sobota, 13 grudnia 2014

debiut na trzech kółkach Zimowych Górskich w Falenicy

Zimowe Górskie Biegi w Falenicy czas zacząć. Trzeci sezon, zatem trzy kółka (10 km i przewyższenie 255 metrów) i nie ma że boli! W poprzednich biegałam odpowiednio mniej. Dyspozycja średnia, od czwartku walczę z przeziębieniem, rano przed startem zaczynam kasłać. Mimo wszystko wybrałam się na zawody. 

Przy przejeździe kolejowym robię dobry uczynek i zabieram na pokład Mateusza. Razem docieramy pod szkołę - czyli biuro zawodów. Najazd biegaczy na Falenicę oznacza jedno - problemy z parkowaniem... Szczęśliwie znajduję dziurkę i porzucam auto. Wokoło rozgrzewka na całego i sporo znajomych twarzy...

Zaczynam i ja truchtanko, a w drodze na start spotkanie z Otwockimi Biegaczkami z sesją foto. Dziewczyny były już po swoich dystansach, więc kipiały endorfinami, miały rumiane policzki i jaśniały blaskiem szczęścia po zdobyciu trudnej trasy na wydmie.


Potruchtałam dalej, krótkie spotkanie z klubem, a przed startem kolejni znajomi i tak miło płynął czas, że... zagadałam się i spóźniłam na start! Gdy dotarło do mnie, że "zielone numery" już pobiegły, szybko zdjęłam kurtkę, rzuciłam na drzewo i w trasę. Przynajmniej minuta w oficjalnym czasie w plecy...

Pierwsze okrążenie. Ruszyłam z kopyta, włączyłam zegarek i pomyślałam o tym, aby nie gnać jak wariat, bo przecież to dopiero początek... Wyrównałam oddech i rozpoczęłam odliczanie podbiegów. Tuż po drugim dogoniła mnie czołówka serii startującej o 11:06. Biegnę wciąż wyprzedzana. Po czwartym zaczęły boleć mnie oba Achillesy. Zaczynam myśleć, czy zdarzy się taka sytuacja, w której podejmę decyzję o zejściu z trasy... Przypomina sobie o mnie katar, wyjmuję chusteczkę i nie rozstaję się z nią do końca.

Ze zdumieniem wyprzedzam na szóstym podbiegu Biegaczkę w Czerwonej Czapce. Jednak na prostej przed siódmym ona wyprzedza mnie. Bilans wyszedł na zero. Patrzę na zegarek jest 17 minuta biegu. Tymczasem na szczycie ostatniego podbiegu kibicuje Ava, a dalej przy nawrotce czekają Otwockie Biegaczki (Ania, Karolina i Renata).


Macham im radośnie, dopingują mnie, nie tylko one, bo z tłumu słyszę damski głos "Brawo! Renata" i biegnę dalej...


Drugie okrążenie. Kryzys trwa. Podbiegi robię na palcach i jakoś daję radę... Kaszel nawet nie męczy, jedna plaga egipska mniej... Po trzecim podbiegu (czyli w ogólnym rozrachunku dziesiątym) Achillesy nawet odpuściły, ale zaczyna mi drętwieć prawa stopa. Po czwartym podbiegu sama się sobie dziwię, że ją przestawiam i biegnę... Zwracam uwagę na każdy korzeń, boję się spektakularnej wywrotki. Decyduję się na zbiegach przetaczać całą stopę, aby tę prawą stopę masować... Pewnie nie zaszkodzi, a może pomoże... 

Jestem tuż za Czerwoną Czapką, czekam tylko na zbieg, aby ją wyprzedzić i... zadanie wykonane. Na szóstym podbiegu wyprzedzam Szarą Czapkę.

W tym samym miejscu, jak na pierwszym okrążeniu kontroluję czas - 37 minuta biegu, czyli gorzej... Jednak cieszę się, że mimo przygód ciągle biegnę. Kończąc drugie okrążenie oprócz mroczków przed ostatnim podbiegiem, czuję się dobrze i nawet ta stopa jakby odpuściła... Znowu kibicuje mi Ava, pyta czy to już koniec... Przed końcem okrążenia pojawiam się w obiektywie Tomka Pojawy, który zagrzewa mnie do walki.



Trzecie okrążenie. Pierwsza myśl po nawrotce: "To teraz to będą puchy na trasie". W oddali widnieje męska Zielona Koszulka. Zastanawiam się, czy dam radę go dopędzić... No i... wystarczy poczekać, a Zielona Koszulka coraz bliżej, aż na piątym podbiegu (ten za jeziorkiem taki niby nie wysoki, ale co daje się we znaki) zaczyna maszerować. Mamy Cię! Biegnę dalej, godzina w biegu mija na szóstym podbiegu. W "umówionym" miejscu zerkam na zegarek - 01:02. Niewiele mi to mówi...

Wyprzedza mnie Różowa Kurteczka, no ładnie... ale za chwilę Różowa Kurteczka zatrzymuje się i czeka na koleżankę. Ufff! Ulga tylko na chwilę, bo... na drodze dopada mnie wypoczęta Zielona Koszulka i pyta, ile to tych okrążeń mamy biegać. Z przeciwka biegnie Krasus, dopinguje mnie i obiecuje, że to już koniec. "Taaa.... koniec, ale wcześniej dwa podbiegi" - komentuję do Zielonej Koszulki. 

Na ostatnim podbiegu wyrównuję się z Różową Kurteczką, na szczycie ustawiam się za nią i biegnę, równiutko, aby miec siły wyprzedzić ją na ostatniej prostej. Dwieście metrów przed metą zaczynam atak. Wydłużam krok i nie daję Różowej szans. Ostatni kibice nas dopingują, słyszę nawet swoje imię, ale Różowa chyba nie podejmuje walki... Wbiegam na metę z zapasem. Na zegarku 01:05'36.

Drugie okrążenie jak widać poszło najsłabiej. Pierwsze można wyrównać z ostatnim, bo nie było pełne przez wbieg na trasę z boku i włączenie zegarka ciut później.


Na mecie chwila rozmowy z Piotrem - znajomym z bno, a potem jeszcze dyskusja o PESELach z klubem, bo Falenica ma wybitnie towarzyski charakter. Treningowy też, ale to ludzie tworzą atmosferę, której nie da się podrobić nigdzie indziej.

Nie wierzyłam, że uda mi się przebiec tę trasę w krócej niż 66 minut (dwa tygodnie wcześniej wybieganie na wydmie zajęło mi 12 minut dłużej). Mam więc swój mały-wielki sukces i życiówkę na trasie do łamania w kolejnych edycjach.

Podziwiam wykres tętna, widać, że na trasie jest 21 podbiegów, prawda?



niedziela, 16 listopada 2014

Bieg po Prawdziwej Warszawie na Ujazdowie

Niedziela mało zachęcała do biegania. Wieje, jest ziąb... to w sumie dobra okazja, aby skorzystać z zewnętrznej motywacji biegowej w postaci zorganizowanego wybiegania w ramach Biegów Po Prawdziewej Warszawie ze zwiedzaniem Ujazdowa.

Rafał-Przewodnik i Piotr "Dziki" - organizatorzy i dobre duszki BPPW, fot. własne
Zbiórka na Agrykoli, a potem szybko, bez zbędnej zwłoki, bo zimno - w drogę wzdłuż Myśliwieckiej, gdzie słyszymy historię Legii, dalej ulicą Agrykola koło pomnika Jana III Sobieskiego i do Łazienek, gdzie Pomarańczarnia, Pałac na wodzie, rzut oka na Belweder i secesyjny Pomnik Fryderyka Chopina. Wbieg pod skarpę prawie niezauważalny. Przyglądają nam się turyści, nie jest nas dużo, ale budzimy zainteresowanie...


