobiet między około K40 Wcześniej biegałam raczej z kategorią wiekową 50+.

Biorąc pod uwagę, że po płaskim biegam półmaraton poniżej dwóch godzin, można sobie wyobrazić, że w Puszczy Noteckiej to nie są przelewki, bo średnie tempo wyszło mi w tym roku 6'15" na kilometr. Trzeba się porządnie napocić, nawbiegać i zbiegać, ale warto! Satysfakcja na mecie gwarantowana.

niedziela, 10 września 2017

trzeci raz na trasie duathlonu w Makowie Mazowieckim

Lubię małe imprezy sportowe. Lubię ich klimat. Często na nie wracam. W Makowie Mazowieckim na duathlonie byłam już trzeci raz! Odbywa się tu duathlon typu sprint obejmujący 5 km biegu, 22 km na rowerze oraz 2,5 km biegu.

Mój pierwszy start w Makowie to 2015 rok i było to rzucenie się jak szczerbaty na suchary (tu relacja). Wszystko cieszyło, gnałam przed się, a życiówka była "na bank", bo to pierwsze tego typu zawody w moim życiu. Start niemal z marszu, pożyczony rower i radocha od startu do mety. Wynik 1:32 okazał się trudny do pokonania w kolejnych zawodach. 2016 to nie był mój sportowy rok, więc start wyszedł gorzej o blisko trzy minuty i nie mogę narzekać na wiatr, bo co roku na trasie rowerowej jest wiatr. Nie poszło mi i tyle.

W tym roku cel złamania półtorej godziny udało się osiągnąć, bo całość ukończyłam z czasem 1:29'24" (wynik z poprzedniego roku 1:34'47), a do tego wróciłam pod podium i podobnie jak w 2015 roku zdobyłam puchar za IV miejsce w kategorii wiekowej.

fot. organizator

Najbardziej cieszy mnie poprawa wyniku rowerowego. Na trasie o długości 22 kilometrów poprawiłam się o dwie minuty w porównaniu do pierwszych zawodów, ale do zeszłorocznych aż o pięć. Po pierwsze procentowały sierpniowe wyprawy na Suwlaszczyznę i dookoła Tatr. Po drugie, nauczyłam się jeździć w grupie. Jazda zespołowa, mimo przeszkadzającego wiatru, była na medal. Od siódmego kilometra jechałam ze starszym panem i powoli zbieraliśmy po trasie innych kolarzy. Co chwila zmienialiśmy się na prowadzeniu, by reszta odpoczywała (organizator dopuszcza drafting, czyli jazdę za innym zawodnikiem).

Biegowo poszło mi tak sobie, piątka wyszła w 28'07 (dla porównania w 2015 w 27'39, a w 2016 w 28'38), ale szybkości w lipcu i sierpniu nie trenowałam. Poprawiłam o trzy sekundy czas biegu po rowerze, co zaskakuje, bo w tym roku po etapie kolarskim byłam bardzo zmęczona i nogi miałam jak kołki. 

Nieźle ogarniam się w strefie zmian. W zeszłym roku poszło mi szybciej (1'05 i 50", a teraz 1'18 i 1'05), ale nie są to zmiany drastyczne. Można oczywiście popracować nad ich skróceniem, ale strefa  ma dobre 100 metrów, a ja się tam przebieram z butów i kurtki. Wstydu nie ma.

Apetyt na kolejny duathlon już mam. Tym razem będzie to start w nowej kategorii wiekowej!

sobota, 2 września 2017

BMW półmaraton praski czyli magiczna bariera dwóch godzin złamana

BMW Półmaraton Praski to główny start września 2017 roku.
Cel: złamanie dwóch godzin w półmaratonie.

Można by rzec, że do łamania dwóch godzin podchodziłam piąty raz, ale realnie byłam w stanie zmierzyć się z tym wynikiem dopiero po raz trzeci. W 2014 roku osiągnięcie tego celu było mrzonką, wiosną 2017 byłam blisko... Więcej o próbach można poczytać we wstępie relacji z półmaratonu warszawskiego z marca - tu relacja.

Do startu o 20:30 przygotować się trudno, bo rzadko biega się wieczorem. Pasta party była u mnie w dniu zawodów. Jadłam dwa makaronowe posiłki o 13:00 i 16:00, a po 18:00 zjadłam jeszcze ryż z owocami. Przed 20:00 poprawiłam bananem i muszę przyznać, że po powrocie do domu po zawodach, nie byłam głodna. 

Największy problem miałam z ubiorem, mnie zawsze podczas biegania jest ciepło. Wydawało się, że po deszczowym dniu, wieczór będzie chłodny, tymczasem na drugim kilometrze zdejmowałam koszulkę. Specjalnie miałam pod spodem top, nie sądziłam jednak, że skorzystam z tej opcji już na Grochowskiej...

