niedziela, 17 stycznia 2016

Bieg o Puchar Bielan czyli sprawdzian formy

Cieszę się, że przy okazji odbioru pakietu na Bieg o Puchar Bielan zrobiłam przegląd trasy, bo znowu w trakcie zawodów nie było opcji na podziwianie widoków. Walorów krajoznawczych, co prawda, brak, ale czasem dobrze wiedzieć, którędy się biegnie...

Fotorelacja z przeglądu trasy
Warunki do biegania były dobre. Minus cztery i chyba bez wiatru, bo ja nie czułam... Trasa przygotowana dobrze, organizatorzy się postarali. Gdzieniegdzie błoto pośniegowe, lodu i śniegu na asfaltowych, osiedlowych  w zasadzie brak.

Fot. ze strony organizatora - przygotowania do zawodów

To już tradycja, że od skrętu w Conrada (200-300 metrów od startu) zaczyna się w mojej świadomości pomroczność jasna. Trzyma mnie przez cały dystans i puszcza dopiero za metą.


Dziś biegłam z Pawłem, autorem bloga Poezja Biegania. Paweł nadawał tempo, czasami nawet mnie zwalniał (nie sądziłam, że usłyszę "Wolniej", serio!), co jakiś czas podawał tempo odcinków i dystans do mety. Zając idealny, można rzec. Jeszcze raz Ci, bardzo dziękuję! Dzisiejszy wynik to również Twoja zasługa.

Zameldowaliśmy się na mecie 10 sekund przed czasem życiówki ze stycznia 2015 roku (tu relacja). Mój oficjalny wynik: 25:57.


Nie urwałabym tych sekund w walce o życiówkę, biegłam od czwartego kilometra na oparach. Walczyłam, ale płuca już nie dawały rady... Tętno było wysokie i osiągnęlam maksymalne na finiszu z tempem 3:30 min/km. Cisnęłam do końca, ale zadyszana ubiegałam to co widać...



Pierwsze trzy kilometry było równo po 5:06-5:07 min/km, jednak  czwarty opóźnił mnie i nie byłam w stanie tego nadrobić. Zapisu z zegarka nie prezentuję, bo wyłączyłam go już z medalem na szyi.



Sprawdzian formy wypadł na ocenę dobrą. Plan A na dzisiejszy start zakładał poprawę życówki o około 30 sekund. Plan B mówił o zbliżeniu się do czase sprzed roku, co jak na fakt, że sezon 2015 był poświęcony bieganiu górskiemu nie wygląda źle. Wiem, w którym miejscu jestem, przede mną sporo pracy nad złamaniem dwójki w półmaratonie.

Moje lokaty:
Open - 420/925 (45% stawki)
Open kobiet - 74/263 (28% stawki)
Kategoria wiekowa K20 - 54/222 (24 %stawki)

sobota, 2 stycznia 2016

Mój czwarty cykl Zimowych Górskich Biegów w Falanicy czyli drugi raz na pełnym dystansie

bieg #3, dn. 6 lutego - czyli aby zaliczyć


Start z kategorii na zaliczenie. Spośród czterech biegów, ten wynik będzie do odrzucenia. Do klasyfikacji liczą się tylko trzy najlepsze.

Cel na ten dzień był banalny: przebiec dystans. Obawy, że nie ukończę lub padnę z osłabienia na trasie, były spore.  Niczego innego nie spodziewałam się po dwutygodniowej przerwie treningowej. Nadal jestem osłabiona, bieganie truchtem nie jest komfortowe, a tu na dystansie blisko 10 km aż 255 metrów przewyższenia.

Pierwsze kółko spokojnutko, wyszło w 22 minuty. Nienaładowany Garmin służył jako zegarek tylko, co oddaje poziom mojego przygotowania do tego startu mocno.