Chwila postoju na światłach...



... i biegniemy Bagatelą, gdzie sześciopiętrowe kamienice (nie mogły być wyższe, bo ciśnienie z filtrów z Lindleya nie doprowadziło by wody wyżej). W jednej z nich urodził się Krzysztof Kamil Baczyński. Tuż dalej wspomnienie Megasamu na Puławskiej, który obok starego terminala na Okęciu, był kultowym budynkiem architektury socrelizmu.

Dalej Aleja Szucha z Nuncjaturą Apostolską oraz gmachem Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, gdzie w czasie II wojny znajdowało się więzienie śledcze Gestapo. Dziś w budynku MEN znajduje się w przyziemniu Mauzoleum Walki i Męczeństwa. Przewodnik wspomniał, że po wojnie w budynku odnaleziono 10 ton popiołu ze spalonych ciał...

Biegniemy Litewską, która zawdzięcza nazwę - wbrew pozorom - rosyjskiemu Litewskiemu Pułkowi Piechoty, który stacjonował w pobliżu. Wbiegamy w Marszałkowską, słyszymy o tym, jak po wojnie Rosjanie poszerzali ulice Warszawy, bo po doświadczeniach Powstania Warszawskiego uznali, że w ten sposób będzie łatwiej kontrolować dywersję. Słyszymy o nieudanych planach obniżenia wież kościoła przy Placu Zbawiciela, bez komentarza mijamy tęczę i wbiegamy na paryskie osiedle Latwiec, zbudowane na plane takowoego.

Dalej przemierzamy Koszykową, gdzie notable partyjni mieszkali w robotniczych osiedlach w swoich dwustumetrowych apartamentach. Trafiamy na Plac Konstytucji, podziwiamy MDM - osiedle z lat pięćdziesiątych dla każdego - z czynszem 500 zł przy pensjach 1.000 zł. Biegniemy Piękną do Mokotowskiej, gdzie dłuższy przystanek przy kamienicy Krakowiacy i Górale z zachowanym drewnianym brukiem i odbojami w kształcie krasnali.


Biegniemy w kierunku Placu Trzech Krzyży, podziwiamy kamienicę z kolosami w Al. Ujazdowskich, aż docieramy Piękną w okolice Sejmu. Słyszymy o jego przebudowie, która w latach PRL przygotowała pięć (sic!) dostojnych sal pod obrady Klubów Parlamentarnych.

Wbiegamy w ulicę Jazdów. Podziwiamy budynek Szpitala Ujazdowskiego i domki fińskie,  zbudowane w 1945 roku jako tymczasowe mieszkania (pierwotnie na 5 lat) dla pracowników Biura Odbudowy Stolicy, którzy posiadali wielodzietne rodziny i pozbawieni byli mieszkania w Warszawie. Drewniane domy wchodzące w skład tej kolonii pochodziły z reparacji wojennych jakie Finlandia była zmuszona świadczyć po II wojnie światowej na rzecz ZSRR.

Wybiegamy na Myśliwiecką, aby niemal gęsiego dostać się na ulicę Profesorską by podziwiać domy zaprojektowane dla siebie przez profesorów Politeczniki Warszawskiej. Powrót do Myśliwieckiej, podziwiamy liceum Batorego i wracamy na Agrykolę, gdzie kończymy zwiedzanie. W nogach skromnie, jak na możliwości Biegów po Prawdziwej Warszawie, bo tylko 7 km.

Chwila oddechu i oczekiwanie na egzamin z trasy...


... medale czekają na tych, którzy odpowiedzą na największą ilość pytań Rafała-Przewodnika.


A na koniec pamiątkowe zdjęcie. Tradycja, rzecz święta.


piątek, 31 października 2014

październikowe treningi czyli końcówka drugiego sezonu biegowego

I tydzień
Po wtorkowej sile na Narodowym przez całą środę odczuwałam bolące mięśnie pośladkowe. W planach miałam pobieganie z mapą na Ursynowie, zatem cieszyłam się, że rozbiegam to co boli. Jeszcze przed startem w biegu na orientację, trafiłam do trenera na przegląd wkładek do butów

Po statycznej i dynamicznej analizie moich stóp i kroków okazało się, że od marca nastąpiła poprawa w obciążaniu przeze mnie stóp. Wyrównały się też czasy przetoczeń. Ćwiczenia mięśni głębokich czynią cuda. Peloty zostają, przed halluksem trzeba się chronić. W dobrym nastroju pojechałam na zawody, aby... okazać się najszybszą kobietą wśród Początkujących. Tu relacja. Wieczorem grzecznie ćwiczyłam na "Zdrowym Kręgosłupie".

W czwartek trochę się na treningu pooszczędzałam, zrobiłam krótszą rozgrzewkę i ozbieganie. Trening właściwy polegał na bieganiu 40 sekund w tempie na 70-80% i 20 sekund w truchcie. Niby lajcik, ale jak patrzę na wykresy, to leciałam całkiem przyzwoicie, często poniżej 4:50 min/km. Strategia lajtu i piątkowej laby okazała się zbawienna dla mojej formy w czasie sobotniego Grand Prix Warszawy (relacja), gdzie pocisnęłam tylko pół minuty gorzej od życiówki na tej trasie.

W niedzielę leciutki kros na roztruchtanie. Garmin zmarł, zatem przeprosiłam się z Endomondo. Po raz drugi w tym tygodniu biegłam z kolką. Nie podejrzewam, że winne jedzenie, bardziej zimno...


Tydzień zakończony z 38 km, na październik przypada 28 km.

II tydzień
Start na Kopie Cwila, z BootCampem. Niby lajcik... trochę ćwiczeń w parach, obwód (skakanka, pompki, wskoki na ławkę, przysiady z wyskokiem, przenoszenie piłki z nóg do rąk w leżeniu, pompki szewdzkie, scyzoryki na ławce), a na koniec piłka nożna... Pierwszy raz w nią grałam. Lepiej późno niż później.


Garmin ożył, się rozładował w sobotę na amen. Nie reagował na nic, ale po dniu spokoju dało się go podłączyć do ładowania.

We wtorek nie miałam ochoty na klubowy, mocny trening, zatem skorzystałam z zaproszenia Gazel i Pum i pobiegałyśmy razem w okolicach mostu Siekierkowskiego. Były seteczki, ploteczki i pełnią Księżyca nad nami.

Środa z opoźnioną bolesnością mięśniową (bo tak się nazywają zakwasy po 72 godzinach od treningu) z poniedziałku. Czuję plecy i przedramiona. Wieczorem "Zdrowy kręgosłup".

W czwartek piramidka 800/600/400/200/400/600/800 metrów z przerwami po 2 minuty. Szło!

Piątek poświęciłam na regenerację i pizza party przed zaplanowanymi na sobotę Mazowieckimi Mini Tropami, które wpisały się w plan zaliczenia w 2014 roku biegu na orientację w terenie z mapą turystyczną. Dobre trzy godziny i 22,5 km napierania, które złomotały mnie jak złoto! Kto nie wierzy, tu relacja. Dobra lokata na zakończenie cieszy. Apetyt na kolejne BNO rośnie.


III tydzień
Tydzień uwieńczony życiówką na dychę na trasie z atestem (oficjalny czas 56:08!!!). Odczarowałam nielubianą trasę na Siekierkach (tu relacja). 

Treningi poprzedzające były zadowalające. We wtorek po pięciominutówkach na podbiegach dwusetki na Agrykoli poszły jak złe (6:07, 5:05, 4:59, 4:40 i 4:34), Koleżanka wspominała, że chyba przesadzamy z tempem, ale uznałam, że to przez zmęczenie podbiegami...Statystyki treningi mnie miło zaskoczyły. W czwartek trening z cyklu "szybko, szybciej, najszybciej, max" w tempie 4:55-4:15. Zrobiłam osiem powtórzeń, bo nie chciałam się masakrować przed sobotą.