Relacji takiej kilometr po kilometrze nie będzie... bo ja niewiele z trasy pamiętam. Biegłam i tyle. Nie było wzruszenia na starcie, ani mecie. Nie było wspomnień ani refleksji na trasie, a biegnąc po swojej stronie Wisły mogłabym mieć ich tysiące i co krok. Mijałam siedzibę mojej pierwszej pracy, budynek, gdzie odbywałam staż, mijałam parki, gdzie chodziłam na randki, znajome sklepy, restauracje, domy znajomych, klientów czy przystanki, na których marzłam zimą... W czasie biegu ani razu nie pojawiła się tego typu myśl...



Nastawiłam się bardzo zadaniowo do tego startu, nic nie było w stanie mnie zdekoncetrować. Wiedząc, że najlepiej sprawdza się u mnie negative split (dla niezorientowanych: to taktyka, by zacząć wolniej i drugą połowę dystansu pobiec szybciej niż pierwszą), nie dałam się ponieść emocjom czy zającom, którzy prowadzą na konkretny czas. Porażka z marca, gdy zaryzykowałam stałe tempo, była zbyt dotkliwa. Nie chciałam umierać od 12 kilometra...

Podgląd startu w półmaratonie warszawskim
Po kolorze tętna na trasie widać (wykres wyżej), że było wysokie przez cały dystans. Wtedy zabrakło niecałej minuty, bo zobaczyć wynik z jedynką z przodu. We wrześniu (wykres niżej) wyższe tętno jest tylko na podbiegu na Wale Miedzeszyńskim i na finiszu. Pewnie rezerwy do szybszego biegu były, ale ja nie chciałam przeforsować się. Wystarczyłby mały błąd, a cel nie zostałby osiągnięty. Zbyt ważny był dla mnie, by przestać kontrolować tempo.

Podgląd startu w półmaratonie praskim

Na siódmym kilometrze czekała na mnie Bożena,
koleżanka klubowa, która zaproponowała swą pomoc na trasie. Dla niej tempo 5:30 to bułka z masłem, a dla mnie to wysiłek, który noga w nogę z dedykowanym mi biegaczem będzie łatwiejszy. Wspólnie pokonałyśmy 14 kilometrów, oddałam dowodzenie Bożenie, wiedziała jakiego tempa pilnować, a ja biegłam rozglądając się tylko za jej szczupłymi łydkami. Od czasu do czasu zerkałam na zegarek, ale widząc zadawalające tempo, dalej wypatrywałam nóg mojego Pejsa. 

Miałyśmy co nadrabiać, bo moja ostrożność wpłynęła na baaardzo spokojne pierwsze pięć kimometrów trasy, ale już na 11 kilometrze czas był pod kontrolą. Potwierdził to międzyczas na 16tym, a także czas na 19 kilometrze, gdzie byłyśmy 1:47 po starcie.


Przyznam się, że po raz pierwszy nie znałam trasy. Mniej więcej wiedziałam, że Grochowska, że Waszyngtona, że potem Saska, Gocław i Wał, ale bez szczegółów... Widząc wahadełka przy Moście Świętokrzyskim i potem przy metrze Stadion zagryzałam zęby, bo niby "już jesteś w ogródku, już witasz sie z gąską", już Stadion jest blisko, a tu jeszcze dwa kilometry! Nogi były już zmęczone, na ostatnich pięciu kilometrach czułam, jak lewe pasmo robi się coraz bardziej twarde. Oddechowo czułam komfort.

Bałam się finiszować, zanim nie zobaczyłam mety. Czułam, że tętno mam wysokie, że biegnę szybko; ostatni kilometr wyszedł po 5:09, a to nie są moje tempa przelotowe. Jednak... pod wiaduktem kolejowym, gdzie Bożena złapała mnie za rękę, by razem skończyć wspólny bieg, poczułam moc. W świetle reflektorów dostałam speeda i poczułam głęboką satysfakcję, że cel, który wyznaczyłam sobie tak dawno, w końcu został osiągnięty. W końcu nie zobaczyłam w wyniku dwójki! Mój nowy rekors w półmaratonie to 1:58'54.

Moje lokaty
open miejsce 4335/7350 (59% stawki)
open kobiet miejsce 648/1978 (30% stawki)
kat. K30 miejsce 304/890 (29% stawki)

Wspólny finisz z Pejsem :)

Gdy oglądam to zdjęcie czuję:
pokorę, do pracy, jaką trzeba było włożyć, aby zrealizować cel, 
satysfakcję, że mimo że trwało to długo, osiągnęłam go,
wdzieczność, że Bożena bezinteresowanie spędziła ten wieczór na trasie bardzo mi pomagając,
radość, że tyle osób trzymało kciuki, że sama byłam zaskoczona, że tyle! Dziękuję!

piątek, 1 września 2017

nauka pływania czyli miało być na emeryturze, ale stało się już teraz

Tak, tak, nie potrafiłam pływać. Nie chodzi o to, że pokonywałam basen rekreacyjną żabką, bo ja nawet tego nie umiałam. Regularnie bałam się wody, unikałam jej. Nie potrafiłam się na nie położyć, a tym bardziej przemieścić się inaczej niż nogami po dnie... 