IV i V tydzień 
W obliczu zmęczenia ogólnego i planów na grudniowe starty (jak dotąd tak wychodziło, że w grudniu rozpoczynam kolejny sezon biegowy), uznałam, że idealny czas na roztrenowanie przypada teraz. Przestaję trenować. Zostaje "Zdrowy kręgosłup" i rozciąganie. 

W tym roku przebiegłam 1200 km. W październiku udało się 98,5 km.

Pod koniec miesiąca skusiłam się na truchtanie i trening BootCamp. Z leniuchowania przechodzę w fazę aktywnego roztrenowania. Póki co bez ładu i składu. Dla przyjemności będę sobie biegać i chadzać na treningi ogólnorozwojowe.

sobota, 18 października 2014

jesienne Siekierki z atestem czyli przedostatnie GPW

Rano było rześko. W planach miałam start na ramiączka, ale na wszelki wypadek wzięłam koszulkę na krótki rękaw. Po rozgrzewce zdecydowanie się jej pozbyłam. Wyglądałam ciut na rozgogoloną, bo sporo osób startowało na długo i w czapkach.

Z wcześniejszego startu, dla osób biegających ponad 60 minut, zrezygnowałam. Miałam chrapkę na życiówkę (trasa ma atest PZLA), przygotowałam się do tego taktycznie i wolałam mieć się z kim ścigać. Lepiej być najgorszą wśród lepszych, niż najlepszą wśród słabych... 

Jedyne co mnie martwiło, to trasa jako taka. Nie lubię Grand Prix Warszawy, które odbywa się na Siekierkach. Biega się dwie pętle-zawijasy po kostce. Z podbiegami. W czerwcu dwukrotnie trafiłam na piekielny upał (relacja z 2013 i 2014 roku), nie kojarzyła się ta trasa dobrze. Zadbałam jednak, aby koncentrować się na dystansie, a nie myśleć o tym jak jej nie znoszę. Głowa, głowa, głowa...


Jeszcze przed startem rozglądałam się za Andrzejem, który dość często na ostatnie kilometry na GPW dołącza do mnie w ramach swojego roztruchtania. Chciałam go poprosić, aby mnie na ostatnich dwóch kilometrów poprowadził, ale jak na złość nie widziałam go w okolicach Biura Zawodów. Dopadł mnie sam, w drodze na start, zatem wszystko było jak miało być. Odhaczyłam ostatni punkt, mogłam biec.

Start się chwilę opóźnił. Skakałam, aby nie zmarznąć. W końcu ruszyliśmy. Cały peleton wypruł do przodu, na pierwszych trzystu metrach zostałam sama... czułam, że jestem ostatnio i to były dobre przeczucia. Zerkałam co chwila na zegarek, miałam biec po 5:50 min/km i tego się trzymałam. Robiłam swoje. W oddali widziałam męską Białą Koszulkę, ale była lata świetlne przede mną... Pierwszy kilometr wg Garmina pobiegam jak trzeba, ale mijając oznaczenie trasy z "1 km" miałam na zegarku 6 minut, więc lekko przyspieszyłam.

Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że gdybym pobiegła z grupą wcześniejszą, wówczas miałabym z kim się ścigać, a tak... Przy pokonywaniu ulicy obstawa trasy z troską zapytała, czy nie spóźniłam się na start. Zaraz później mijałam się na agrafce z męską czołówką peletonu i trener przyznał się, że pomyślał dokładnie o tym samym... Dodał również, że wyglądałam bardzo dostojnie, co potwierdzili inni koledzy z klubu... A ja biegłam swoje.

Po nawrotce w okolicach trzeciego kilometra zobaczyłam, że Biała Koszulka przyspiesza, ale za to damska Pomarańczowa i Różowa Koszulka zwolniły na podbiegu do marszu. Mimo odległości, wiedziałam, że dam im radę. Czwarty kilometr i kółeczko wokół kanałku miał być na odzyskanie straty z podbiegów na trzecim. Doszłam Różową Koszulkę, teraz moim celem była Pomarańczowa.

Gdy przebiegałam koło wbiegu na metę, organizatorzy torowali drogę dla mającej finiszować czołówki, zapytałam fotografa zaczepnie, czy ja mogę już na metę, a w odpowiedzi była fotka, mrugnięcie okiem i słodkie "... możemy się dogadać".



Pobiegłam jednak na drugą pętlę z myślą "Dobrze byłoby przyspieszyć..." Pomarańczowa nadal daleko, ale zaczęłam zapętlać osoby z wcześniejszego startu. Szósty kilometr za mną, a ja zdałam sobie sprawę, że nie pamiętam, jaki czas miałam gdy mijałam metę... Nici z prognoz, trzeba lecieć swoje. Po nawrotce dwa podbiegi Pomarańczowa maszeruje pod oba, a wokół niej skupiła się spora grupka. Siódmy kilometr minął na zbliżaniu się do tej grupki. Czekałam też na Andrzeja, bo trzymanie tempa zaczęło mnie dość męczyć...


Wbiegam w ósmy kilometr. W oddali widzę czapeczkę Andrzeja. Czeka na mnie. Tymczasem dobiegam do grupki, Andrzej zaczyna biec jakieś trzy-cztery metry przede mną. Z dwieście metrów biegnę z grupką, ale zaczynam kolejno wyprzedzać, aż mijam też Pomarańczową, która postanawia się podczepić, ale w końcu rezygnuje, mówiąc coś i głośno oddychając. Z tego kilometra pamietam tylko mnóstwo pięknych, różnobarwnych liści, po których biegnę. Wpatruję się w Andrzejowe pięty i uderzam rytmicznie stopami o podłoże jak on. Tempo przyzwoite, gdy mijamy oznaczenie trasy, mówiące o tym, że został kilometr, uznaję, że je wytrzymam. Na ostatnich metrach okrążenia przy kanałku mijam kobietę, po wybiegnięciu w kierunku mostu widzę trojkę biegaczy, ale są daleko...

... ku mojemu zaskoczeniu zaczynam ich dochodzić, a na ostatniej prostej, gdzie wydłużam krok, są bliżej i bliżej... Wyprzedzam ich bez problemu i gnam do mety... Zegarek pokazuje 56:09, oficjalny czas 56:08. Jest rekord życiowy na 10 km. Kostka na trasie na Siekierkach została odczarowana! Trasa była ciut za długa, bo każdemu pokazała blisko 100 metrów naddatku.

Zyciówka jednak to życiówka! Ostatnio dychę z atestem biegłam rok wcześniej w Sączach (relacja), gdzie łamałam godzinę i uzyskałam czas 57:51. Dziś było minutę i 43 sekundy lepiej! Trener pochwalił mnie za taktykę, bo na tej trasie to klucz do sukcesu.

JacekBiega Running Team
Moje lokaty:
open 202/231
kobiety 36/50
kategoria wiekowa 9/11

W generalce całego cyklu wskoczyłam dwa oczka wyżej na 48 pozycję. Niestety moje kalkulacje wzięły w łeb i mam pewniakiem IV miejsce w kategorii. III będzie tylko wówczas realne, jeśli czwarta obecnie kobieta nie pobiegnie w listopadzie...

Ostatni bieg cyklu za trzy tygodnie.

sobota, 11 października 2014

BNO w lesie czyli Mini Mazowieckie Tropy

Bieg na orientację na dłuższym dystansie (trasa ok. 20 km) i w terenie był celem wyznaczonym na ten rok. Rozglądałam się za opcjami na realizację mocno, ale ciągle znajdowałam zawody albo w Zachodniopomorskiem albo Beskidzie Niskim. 

W końcu pojawiły się same! Mazowieckie Mini Tropy trafiły się jak ślepej kurze ziarno. Pod samym nosem, więc od razu wiedziałam, że wystartuję. Nawet wyjazd w Bieszczady odmówiłam w tym terminie. Niestety w czerwcu nie wystartowałam w Mazurskich Tropach tego samego organizatora z powodu kontuzji, po której dochodziłam do siebie. Teraz odpuścić nie chciałam.

Obawy dotyczące samotnego biegania po chaszczach, szczególnie w przypadku zgubienia, postanowiłam załatwić przez bieg w parze. Niemal w ostatniej chwili wyklarowało się, że pobiegnę z Przemkiem, z którym mieliśmy przyjemność statuować w lutym dwa etapy dzienne XLIII Maratonu Marszy na Orientację 2014 (tu relacja).

W biurze zawodów pod chmurką spotykamy sporo znajomych. Na pierwszy ogień Kwito (organizator i autor tras pieszych), który starał się nas przekonać do zmiany trasy z 20 kilometrów na czterdzieści, a to Asia czyli Sportowa Mama, a to zaprzyjaźnieni BootCampowcy. W tłumie wypatrzyłam Marcina i Pawła, a także kilkoro biegaczy, których znam z widzenia.


Na kwadrans przed startem odprawa techniczna z garścią informacji praktycznych, gdzie szukać co bardziej schowanych punktów kontrolnych. Dowiedzieliśmy się, że nie ma co się sugerować kolorami szlaków, bo te z mapy odbiegają od rzeczywistości, że nie każda przecinka jest nadal przecinką, że punkt kontrolny w zakręcie rzeki jest przy rurze (ale nie tej w nurcie), a punkt opisany jako przy ambonce jest przy ambonce, a nie przy drabinie.


Trzy minuty przed startem mogliśmy oglądać mapy. Pierwsze zerknięcie, drugie... Kurde! Gdzie jest start/meta. 


W końcu wypatrzyłam. Uff! Szybka analiza, że punkt 5 blisko, dalej warto ogarnąć punkt z północy, tj. 3, wrócić zachodem przez 16 i 19 i na południe kolejno: 10, 17, 8, 9, 14 i do mety przez 7, 4 i 2. Oboje mamy ten sam pomysł na trasę, zmieniamy taktycznie miejsce, aby być zgodnie z kierunkiem startu i... trzy dwa, jeden i START!


Do piątki biegniemy z dwoma zespołami. Jeden dwu, a drugi trzyosobowy. Sami faceci. Tempo 05:45 min/km, zerkam na mapę, dobrze że to blisko, bo długo to ja tego tempa nie utrzymam. W końcu wbiegamy w las, teren jest bagienny. Szukamy punktu. Rozdzielamy się nawet. Przemek w lewo, ja w prawo. Za chwilę słyszę swoje imię i pędzę w kierunku lampionu. Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku i powrót na drogę. W las za nami wbiega spora grupa innych biegaczy, zaczyna się tłoczno na bagnie, ale my już opuszcamy to miejsce.

Teraz biegniemy do trójki. Wybieramy trasę ulicą do torów...


... i dalej ścieżką wzdłuż torowiska przesuwamy się na północ. Po przebiegnięciu z dwóch podwórek uliczka odbiega w lewo, co nam nie pasuje, zatem przez krzaki do torów. Wspinamy się na nasyp i tu mam przyjemność po raz pierwszy z pokrzywami. Wspominałam, że wybrałam opcję biec w krótkich spodenkach? Długie miałam w plecaku, ale kto by się zatrzymywał na przebieranie.

Na torach starałam się biec po podkładach, bo na kamieniach ciut niestabilnie. Tyle, że uderzałam w podkład ciągle jedną nogą, obawiałam się kontuzji, zatem zaczęłam skakać. Przemek odradził tę metodę, jako zbyt forsowną, więc przeskoczyłam na kamienie... Za mostem na Jeziorce zbiegliśmy w dół. Nie od razu zaczęłiśmy szukać punktu, najpierw trzeba było dotrzeć do zakrętu rzeki. To miał być ten co przy rurze. Początkowo przedzieraliśmy się wzdłuż nurtu, ale nie było to możliwe, więc biegliśmy górą i zerkaliśmy co w dole. W końcu była rura i punkt też. Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku. Powrót na górę i do torów. W dole zostawiliśmy nawołujących się biegaczy. Robili sporo szumu przy szukaniu punktu kontrolnego...

Przebiegając przy podwórkach pomyślałam, że dzięki mapie nie rozmyślam za wiele o psach czy mendozach, na jakie można trafić w takich miejscach. Na moście chwila na rozebranie. Czułam że bluza powinna była zostać na starcie, ale cóż zrobić... 

Teraz lecimy do szesnastki. Po drodze mijamy Samotnego Biegacza, który mówi, że trafimy bezbłędnie. Lecimy willową uliczką, za nami dwie biegaczki krzyczą, że ktoś zgubił kartę kontrolną. To Przemek. On wraca, ja biegnę dalej. Mijamy ul. Wilanowską i lecimy w kierunku ul. George'a. Tam wbiegamy w lasek, mijamy pierwsze ogrodzenie, drugie, trzecie... Jest punkt! Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku. Jest tu nas sporo. Są Dziewczyny, jest trzech biegaczy, chyba z trasy 40 km.

Wbiegamy na górkę, aby ocenić, gdzie biec dalej - do dziewiętnastki. Na liczniku mamy już 5 km. Wybieramy opcję wzdłuż Jeziorki, do torów i w las w kierunku Jesówki. Spacerowiczka słysząc nasze wątpliwości co do mostku, potwierdza że przejdziemy suchą stopą nad rzeczką.


Biegniemy początkowo wśród wód wszelakich do znanego nam skrzyżowania z torami. Drugą przecinką wbiegamy w las i łapiemy kierunek na cmentarz.

Wiemy, że jest blisko, ale ze ścieżki nie widać go nic a nic.. aby zbyt daleko się nie oddalić, łapiemy kierunek na Jesówkę i zapętlamy miejsce, którego szukamy. Natrafiamy na rodzinkę rowerzystów, która również szuka tego punktu. Oni koncentrują się na pozostawieniu rowerów, bo dalej już na nich nie pojadą, my zagłębiamy się w las i trafiamy do punktu. Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku. Przyglądamy się na szybko magicznemu miejscu z mogiłami w środku lasu i uznajemy, że do torów lecimy na szagę. Nie sądziłam, że potrafię podnosić nogi tak wysoko. Jeżyn przy obrzeżu lasu było całe mnóstwo. Poszła pierwsza krew, dostało się jednemu pieprzykowi. Funkcje życiowe pozostają w normie, lecimy dalej wzdłuż torów. Jem batona.

Pora do punktu dziesiątego, w Zalesiu Górnym. Wybieramy drogę ciut dłuższą, ale pewniejszą, bo znaną Przemkowi. Urokliwe klimaty przy stawach rybnych nie pozwalają zbyt długo się przy sobie zatrzymać. Przemek po rz drugi gubi kartę kontrolną, ale szybko się orientuje i sam ją znajduje. W Zalesiu chłopiec na nasz widok pyta tatę, gdzie my mamy rowery. Podpowiadam odpowiedź, że my obiegamy trasę na nogach, ale dokładnie w tej samej chwili pada stwierdzenie, że sprzedaliśmy je na allegro.


Mijamy basen i decydujemy się wbiec do lasu szukać górki za starym amfiteatrem. Jedna górka za blisko, biegniemy dalej - jest kolejna. Przemek wypatrzył urwisko, a zaraz potem punkt kontrolny. Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku. 