Zaległości nabyłam jeszcze w II klasie szkoły podstawowej, kiedy to na zajęciach nie złapałam bakcyla, a ratownik nie był w stanie poświęcić mi więcej czasu, bym cokolwiek skumała. Zniechęciłam się do pływalni mocno, bo kto odpychany kijem od krawędzi basenu by się nie zniechęcił... Dopiero w okolicach trzydziestki zaczęłam się odgrażać, że na emeryturze ogarnę to całe pływanie, aż...

... w 2008 roku pojawiły się lekcje w trzyosobowej grupie na Basenie Foka przy Esperanto, gdzie lęku przed wodą nie przemogłam, ale z deską raźno pływałam. Z dwa miesiące tego było, głodu nie zostawiło, ale kostium, czepek i okularki zostały.

Akcesoria przeleżały dobrych parę lat, bo dopiero w maju 2016 roku zdecydowałam się na warsztat "Pokonanie lęku przed wodą" z mistrzem total immpersion w Polsce, Pawłem Lewickim. Przy okazji tych zajęć poznałam słynną pływalnię na Inflanckiej pod balonem. Nie to jednak było kluczowe - dzięki Pawłowi po raz pierwszy w życiu położyłam twarz na wodzie i poczułam, że ten prosty zabieg automatycznie podnosi do góry moją pupę. Leżenie na wodzie stało się proste.

Od listopada 2016 do lutego 2017 roku poszłam na indywidualne lekcje na hotelowym basenie, gdzie w poniedziałki miałam wodę o temperaturze 29-32 stopnie po weekendowych zajęciach dla bobasów. Cudo! Basenik miał może z 15 metrów, ale dla mnie to było wystarczające. Zaczęłam niemrawo pływać. Niemożliwe stało się możliwe - unosiłam się na wodzie i przemieszczałam zarówno na grzbiecie, jak i na brzuchu kraulem.

Zdarzało się, że od marca kilkakrotnie bywałam na pływalniach sama z siebie. Im jednak dalej od zajęć, tym mniej moje ciało pamiętało poprawne ruchy i zdecydowałam się na wakacyjny secik z Piotrem z Power Training.

fot. Piotr Tartanus
Jednak zajęcia co dwa tygodnie efektów spektakularnych nie dały, bo nie mogły. Fajnie jednak było pływać w płetwach, z rurką się nie odważyłam, bo obawiałam się zassać wodę z połowy basenu. Powoli gramoliłam to moje pływanie aż... podjęłam męską decyzję o grupowych lekcjach pływania z Warsaw Masters Team. W ten oto sposób trafiłam z deszczu pod rynnę lub jak kto woli rzuciłam się a głębokie wody.

wrzesień 2017
Dwa razy w tygodniu spędzam po godzinie w wodzie. Już na pierwszych zajęciach pozbyłam się deski, odbyło się to w połowie treningu, gdy odkryłam, że na głębokości 1,60 metra stojąc na palcach na dnie mam twarz ponad taflą wody. Bezpieczeństwo dla głowy najważniejsze :) Póki co doskonalimy styl grzbietowy i kraula, a ja oswajam się nadal z wodą i wydaje mi się, że coraz mniej spięta wykonuję zadania. Zadowolenie z pokonywania swoich barier na poziomie plus 1000!

Po kolejnych dwóch zajęciach nie obawiam się już zalewania przez fale, jakie robią inni pływający ze mną na torze. Jak się zmęczę leżę na wodzie i sprawia mi to przyjemność, wcześniej od razu był pion. A co do konkretów to styl grzbietowy doskonalę i mam wrażenie, że całkiem dobrze nim pomykam. Kraul kuleje, bo oddycham tylko na prawą stronę. Oduczyłam się już zadzierania głowy do przodu, odchylam ją na bok, ale kosztuje mnie to tyle napięcia, że mowy o luźnym pływaniu nie ma.

Hitem ostatnich zajęć były nogi do żaby, póki co na plecach. Radości przyniosło mi to wiele, bo nawet nimi wywijałam, ale nic mnie to nie przesuwało do przodu... Nic to, będę ćwiczyć. Jeszcze kilka tygodni temu nie leżałam na wodzie przecież. Postępy są, trzeba dać sobie czas.

październik 2017
Cel na październik był jeden - przestać się spinać w wodzie. Leżeć na brzuchu spokojnie, by siłą rąk i nóg przemieszczać się do przodu. Osiągnięty został w 80%, ale za to przestałam panikować jak zalewają mnie fale. Oazą spokoju w wodzie prędko nie zostanę.

Do annałów tego bloga muszę dopisać TEST KRAULA na 200 metrów w 4'40", szczęśliwie pokonywany w płetwach.  Pierwsze sto metrów pełnym stylem, ale potem było już na przetrzymanie, sporo na lewym boku, by oddychać z głową nad wodą. W czasie wysiłku zdarzyło mi się zapomnieć, że mam głowę pod wodą i sztachnąć się wodą przez nos. Bleee, ale nadal płynęłam. Biorąc pod uwagę to, że na początku zajęć nie przepływałam 25 metrów, bo potrzebowałam przystanku, to osiem basenów brzmi jak maraton dla kulawego!

Z rzeczy technicznych: zaczynam pływać na prawym boku, co daje nadzieję, że nauczę się oddychać też na tę stronę. Żaba nadal kuleje, ale nie było zajęć doskonalących z tego stylu. Grzbiet jest moją domeną, nawet bez płetw.

listopad 2017
Im dłużej chodzę na zajęcia na basenie, tym bardziej przekonuję się, jak daleko jestem od prawdziwego pływania. Fakt, w czerwcu bałam się kłaść na wodę, a brak dna pod stopą wywoływał panikę, a teraz swobodnie kładę się na taflę i przemieszczam, bo do pływania (nie oszukujmy się) to jeszcze daleko. Obserwuję też ludzi z grupy, niektórzy pływający ze mną na torze są w niej już czwarty rok. To taka obserwacja, że nie od razu Rzym zbudowano...

Ale do rzeczy: grzbietowy nadal najbardziej swobodnie mi idzie, choć wiem już, że nie rotuję ciała, a powinnam. W kraulu rotację odkryłam sama z siebie i dzięki temu oddychanie zyskało na efektywności, ciągle na prawą stronę tylko . Zaczęły się ćwiczenia doszkalające z delfina i żaby. O ile w pierwszym stylu jakoś się gibię w wodzie, to w żabie ogarniam tylko ręce - nogami nie potrafię się wybić. 

niedziela, 27 sierpnia 2017

z życia cyklisty: przewóz roweru pociągiem

Pojeździło się trochę pociągami z rowerem w tym roku, a i wcześniejsze doświadczenia w tym zakresie były, pokusiłam się zatem o wpis o podróżowaniu pociągiem z rowerem. Zanim jednak przejdę do metritum, kilka uwag, bez których trudno ruszyć z miejsca.

Bilety.
Najczęściej za przewóz roweru trzeba zapłacić. Cena biletu rowerowego to około 7-9 zł. Konduktorzy sprawdzają bilety, ale nie liczą rumaków, więc dałoby się pewnie przewieźć rower na gapę. Jeszcze nie próbowałam. Co ciekawe, Koleje Mazowieckie opłat za przewóz roweru nie pobierają, ale już Małopolskie a i owszem. Co kraj, to obyczaj. Pytać trzeba. W pociągach regionalnych raczej limitów w przewozie rowerów nie ma, ale na trasach dalekobieżnych bywają...

... dlatego bilety dla roweru (i siebie) na trasy długie kupuję zazwyczaj w pierwszych dniach od otwarcia sprzedaży. Nie gwarantuje to, że miejsce takie będzie, ale szansa jest spora. Przykład: nie sposób kupić rano biletu na pociąg nad morze (na sobotę, wyjazd 5:00 z Warszawy) dla roweru w sezonie, ale jak zasiądziesz do systemu online zaraz po przerwie technicznej serwisu Intercity (codziennie od 23:30 do 1:00), to i owszem.

Dworzec.
Dostać się na dworzec rowerem to łatwizna, ale już na peron mniejsza. Akurat tak mi się zdarza, że rozpoczynam swoje podróże z Warszawy Wschodniej, która windy na perony mieć miała, ale jak na moje oko nie ma. Oznacza to, że telepię się z rowerem i sakwami w górę i w dół, a przeciążony z tyłu rower ciągnie grawitacja niemiłosietnie. Nie powiem, na trzy podróże ze Wschodniej w tym roku drogę sześć razy w dół i sześć razy w górę (przyjeżdżam SKM, więc mam jeszcze zjazd i wjazd przesiadkowy) samodzielnie pokonywałam pewnie z trzy razy, bo zawsze zdarza mi się spotkać miłego jegomościa na schodach, a czasem dwóch, którzy znoszą mi rower lub pomagają wtargać go na peron. O powód pomocy nigdy nie pytam, więc nie wiem czy robią to z litości, czy to gentlemeńska przysługa... W sumie liczy się efekt, a ja zawsze dziękuję za okazane wsparcie.

O niebo lepiej jest w miejscu docelowym, bo perony, dajmy na to w górach czy Podlasiu, są nisko i wówczas do pokonania jest tylko jeden/dwa stopnie. Dźwiganie rowerów z peronu to standard jeszcze wielu dworców, choć w Krakowie na Dworcu Głównym między poziomami Galerii Krakowskiej i na peron można jeździć wygodnie windami.