Pora oblecieć basen i do punktu 17. Wbiegamy z powrotem do lasu. Przy drugiej przecince jest granica kultur, wbiegamy w prawo. Mamy szałas i punkt. Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku. Spotykamy Samotnego biegacza, który robi trasę 40 km. W oddali przed nami Dziewczyny. Połowa punktów za nami! Woooodyy... Wypijam całą małą butelkę.

Teraz do punktu 8. Biegniemy w kierunku drogi 873, a za nią stuka nam 12 kilometr. Odbijamy w kierunku bagna, tu spotykamy kilku biegaczy, jeden ma rany od jeżyn na nogach. Moje kąśnięcie to Pikuś przy tym, co widzę. Dość sprawnie znajdujemy punkt przy bagnie. Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku. 

Ruszamy do punktu 9. Biegniemy uliczką wśród domków i wzbudzamy spore zainteresowanie. Przed nami z 400-500 metrów Dziewczyny. Dobiegamy do skraju lasu i... pytanie: w lewo czy w prawo? Ustalamy, że ja w lewo, Przemek w prawo i kto pierwszy znajduje drogę woła. Niestety to nie ja znalazłam ścieżkę, zatem nadkładam jakieś 300 metrów, może niewiele, ale czuję zmęczenie. Na liczniku 14 km i dwie godziny zabawy. Po dotarciu do drogi szukamy czarnego szlaku i w las. Trochę szlakiem, ale potem odbijamy na skraj, bo tak najłatwiej będzie znajeźć ambonkę. Od razu trafiamy na drabinę bez ambonki, zatem 300 metrów dalej będzie ta, której czekamy. Była! Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku. Przy ambonce spotykamy Samotnego Biegacza, Dziewczyny i Asię z ekipą. Z Asią zamieniamy chwilę kilka słów, ale Przemek dyscyplinuje mnie szybko komendą: "Lecimy w krzaki" i dumny z mojej bezwarunkowej reakcji toruje drogę na szago do przecinki.


To teraz do 14 przelot jest dość spory, a Przemek przewiduje, że jesteśmy blisko podium i warto gonić Dziewczyny. Po wbiegnięciu do lasu łapię zająca, wywalam się jak długa. Tak, jestem zmęczona. Na mapę zerkam już tylko kontrolnie. Przemek wybiera drogę bardziej cywilizowaną niż Dziewczyny, co pozwala nam wyrównać różnicę i biegniemy prawie razem. Na górce przy punkcie kontrolnym okazuje się, że Dziewczynom też zostały jeszcze trzy punkty. Na samą myśl o gonieniu robi mi się słabo.Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku i dalej...

...do 7. Biegniemy lasem, Dziewczyny przed nami. Ledwo przewracam nogami. Na wysokości punktu zapuszczamy sie w las. Przemek robi obchód zarośli bliżej ścieżki, a ja postanawiam iść w głąb i to był dobry wybór. Perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku.

No i w pogoń do punktu 4. Szczerze? Nie pamiętam, jak docieraliśmy do tego punktu i jak to skrzyżowanie rowów wyglądało. Ponoć było w chaszczach, ale ja miałam za sobą już tyle chaszczy, jeżyn i innych utrudnień po drodze, że nie wiem... W punkcie byłam, bo ostatecznie mam komplet punktów, zatem zakładam, że po dotarciu perforujemy kartę, czyli takie analogowe piku-piku.

I do ostatniego punktu, czyli do dwójki. Daleko nie było, Dziewczyny ciągle na wyciągnięcie ręki, ale one jeszcze biegną w tempie konwersacyjnym, a ja dawno nie. Polanę mamy po drugiej stronie duktu, po którym biegniemy. Dotarcie nawet, nawet a przy punkcie ekpia BootCamp, aż mi się cieplej na sercu zrobiło zobaczyć znajomych. Przemek zrelacjonował szybko, że to nasz ostatni punkt i gnamy...



... do mety. Przemek roztacza przede mną wizję podium i zachęca do gonienia Dziewczyn. Powłóczę za nim nogami, marząc tylko o tym, że mam w aucie piwo! Dzielę się z nim tym odkryciem, na co słyszę: "Ej, jak Ty możesz gadać, to Ty możesz też szybciej biegać. Dawaj!". Wykrzesałam z siebie na koniec tempo 05:50, ale błagałam w duchu aby wiata przy mecie w końcu się przede mną pojawiła. Już myślałam, że jesteśmy na Zimnych Dołach, a to dopiero Małpi Gaj, kolejne skupisko "domków leśnych", a wiaty jak nie było, tak nie ma... Łapię na każdej polanie maksymalne skróty, a na ostatniej na skraju dzieci strzelały z wiatrówki do puszek, zatem... okrążenie i dalej za Przemkiem i JEST! Znajoma WIATA, którą rozpoznałam po 22 latach, że znam ją z biwaku w siódmej klasie. Dopadamy na metę, oddajemy karty i... osiadam na fotelu turystycznym i nie zamierzam się ruszyć. Kwito poi mnie w tym czasie wodą i zabawia rozmową. Patrzę na odrapane lekko nogi... i tablicę wyników. Jestem piąta wśród kobiet. Dziewczyny zajęły trzecią lokatę. Strata do nich to niecała minuta... Dobiegliśmy jako óśmi (jest takie słowo, sprawdzałam!) w open. Ostatecznie zrobiliśmy 22,5 km, co przy trasie dwudziestokilometrowej oznacza, ża nasza nawigacja była dość precyzyjna.

NAJLEPSZE WYNIKI 
NA TRASIE PIESZEJ 20KM
Lider: 02:30:39
Pierwsza kobieta: 03:02:20
Trzecie miejsce: 03:12:27
Mój czas: 03:13:14


Jak już popiłam, pojadłam i doszłam do siebie, po prysznicu (niech żyją mokre chusteczki!) oraz przebraniu, byłam w stanie pomagać przy zbieraniu chrustu i rozpalaniu ogniska.


Zabawa w napieranie upodliła mnie mocno, co nie znaczy, że się nie podobała, bo bardzo! Piękne długie wybieganie, jak się patrzy! Okoliczności przyrody przecudne. Klimat imprezy niemal rodzinny. Osobiście na odchodnym podziękowaliśmy orgom za sobotę pełną wrażeń.

Uda szczypały mnie mocno jeszcze cały wieczór, pokrzywy rozpoczęły swoje lecznicze działanie. Teraz pora... na samodzielny start...  

sobota, 4 października 2014

dycha w jesiennej aurze Lasu Kabackiego czyli siódmy bieg GPW

Taktyka na bieg była prosta: utrzymać tętno między 178 a 180 uderzeń na minutę. Biegłam zatem przez cały dystans dziesięciu kilometrów na bardzo wysokich obrotach.

Nie przeszkadzało mi to zbytnio. Tempa i czasu biegu nie kontrolowałam, ale średnia wyszła ładnie - 5:41 min/km. Ukończyłam z czasem 56:54, co oznacza że mimo, że życiówki na trasie nie zrobiłam (brakuje pół minuty), to biegam o minutę szybciej niż rok temu na trasie z atestem. Jest chrapka, aby powalczyć o taki lub podobny czas za dwa tygodnie na Siekierkach, gdzie trasa Grand Prix Warszawy ma atest.

Dzisiejsze leśne bieganie było wyjątkowo urokliwe. Jesień na dobre zagościła już w Lasie Kabackim. Dopisało słońce, a temperatura była idealna do biegania, bo w lasie panował przyjemny dla biegaczy chłodek.

Zaczęłam w miarę spokojnie, ustawiłam się w stawce na końcu i robiłam swoje. Gdy dobiegłam do agrafki i zaczęłam się mijać z zawodnikami, miałam problem z przystosowaniem oka do wyłapywania z tłumu znajomych, których najczęściej pozdrawiam. Zrezygnowałam z tego tym razem. Biegłam i tyle... Na wahadle (ok. 4 km) okazało się, że jestem przedostatnią zawodniczką. W okolicach piątego kilometra doszłam do dwóch pań przede mną, aby na szóstym obie wyprzedzić. W oddali tliła się przede mną żółta koszulka, ale była z osiemset metrów przede mną. Wydawała się nie do dojścia. Tymczasem na ósmym była już około czterystu metrów.

Na dziewiątym przyłączył się do mnie znajomy biegacz - Andrzej, z tekstem "Nic nie mów, biegnij" i ciągnł mnie do mety pilnując, abym oddychała głęboko. Speeda pół kilometra przed metą dodał doping trenera, który uznał, że "wcale nie wyglądasz na zmęczoną", a ja automatycznie wydłużyłam krok i dopadłam żółtą koszulkę na odległość 5-6 metrów, niestety na wyprzedzenie nie miałam już sił, mimo, iż Andrzej upominał, abym się nie poddawała, wbiegłam na metę trzy sekundy po rywalce.

Z Andrzejem już na mecie, fot. Jacek Świercz

Te moje tyły na trasie nie oznaczały, że dobiegłam prawie na końcu w klasyfikacji. Wolnobiegający startują kwadrans wcześniej, to grupa około dwudziestu osób, dlatego mimo tyłów na trasie, sklasyfikowałam się na 203 lokacie (na 231 osób). Wśród kobiet byłam 38 na 48 pań. W kategorii dobiegłam jako piąta, a co najważniejsze utrzymuję trzecią pozycję w generalce. Zostają jeszcze dwa biegi i nie powinno się już nic zadziać. Mam sporą przewagę punktową. Tradycyjnie już zdobyłam również punkty dla klubu.

Mimo, że w relacji koncentruję się na tym, co na trasie, to w rzeczywistości najważniejsze w dzisiejszym biegu było spotkanie z innymi biegaczami.

fot. Jacek Świercz

Zarówno przed startem, jak i po nadrabiałam zaległości towarzyskie. Nawet (tak jakoś wyszło) rozgrzewki z klubem dziś nie robiłam, ale trafiłam doń na piknikowe rozciąganie w słoneczku.

środa, 1 października 2014

zakończenie Szybkiego Mózgu na Ursynowie czyli o krok od pudła

Na zakończenie cyklu Szybki Mózg wpadłam trochę jak po ogień. Chciałam szybko załatwić sprawę i gnać dalej.

Wyniki cyklu zostały ogłoszone w tygodniu poprzedzającym ostatni start, uplasowałam się na 10 lokacie w kategorii (na 16 osób). Moje spekulacje, aby być w połowie stawki się sprawdziły.

Ostatni start zamierzałam potraktować treningowo, jako egzamin z pracy z mapą przed BNO w terenie. Chwilę przed rejestracją pogadałam z Piotrem, ale potem już oddałam się koncentracji nad zadaniem.

Odbiór czipa w Biurze Zawodów
Ostatnie zawody to start masowy (a nie jak wcześniej - interwałowy, gdzie każdy ma wyznaczoną minutę startu). O mały włos nie przegapiłam startu Początkujących, bo wydawało mi się, że ruszam o 19:10, a nie o 19:00. Gdyby nie usłyszane w oddali moje nazwisko, czekałabym i czekała...

... a tak, szybki "klir i czekap" czipa, mapa pod stopą i odliczanie do startu.


Równo o 19:00 poszły konie po betonie. U mnie jednak pierwsze kroki w marszu, orientowanie mapy i dopiero w trucht. Pierwszy punkt po prostej od startu, szybkie sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i dalej! Dwójka za nastęnym budynkiem, tyle, że od du** strony, zatem łapię skrót, sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i za kolejny blok do trójki, gdzie znowu sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i... chwila zastanowienia... orientowanie mapy i do czwórki! Mamy to! Sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i do pobliskiej piąteczki. Tam również sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i wzdłuż ogrodzenia do szóstki pod górkę. Nie inaczej jak sprawdzenie numeru punktu, piku-piku. 

W tym momencie pomyślałam "Jest dobrze!", aby skarcić się od razu "Nie chwal dnia przed zachodem, skup się na mapie". Do siódemki w kierunku skrzyżowania leciałam jak na skrzydłach. Punkt ukryty był jednak na chodniku, a nie na parkingu. Dopadłam go po chwili wypatrywania, sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i odwrót do ósemki.



Tam kurtuazyjne sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i długa do dziewiątki! Po drodze mijam tatę z synkiem, biegną tam gdzie ja, bo komentują zgodność mapy z mijanymi obiektami na mapie. Razem dobiegamy do punktu, gdzie u mnie następuje kolejno: sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i do punktu numer 10, ukrytego przy śmietniku. Szybkie sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i przelot do jedenastki. Jeden budynek, drugi, trzeci... Przebiegłam za daleko, punktu nie widać, wracam ciut i jest!!! Sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i do dwunastki. Myślę, sobie, że to chyba już końcówka. Mam rację. Uświadamiam sobie, że ostatni punkt jest pod budynkiem Urzędu Dzielnicy, spod którego startujemy. Jak szalona biegnę przez polanę, szukam punktu, sprawdzenie numeru punktu, piku-piku i przez hol budynku do mety!


Nawet nie pamiętam, że mnie fotografowano... Spojrzałam na zegarek z myślą "Jest dobrze! Czas przyzwoity i przy trasie 2 km, nabiegane tylko z 200 metrów. Sukces!" Jeszcze nie kończyłam bno z czasem 17:31.

Oddanie czipa, pobór wydruku z wynikami. Sprawdziłam tylko, że jestem sklasyfikowana,. Wyjątkowo mało strat kątem oka wypatrzyłam (są podkreślone na wydruku wyników), ale wzięłam wodę i poszłam sobie w swoją stronę.

Dopiero wieczorem w domu dostałam info, że oto jestem najszybszą kobietą na trasie Początkujących i ominęły mnie famfary i oklaski, z uściskiem dłoni Naczelnika Wydziału Sportu włącznie. Po analizie wyników okazało się, ze mam tylko minutę i pięć sekund straty do lidera i uplasowałam się na czwartym miejscu w open. Coraz bliżej podium, coraz blizej podium... zanuciłam jak świąteczną piosenkę Coca-coli.

sobota, 27 września 2014

górski debiut półmaratoński czyli Półmaraton Sowiogórski

Przyjazd pod Schronisko Orzeł w Górach Sowich dzień przed zawodami i... nie mam złudzeń, jeśli pogoda się nie zmieni, to widoki wynagrodzą mi cały trud na trasie półmaratonu..


Szczęśliwie, następnego dnia było chłodno, ale po mgle nie było śladu. Kilka chwil po starcie pojawiło się nawet słońce.


Trasę kontemplowałam wielokrotnie, a profilu naczyłam się na pamięć. Strategia na bieg była taka, aby wolniej pobiec pierwszą połowę, a potem już gnać do mety co sił w nogach. Niby prosta, ale w górach biega się inaczej niż na ulicy... Bałam się zakwaszenia na początku i zdychania przez to pod koniec...


Już na starcie ustawiłam się z tyłu stawki, po co to się denerwować, że wszyscy już na początku mnie wyprzedzają. No i... swoje miejsce w szeregu trzeba znać. Na pierwszych metrach podbieg, ale ja spokojnie sobie drepczę, nie on pierwszy na trasie, nie ostatni... Gdy się wypłaszczyło (bo ja wcale nie czułam, że jest w dół), wyprzedziła mnie jakaś para. Ciągle na oku miałam klubową koleżankę. Do piątego kilometra jakoś zleciało. Od śniadania było daleko, zatem postanowiłam zjeść pół batona energetycznego. To był dobry pomysł, bo zaczęło być bardzo stromo. Trasa zakręcała o 150 stopni, mogłam zobaczyć kto za mną.... a tam pusto. Albo jestem ostatnia, albo się ktoś dalej wlecze... Teraz już wiem, że zamykałam stawkę.