Jako że lubię próbować różnych opcji, doszłam do optymalnego wariantu biegania po schodach z rowerem pod pachą. Niestety fotografii nie ma, bo zbyt mało czasu było w czasie ostatniej podróży między pociągmi i foty się nie doczekałam, ale gdy torbę rowerową mam na ramieniu, a sakwy przerzucone przez bark, to sam rower biorę pod pachę i mknę z nim po schodach dość żwawo. 

Wsiąść do pociągu.
Jak się już cyklista z rowerem i bagażami dostanie na peron, to jeszcze tylko zostaje dostać się do pociągu. Na pomoc konduktora w tachaniu roweru liczyć można rzadko (spotkałam się z nią tylko w Nowym Targu), pociąg zazwyczaj jest wyższy niż peron i wejście trzeba dzielić na etap - najpierw sakwy, potem rower i ja. Przy wychodzeniu odwrotnie. Towarzysz podróży (o ile istnieje) znacznie usprawnia ten etap, no chyba że jest pociąg z szerokimi drzwiami na wysokości peronu, to można w pełnym rynsztunku się przemieszczać w te i we wte.

Wagony rowerowe.
Jak już dworzec i peron zaliczony, zaczynamy wyliczankę opcji wagonowych czyli meritum tego autorskiego poradnika. Opcji jest sporo, wszystko zależy od trasy i wagonu, jaki nam się trafi.

Sposób 1 - mam rower w zasięgu ręki, wersja I czyli ekskluzywnie (opcja dalekobieżna)

Opcja na bogato. Szerokie drzwi, wchodzisz do wagonu z poziomu peronu, nie musisz nawet zdjąć sakw. Bajka i marzenie cyklisty! W czasie podróży rower jest na wyciągnięcie ręki, nie musisz go zabezpieczać. Wisi, jedzie, gibając się rytmicznie.



Sposób 1 - mam rower w zasięgu ręki, wersja II "bylejak" (opcja lokalna)

Niekoniecznie do realizacji w wyłącznie w pociągach regionalnych, bo w ciasnej SKM, gdzie haki rowerowe wiszą nad miejscami siedzącymi, też realna. Nikt jednak nie wstanie z siedzących pasażerów, byś Ty cyklisto rower powiesić mógł, o nie! Zatem możliwość jest, ale z realizacją gorzej.


Sposób 2 - mam rower na oku, wersja trzy haki rowerowe przy drzwiach
Opcja możliwa, o ile udało się nabyć bilet dość wcześnie i miejsce blisko roweru jest dostępne. Można też pomylić wagon i siedzieć trzy dalej, wtedy przestaje być aktualne "na oku", reszta wez zmian. Historia mojego podróżowania zna takie przypadki.


Sposób 2 - mam rower na oku, wersja przedział rowerowy
Opcja dla pociągu regionalnego (na biedaka), gdzie siedzisz bezpośrednio obok roweru, bo zdarza mu się przemieszcać...


oraz opca dalekobieżna, gdzie miejsce siedzące ma cyklista w przedziale obok. Luksus.


Sposób 2 - mam rower na oku, wersja pół wagonu dla rowerów
Jak dla mnie idealna opcja na podróżowanie z jednośladem. Komfort wejścia do pociągu tylko wąski, no ale nie można mieć wszystkiego.



Z tego co wiem, wagon taki kursuje z Warszawy na Podlasie. Wystarczy wybrać się na wschód pociągiem klasy TLK i obawy o komfort podróżowania roweru nie ma się wcale.


Sposób 3 - upchnąć rower gdziekolwiek
Wersja ekstremalna, gdy podjeżdża pociąg, a wagonu rowerowego, czy innego dostępnego miejsca nie uświadczysz. Możliwe są wówczas warianty: wersja I - oprzeć rowery o zamknięte drzwi na początku/tyle składu, jak rowery oparte o niebieskie dzwi wagonu, wówczas nie przeszkadza to zbytnio pasażerom i obsłudze. Wersja II - blokowanie jednej z toalet, nawet nie rowerami, ale barykadując dojście do niej rowerami (fotografii nie posiadam), sprawdzone na wyprawie na Wybrzeże - da się. Warto wówczas pomyśleć o zabezpieczeniu roweru zamknięciem, by ilość wejść i wyjść z pociągu z jednośladem zgadzała się co do jednego.


Podsumowując - podróż z rowerem pociągiem łatwa dla kobiety nie jest, ale (jak widać) da się. Największy stres mam na dworcach przesiadkowych i gdy ten element podróży jest za mną, oddycham spokojnie.

Fajnie jest to, że rowerzyści, którzy zazwyczaj blisko siebie siedzą, w czasie wspólnej podróży integrują się i wówczas opowieści o miejscach, do których się jednośladem dotarło nie ma końca. Można się wtedy zainspirować albo do objazdu Wybrzeża, albo Roztocza, albo podlaskich wiosek... Podróże kształcą, a wspólne pasje zbliżają, prawda?