Klubowa koleżanka dogoniła biegnących przed nią chłopaka i dziewczynę, ale para biegaczy wypruła do przodu i ich nawet nie widziałam. Robiłam swoje. Wolno truchtałam w górę. Las zasłaniał widoki. W końcu trafiła się droga po betonowych płytach. Tam to dopiero było stromo! Zrezygnowałam z biegu, maszerowałam raźno, aż wypatrzyłam przed sobą dziewczynę, klubowego kolegę i mocno słabnącego znajomego z Grand Prix Warszawy. Klubowicz miał zamiar zejść z trasy z powodu kontuzji. Starszy Pan od GPW, gdy go doszłam, chwilę porozmawiał ze mną, głównie o startach w ramach GPW, poskarżył się na kontuzję i tyle było tego naszego rozmawiania, bo... gdy się wypłaszczyło, podziękowałam i pobiegłam dalej. Cieszyłam się, że trzy osoby zostały w tyle.

Przy bufecie na ósmym kilometrze szybki łyk wody i w górę. Dotarcie do punktu nie było łatwe, bo znajdowało się w miejscu sporej, rozjeżdżonej przecinki, która po tygodniowych opadach poprzedzających start, była błockiem nad błocka. Nic to, co się wysuszy, to się wykruszy. Ciach prach i.... wyprzedziłam klubową koleżankę i obiecałam sobie, że jeśli mnie doścignie, to się jej uwieszę i będę starała się biec dalej z nią. Póki co, nie zamierzałam się dać złapać...

Skończyła się już leśna dróżka, zaczęły się kamienie. Średnio się po nich biegło, bo niektóre były nierówne, ale lepsze to niż błoto pod kostki. Miejscami było mokro, ale kałuże były krystalicznie czyste. Dopadłam dziewczynę biegnącą przed, wyprzedziłam i gnam dalej. Niby spokojnie, bo przecież jestem przed półmetkiem, ale to wyprzedzanie mnie nakręciło. W oddali widzę damską różową koszulkę. Biegnie równo, skacze po kamykach, czasem ginie w drzewach na poboczu. Im jestem jej bliżej, widząc błoto rozumiem, skąd taka taktyka. 

Zaczynam słyszeć owacje na szczycie Wielkiej Sowy, sama myśl, że za chwilę będzie już z górki niesie mnie do przodu. Różowa napiera, choć kluczy między kałużami. Widząc jej różowe najki, mam w głowie tylko jedną myśl: "Oszczędzasz od błota buty, jesteś moja!" Nie wiem, czy szelmosko się przy tym uśmiechnęłam, czy zachowałam pokerową twarz, robiłam swoje. Trochę uczepiłam się jej, aby widząc już szczyt, wyprzedzić i gnać. Na szczycie byłam tyle, co przebiegłam trasą wzdłuż, nawet się za bardzo nie rozglądałam. Chciałam w dół!!!

No i się zaczęło, dochodziła mnie Różowa i zostawała w tyle. Wydaje mi się, że z trzy kilometry to trwało... Szło mi. Leciałam na tych zbiegach, na zegarku miewałam średnią prędkość 5:50 min/km. Potem jej już nie słyszałam za sobą, a dopiero przy bufecie na czternastym miałam pewność, że została na tyle daleko, aby mi nie zagrozić. W międzyczasie ścigania z Różową, udało się wyprzedzić parę, co mnie wzięła na drugim czy trzecim. Kolejny za mna!

Przed samym bufetem pochłonęłam drugą część batona energetycznego i biegłam dalej. Jeszcze jeden niegroźny podbieg i będzie końcóweczka. Po 16 kilometrze na szutrowej drodze w oddali widziałam chłopaka, którego doszła wcześniej klubowa koleżanka, ale odległość między nami się nie zmniejszała, wiedziałam, że jego nie wyprzedzę. Ten etap wydał mi się monotonny. Biegłam w ciszy, podziwiałam widoki, ale tylko ukradkiem, bo pod nogi patrzeć trzeba. Takie odczekiwanie, aż dystans minie. Było jednak miło, biegło mi się dobrze.

W okolicach dziewiętnastego kilometra zdziwiona zobaczyłam biegnącego z naprzeciwka trenera. Gdy był bliżej spytałam, czy wyglądam jakbym potrzebowała lekarza, uznał, że nie i pobiegł po klubową koleżankę. A na mnie czekał z pięćset metrów dalej klubowy kolega, z którym razem dobiegłam do mety. Zagadywał mnie, motywował, zdradzał tajniki końcówki trasy, która była mocno pod górę.

Było stromo okrutnie, ledwo szłam. Okazało się, że chłopak, który był taaak daleko przede mną, jest raptem z sześćdziesiąt metrów wyżej, ale to były lata świetlne... Niby przyspieszyłam, bo jego plecy były MOCNO w zasięgu oka, ale co z tego, jak wspinałam się niemal po pionowym podejściu. Ostatnie metry, gdy się wypłaszczyło były moje! Wbiegłam na metę dziesięć sekund po nim!


Dotarłam na metę w czasie 02:40:57, tj. godzinę później niż najszybsza kobieta na trasie (nota bene moja klubowiczka, dzieląca ze mną pokój w pensjonacie). Moje średnie tempo to 7:37 min/km, a liderki 4:47. Byłam 141 w open (na 148 osób), wśród kobiet byłam na 26/31 lokacie, a w kategorii wiekowej na miejscu 15/17.

Nie liczby są tu jednak najważniejsze. Ważne jest, że dzięki taktyce, udało mi się poprawić lokatę, a także, że odkryłam w sobie pokłady rywalizacji, o jakich sama pojęcia nie miałam. Spodobało mi się górskie biganie. Cisza na trasie mnie zaczarowała...

Po zawodach, jak już odetchnęłam, selfi z ekipą BootCamp Polska. Dzióbki wyszły nam, jakbyśmy ćwiczyli od rana.


Z uwagi na liczne nagrody, jakie wybiegali klubowicze, uczestniczyłam w uroczystości wręczania pucharów za miejsca w open i kategorii.


Późnym popołudniem przyszedł czas na brodzenie po zimnej wodzie Jeziora Lubachowskiego...


... i kolacja w Zagórzu Śląskim z widokiem na tamę...


piątek, 26 września 2014

wrzesień: powrót mocy i motywacji

I tydzień
Nowy miesiąc i nowa energia we mnie wstąpiła. Może i dobrze, bo męki i znoje z sierpnia były dla mnie samej nie do zniesienia. Były chwile, gdy uznałam, że cały ten mój sport należy zamknąć na trzy spusty. 

Już pierwszego, w poniedziałek, zaczęłam bez nie-ma-przebacz na treningu BootCamp, gdzie akuratnie królowały gumki. Skakaliśmy w nich maszerowaliśmy, biegaliśmy, czworakowaliśmy, a w przerwach były pompki, podpory, przysiady. Pasmo czuło wysiłek. 


We wtorek siłowe zabawy biegowe, które pozwoliły rozbiegać bolące mięśnie dwugłowe. Za to w czwartek ważna była precyzja. Biegaliśmy z narastającą prędkością, co okrążenie stadionu szybciej. Udało się!


Weekend lajtowy (na ile lajtowo może być z ekipą BootCamp). W sobotę krótkie kibicowskie bieganko po plaży w Sopocie, potem na hipodrom i w końcu po torze, co zostało uwiecznione na filmiku.