Tak sobie myślę, że oddzielny post powinien być poświęcony pakowaniu na wyprawy rowerowe. Mam wrażenie, że mój bagaż jest minimalny, a jednocześnie wystarczalny. Odpuszczam branie ze sobą ciuchów cywilnych, wystarczają tylko sportowe. Obowiązkowa jest foliowa peleryna przeciwdeszcowa! Kosmetyczka jest wersją mini-mini. Wrzucam parę batonów i przekąsek na wypadek kryzysu energetycznego i braku sklapu. W sakwach zawsze jest pompka, zapasowa dętka, łyżka do jej wymiany, ostatnio zabrakło klucza imbusowego i smaru do łańcucha, ale dało radę przeżyć i bez tego...

sobota, 1 lipca 2017

#kujesieni

Po starcie na początku czerwca w Elbląskim Biegu Piekarczyka, gdzie wybiegałam życiówkę na dystansie 10 km (tu relacja), oddałam swoją uwagę rozwojowi zawodowemu i biegałam rekreacyjnie. Tak szczerze zatem, można uznać, że miałam roztrenowanie i do poważnego biegania wróciłam na początku lipca, akurat na 9 tygodni przez wrześniem, na który mam "plany, panie, plany!"

Plany startowe:
2 września - start w BMW Półmaraton Praski - cel: złamać dwie godziny!
10 września - start w duathlonie w Makowie Mazowieckim - cel: złamać półtorej godziny.
16 września - start na 5 km
23 września - start w Półmaratonie Noteckim - cel: poprawić wynik z poprzedniego roku.
14 października - 30 km w ramach Łemko Trail - w błocie zabawowo, bez napinki.
21 października - start na 10 km.

9 tygodni do września

Tydzień rozpoczęty z przytupem, bo trzecim miejsce w open kobiecych drużym w Running Adventure, czyli biegu na orientację zorganizowanym przez Sklep Biegacza.

fot. Biegowy Wariat
... a na deser w upalną niedzielę czas okołożyciówkowy w Biegu Królowej Marysieńki na warszawskim Wilanowie. Można uznać, że forma na starcie wybadana. Pracę "pod jesień" można rozpocząć.


Biega mi się średnio. Lato nie jest moją ulubioną porą treningową. W tygodniu udaje się robić cztery treningi biegowe, rowerowy i raz na dwa tygodnie pojawia się basen.

Podsumowanie: bieganie 37 km, rower 44 km.

8 tygodni do września

Atrakcją tygodnia zdecydowanie była wizyta w parku linowym. Nogi może i mam silne, ale stabilizacji zdecydowanie za mało, a pietra za dużo. Do treningów biegowych wpleciony rower z 20 podjazdami pod Agrykolę. W sobotę Parkrun (czyli mocna piątka) w 26 minut i w niedzielę wybeganie po lesie.

Finisz na Parkrun, fot. Mateusz Siek
Podsumowanie: bieganie 35 km, rower 40 km.

7 tygodni do września

Tydzień dla siły - we wtorek Falenica, a w sobotę i niedzielę wybiegania w Lądku po 13 km. Za pierwszym razem ze złotymi maratończykami z Przełęczy Lądeckiej do Złotego Stoku, a drugiego dnia z Lądka na Przełęcz Gierałtowską i zbiegiem do Starego Gierałtowa.

fot. archiwum własne

Rowerowo był grany ciąg 4 x 5 km na Wiązowskiej w Józefowie. Bezpiecznie może nie było, ale tempo zadowalające.

Podsumowanie: bieganie 37 km (w tym 26 km w górach), rower 38 km.

6 tygodni do września

Rozruch na początku tygodnia trudny, bo nogi betonowe po górach. Udało się je rozbiegać we wtorek, ale środa pozostała dniem regeneracji, rower wypadł. W czwartek mocne (jak dla mnie) pięć km po 5:50 min/km. Do kompletu w sobotę cross z podbiegami, a w niedzielę bieg z narastającą predkością. Z tego ostatniego jestem zadowolona, bo 10 km wyszło w godzinę, a tempa były od 7:00 do 5:20 km/min (wykres poniżej).

wykres tempa z treningu BNP

Ciężko mi odpowiedzieć sobie na pytanie, w jakim miesjcu jestem z formą. BNP jest jak pierwsza jaskółka, ale wiosny (w tym wypadku jesieni) jednak jeszcze nie czyni. Biega się ciężko, a sześć tygodni wydaje się okresem i długim i krótkim zarazem.

Podsumowanie: bieganie 32 km, rower 0 km.

5 tygodni do września

Biegania w tym tygodniu mało - w środę była Falenica, a w niedzielę pętelka na Suwalszczyźnie. Królował rower i dwie wycieczki - po Wigierskim Parku Narodowym (naokoło jez. Wigry, 50 km) i po Suwalskim Parku Krajobrazowym (spod Wigier przez Suwałki i Zamkową Górę do jez. Hańcza i powrót przez Cisową Górę, Suwałki nad Wigry, 70 km).

fot. Aneta
Podsumowanie: bieganie 14 km, rower 144 km.

4 tygodnie do września

Mimo, że treningi się dzieją, że nogi pracują, to zżera mnie stres i wątpliwości, czy to wystarczająco dużo, aby rozprawić się z tymi dwiema godzinami w półmaratonie... Kolejne podejście przede mną już 2 września w BMW Półmaratonie Praskim, a że w marcu byłam już o grosz przed zobaczeniem jedynki z przodu (tu relacja), to teraz i presja spora i niewiara, że jednak dam radę też...




W tygodniu poprzedzającym wyjazd na obóz w Karkonosze tylko basen, krosik i tempówki (nie widać tych dni na kalendarzu powyżej), czyli niby tylko 18 km, ale wypracowane, wypocone i zmęczeniowe. W sobotę się zacznie prawdziwa zabawa: kilometraż, siła i co tam jeszcze Szef Wyszkolenia wymyśli.

Końcówka tygodnia w Karkonoszach na obozie biegowym a w ramach tego:
dzień I - rozruch do wodospadu Szklarki (5 km) w sobotę po dniu w podróży,
dzień II - wycieczka biegowa trasą wodospad Szklarki - schronisko pod Łabskim Szczytem- Dolina Mokrej Łąki - Szrenica - Hala Szrenicka - wodospad Kamieńczyk - wodospad Szklarki (23 km).

fot. Asia 

Podsumowanie: bieganie 60 km, rower 0 km.

3 tygodnie do września

Obóz biegowy w Karkonoszach
ciąg dalszy:
dzień III - wycieczka biegowa trasą Jakuszyce - Hala Szrenicka - źródła Łaby - Śnieżne Kotły - Wielki Szyszak - Wysoki Most - Szklarska Poręba Dolna (23 km),
dzień IV - zabawa biegowa 3x3 min/2 min/1 min na Drodze pod Reglami (14,5 km),
dzień V - wycieczka biegowa trasą Szklarska Poręba Dolna - Zakręt Śmierci - Wysoki Kamień - Dolina Białej Wody - Szklarska Poręba Dolna (19,5 km),
dzień VI - ciąg 8 km na Drodze pod Reglami (15 km).

Szybka zmiana miejsc i dyscyplin. Od soboty objeżdżam Tatry rowerem.
dzień I - Nowy Targ - Groń (12 km),
dzień II - Groń - Łysa Polana - Zdziar - Tatrzańska Łomnica - Stary Smokoviec (55 km).

fot. własne, Tatry Wysokie z okolic Starego Smokovca

Podsumowanie: bieganie 72 km, rower 67 km.

2 tygodnie do września

Objazd Tatr ciąg dalszy:
dzień III - Stary Smokovec - Strbskie Pleso - Liptovski Mikolas (65 km),
dzień IV - Liptovski Mikulas - Zuberec - Sucha Hora - Chochołów (67 km),
dzień V - powrót do Nowego Targu (20 km) i przemieszczanie po Krakowie (6 km).

fot. Szalona Go - między Tartami Wysokimi a Niskimi
Cudownie nie mieć zakwasów po rowerze, nawet pupa nie bolała! A projekt "Dookoła Tatr" to ponad 200 km w trudnym terenie. Dzień po powrocie dyszka biegowa po lesie i nogi od razu poczuły zmęczenie. Chyba jestem stworzona do bycia cyklistką.

Na weekend plan na 5 km ze zmianą rowerową oraz kros w niedzielę. Z planów wyszły jednak nici, bo w piątkowy wieczór dopadł mnie zjazd po powrocie z gór. Spałam na stojąco, sił nie miałam za grosz, a apetyt miałam wilczy. Udało mi się jedynie potruchtać trochę w sobotę, ale z ogromnym wysiłkiem, więc po 4 km wróciłam do domu.

Podsumowanie: bieganie 14 km, rower 158 km.

tydzień do września

Powrót do biegania po odpoczynku poobozowym był dość sprawny. We wtorek zrobiłam ciąg 5 km, ale nie byłam zadowolona z tempa, bo ciężko było osiągnąć mi było tempo półmaratońskie. Pewnie wpływ miał na to zjazd po powrocie z gór i brak pełnej regeneracji. Głowa zakonotowała jednak, że 5:42 min/km było wypocone i wymęczone, a powinnam była to polecieć po 5:30 bez spiny. To odbiło się stresem przed BMW Półmaratonem Praskim.

Podsumowanie: bieganie 42 km (w tym start w półmaratonie), rower 20 km.

Cykl przygotowań #kujesieni dobiegł końca. Moja jesień rozpoczyna się na poczatku września. Najważniejszy start odbył się 2 września i był to BMW Półmaraton Praski.