Tydzień kończę z 20 kilometrami w nogach. Dwugłowe i pośladkowe często przypominają o sobie, zbyt często...

II tydzień
Start tygodnia z BootCampem. Te poniedziałkowe treningi mijają jak z bicza trzasł! Rozgrzewka, kilka podporów, trochę pogaduch w międzyczasie, obwodzik (skakanka, pompki, wykroki, podpory z nogami na chuśtawce, rzucanie piłką lekarską) i mija godzinka...

Wtorek budzi mnie drętwieniem lewej nogi. Ciagnie łydka i pośladek. Na Agrykoli się jednak stawiam i tradycyjnie rozbieguję to, co boli i doskwiara. Tym razem była zabawa biegowa: mocne 3 min, 2 min, 1 min z minutowymi przerwami w truchcie. Wszystkiego trzy serie. Trasa ze schodami, podbiegiem i zbiegiem Myśliwiecką. Polubiłam zabawy biegowe, widzę swój progres między tym, co było w czasie pętelek w styczniu, a tym co biegam teraz.

Zakwasy po mocnym treniengu okrasiły mi środowe południe, jednak rozbiegałam je wieczorem w ramach Szybkiego Mózgu na Wysokim Wilanowie, gdzie zmierzyłam się po raz kolejny z mapą. Tu relacja.

Czwartkowa Agrykola była lajtowa. W obliczu sobotniego startu nie mogła być inna. Robiliśmy dziesięć dwusetek, ale na 80% możliwości. Mieliśmy się koncentować na technice, a nie na szybkości. Jak zwykle usłyszałam: "Łokcie do siebie i prawa ręka wyżej". Staram się to kontrolować, ale często jeszcze zapominam...

W sobotę start w Kabatach. Jesienny cykl Grand Pix Warszawy rozpoczęłam dość słabo. Udało się pobiec w czasie niższym niż godzina, więcej z siebie nie dałabym rady wycisnąć. Tu relacja. Po biegu nieoczekiwana zmiana miejsc i kibicowanie BootCampowi na Biegu Fair Play.



Do kompletu weekendowych startów dopisać trzeba Wawerską Piątkę, gdzie okazałam się piątą szybkobiegaczką na dzielni! Tu relacja. Usłyszałam również, że ładnie technicznie biegam, co również cieszy, bo całą drogę powtarzałam w myślach: "Łokcie do siebie, prawa ręka w górę!". Podziałało!

Kilometraż tygodnia - 49 km.

III tydzień
Początek tygodnia z BootCampem, choć nie łatwy bo po dwóch startach w weekend czuję zmęczenie w nogach. Było dużo krabów, zajączków i czworaków, o skakaniu przez płotki nie wspomnę. Oszczędzałam się, szczególnie jak przyszlo mi skakać na jednej nodze. Rozruszanie pomogło, nie powiem.

fot. BootCamp Polska
We wtorek przypadł czas na trening siłowy. W ciągu dnia pobolewa lewe pasmo, jest obawa o kontuzję. Decyduję się iść na trening, ale być ostrożną. Po rozgrzewce, w czasie przemieszcania pod Kopiec Powstania na Bartyckiej zaczęłam czuć mrowienie prawej stopy, które promieniowało na piszczel. Zostałam grupie mocno z tyłu. Schody zrobiłam lajtowo (pięć razy 355 stopni), ale w truchcie. Ból i mrowienie nie nasilało się, powrót udało się zrobić biegiem. Wolno i bezboleśnie.

Jeszcze we wtorek podjęłam decyzję o odpuszczeniu treningu w czwartek. Regeneracja przynajmniej do piątku, kiedy może się skuszę na rower. Zmęczenie nóg w środę odchodzi. Ciut bolą po schodach pośladkowe.

W piątek rower był, jak planowałam. Godzinka jazdy i 17,2 km. Objazd dzielnicy na lekko przyspieszonym tętnie z pogaduchami. W sobotę rano lekkie ciągnięcie mięśni pośladkowych. Zaczynam ostatnio dzień od refleksji, że jak boli - to żyję.

Zakwasiki nie powstrzymały mnie przed dotarciem na trening BootCamp z serii Adventure, gdzie na rozgrzewkę frisbee z bieganiem, skipami, pajacykami i pompkami, potem wdrapywanie czworakami się pod Górkę Szczęśliwicką i znowu pompki jako przerywniki, dalej taczki na jedną nogę i pompki w staniu na rękach, chwila czworaków tyłem z przejściem między tunelem z ud, a także dwudziestominutowy obwód z burpeesami podbiegiem, czołganiem, zbiegiem, przejściem pająka na placu zabaw, dwie betonowe rury na czworaka i powtórka.


Na koniec porządna dawka rozciągania. Także tego... było fajnie.

Niedzielne, mgliste, jesienne wybieganie z Szaloną Go, Avą i Babskim Klubem Biegowym Gazele i Pumy. Wyszło mi 17,5 km. Ciężko wstaje mi się na poranne biegowe harce, ale satysfakcja z powrotu do domu o godz. 9:30 z zaliczonym treningiem jest bezcenna!


Tydzień kończę z dwoma treningami BootCamp, wybieganymi 25 km, a do tego doszedł rower - 17,2 km. Po odpoczynkowej środzie i czwartku samopoczucie treningowe poprawiło się diametralnie. Pośladkowe (szczególnie lewy) nadal są odczuwalne.

IV tydzień
Start tygodnia przebiegał na spokojnie. Zrezygnowałam z BootCamp, bo łydki i pośladkowe domagały się odpoczynku, a nie porcji ćwiczeń. W regeneracji łydek bardzo przydały się podkolanówki kompresyjne.

Na wtorkowy trening klubowy na Agrykoli stawiłam się w pełnej gotowości, a tam czekały na mnie wykroki na różne sposoby, do tego żabki po schodach. Siła będzie jak marzenie. Zakwasy też. Na deser były cztery kilometry OBW2, które miałam zadanie biec w tempie 5:30 min/km.

W środy dodaję sobie stały element treningowy w postaci zajęć "Zdrowy kręgosłup". Udało się znaleźć takowe w okolicy, więc spełniam namowy fizjoterapeutki i dołączam do grupy. Mój kręgosłup po pierwszych zajęciach, już w domu podziękował ciepełkiem. Grzało w lędźwiach aż miło!

Czwartkowy trening odbył się na dzielni. Biegałam w samotności, w deszczu i z wiatrem w twarz. Zapodałam sobie dwusetki. Osiem. Wpisały się w ośmiokilometrową przebieżkę. Akuratnie przed sobotnim startem.


Sobotni start nie był uwzględniany w planach na ten sezon. Wyszedł dość spontanicznie i niespodziewanie. Nie przypuszczałam, że zadebiutuję na dystansie górskiego półmaratonu, a tu proszę... Sowie Góry okazały się dla mnie szczęśliwe. Nie zmiażdżyły, dały zachętę w postaci widoków, pokazały niedociągnięcia treningowe, utwierdziły, że znajomość trasy oraz dobra, realistyczna taktyka na bieg to podstawa. Relacja z I Sowiogóskiego Półmaratonu się pisze.


W niedzielę udało się potruchtać z rana w górskich okolicznościach przyrody. Wyszło mi sześć kilometrów. Zakwasy dopadły mnie dopiero w drodze powrotnej i trwały przez cały poniedziałek. Tragedii nie ma, ale czwórki i łydki dają o sobie leciutko znać.

Tydzień zakończony z 42 km.

V tydzień
Klubowy wtorek z siłą biegową, tym razem na Stadionie Narodowym. Były skipy i żabki po schodach, potem czterysetki z podbiegiem na schody (a jakże!) i na koniec handicapowa kilometrówka wokół korony.


We wrześniu przebiegłam w sumie 149 km.