Sierpień ukończyłam z przebiegniętymi 164 kilometrami, do tego na rowerze zrobiłam 340 km. Na treningu spędziłam blisko 48 godzin. Dni beztreningowych było mało, co może tłumaczyć, czemu byłam tak bardzo zmęczona... Sierpień to był zdecydowanie rekordowy miesiąc.


Realizacja jesiennych planów startowych:
2 września - start w BMW Półmaraton Praski - cel osiągnięty: złamane dwie godziny! Wynik 1:58:54 (tu relacja).
10 września - start w duathlonie w Makowie Mazowieckim - cel osiągnięty - złamałam półtorej godziny (tu relacja).
23 września - start w Półmaratonie Noteckim - cel, czyli poprawa wyniku z poprzedniego roku, osiągnięty (tu relacja).

Przede mną kolejne zawody:
14 października - 30 km w ramach Łemko Trail - w błocie zabawowo, bez napinki.
28 października - start na 5 km.
11 listopada - start na 10 km.

niedziela, 4 czerwca 2017

deszczowa życiówka czyli Bieg Piekarczyka z chlupaniem w bucie

Zachęcona sukcesem Biegu Kazików (tu: relacja) z marca br., gdzie poprawiłam czas na dystansie dziesięciu km o trzy minuty, radośnie kontynuowałam treningi szybkościowe - bo to i szybko leci taka godzinka treningowa, a i zauważanie progresu biegowego uskrzydla. Cel-pal na rozprawienie się z kolejną dychą ustawiłam na IX Elbląski Bieg Piekarczyka w czerwcu.

Mapka trasy ze strony organizatora

Jadąc do Elbląga, miałam chytry plan przetruchtać trasę wyznaczoną przez organizatorów, a ku mojemu zaskoczeniu oficjalny przebieg jednej pętli trasy ogłoszono na czwartek dla wszystkich zainteresowanych chętnych. Udałam się zatem pod Bramę Targową i po wyściskaniu Piekarczyka po nosie (przesąd mówi, że to na szczęście), zapoznałam się z trasą biegu w towarzystwie Elblążan.

fot. Rafał Gruchalski

W niedzielę stawiłam się więc na starcie "jak po swoje", znając prawie każdy centymetr pętli (prawie, bo w czwartek biegaliśmy chodnikami, a nie ulicą). Zadowolona byłam również z pogody, bo mimo prognoz, że będą afrykańskie upały, od samego rana regularnie padało i temperatura tylko lekko przekraczała 20 stopni. Było zatem idealnie na poprawianie wyników.

fot. Leszek Marcinkowski

Zaczęłam spokojnie, pilnowałam tętna, aby było w okolicach 180-182, pierwsza piątka wyszła w czasie 26:26.

Jestem na tym zdjęciu, jak bum cyk cyk :)


Pewnie mogłam bardziej zaryzykować, ale przyspieszenie na drugiej pętli byłoby wówczas wątpliwe, a tak udało się. Znam się już na tyle, że wiem, że mój organizm woli wejść spokojniej na wysokie obroty. Równe tempo nie dla mnie - półmaraton warszawski mi to pokazał w tym roku zbyt dobrze (tu relacja).


Wykres tempa i tętna z biegu
Na drugiej pętli tętno podwyższyłam do 188 uderzeń na minutę i biegłam swoje wyprzedzając na lajciku. Na wahadle na Armii Krajowej wyrównałam tętno, biegnąc spory kawałek z Agnieszką (znajomość startowa, pozdrawiam Cię jeśli to czytasz!), ale widząc, że zostaje dwa kilometry do mety, a ja mam konwersacyjne tempo, pozostawiłam Ją przed Rycerską i pognałam za Zbyszkiem (również pozdrawiam!), co to debiutant i jubilat za jednym zamachem. Skąd to wiem? Ano słychałam konferansjera, to wiem :)

Przy przemierzaniu mostów nad rzeką Elbląg czułam już zmęczenie w nogach, ale głowa wiedziała, że zostało już tylko około kilometra, więc zaciskamy zęby i prosto do Piekarczyka. Nie po to go po nosie ściskałam, aby szczęścia nie przyniósł w postaci życiówki, nie?

Do Bramy Targowej, za którą była meta, gnałam nie słysząc własnych, najlepszych, prywantych Elbląskich Kibiców, co to zawodniczki z numerem 162 wyglądali, ale ich doping czułam jeszcze przed startem, więc krzyki się nie zmarnowały. Nie pozwoliłam się wyprzedzić w drzwiach bramy i tę pozycję utrzymałam do końca. Piękny finisz na niebieskim dywanie, dostaję medal, a zegarek pokazuje, że minuta z czasu na 10 km z marca urwana

YES, YES, YES!
Oficjalny czas z wyników - 51:44


To następna życiówka na tym dystansie pewnie w listopadzie. Jak to mówią - apetyt rośnie w miarę jedzenia... 

Moje lokaty:
open 438/732 (60% stawki)
open kobiet 65/216 (33% stawki)
kat. 25/99 (25% stawki)