Kolejne okrążenie w 23 minuty z hakiem. Mroczki przed oczami były już na pierwszym. Miałam ze sobą batona energetycznego, ale sama myśl, że zaczynam go jeść mnie osłabiała. Biegłam głową, nogi prowadziłam siłą woli. Biegłam, ale chciałam jak najszybciej mieć już za sobą ten start. 

Na trzecim okrążeniu biegło przede mną dwoje biegaczy w białych bluzkach. Na każdym zbiegu i płaskim odchodzili mi, a na podbiegach, gdy oni szli, to ja ich prawie prawie dobiegałam. W normalnych warunkach bym ich wyprzedziła, bo jak czeszę się tak z zawodnikami, to już na szóstym podbiegu ich wyprzedzam. Niestety tym razem spotkałam ich dopiero na mecie.




Nawet wsparcie Naderka na od jeziorka do mety nie poprawiło mojej dyspozycji. Ostatnie okrążenie wyszło w około 22 minuty. Oficjany czas: 66:27. Słabo, ale ze mną było słabo.


bieg #2, dn. 23 stycznia - beze mnie

Dopadł mnie wirus, z temperaturą leżę w łóżku. Forma miała się rozkręcać, a tymczasem przerwa w aktywnościach. 


bieg #1, dn. 2 stycznia - czyli pierwsze śliwki robaczywki

Siarczysty mróz... to zapamiętam z pierwszego etapu cyklu Zimowych Górskich Biegów w Falenicy w tym roku. Kibiców też zapamiętam, za bycie aż do mojego finiszu Wam baaardzo dziękuję, i od razu przepraszam za mój autyzm przedstartowy, ale ja tak w stresie mam...

... a bałam się tego pierwszego biegu baaardzo... Wiem, po zeszłorocznym cyklu, jak ta dycha daje w kość (tu link do relacji). Fakt, nie ma lepszego siłowego treningu jak te dwadziścia jeden podbiegów, ale łatwo i przyjemne nie jest. Daje efekty i satysfakcję (w odwrotnej kolejności), więc wiadomix, że warto, ale w trakcie... Niejednokrotnie będąc treningowo na biegowej ścieżce w Falenicy zastanawiałam się, czy nie zmienić dystansu, ale... skoro są plany, to nie czas i miejsce, aby odpuszczać. No! Twardym trzeba być, a nie miękkim. Nie po to uklepuję wydmę od połowy października, aby efektu nie było, tak?

Zatem przejdźmy do meritum: po pierwsze primo - nie spóźniłam się na start! Brawo ja! Każdy kto zna atmosferę tego cyklu, wie o czym mówię. Po drugie primo - ubrałam się akuratnie. Jedyne na co narzekałam, to na zmarźnięte palce dłoni na rozgrzewce i przed finiszem, ale tak to miód malina - zimowe legginsy i dwie warstwy na długi rękaw dały radę. Po trzecie primo - zadowolonam z poprawy techniki biegowej (dziękuję za serie zdjęć Najwierniejszemu Kibicowi), a po czwarte primo dzwony na Anioł Pański zastały mnie przed szóstym podbiegiem, nie ma wstydu.

Ale od początku - zaczęłam spokojnie. Wiedziałam, że przede mną godzina biegania, trzeba dawkować sobie przyjemności i rozkładać rozsądnie siły. Jak to po starcie wszyscy ruszają na "hurrrra!" pod pierwszy podbieg, a ja wiedząc, że biegnę z harpaganami z zielonymi numerami, trzymałam się w ryzach. Już na drugim podbiegu dopadł mnie pierwszy biegacz z kolejnej serii startowej, starałam się nie panikować na widok tłumów, które mnie wyprzedzają i robić swoje. Tym sposobem dotarłam do końca pierwszej pętelki w czasie 20'45''.

Pierwsze koty za płoty..

Drugie okrążenie zaczęłam już z mroczkami w oczach. Na drugim podbiegu (czyli dziewiątym z dwudziestu jeden) zjadłam gryza batona energetycznego, za nic nie byłam w stanie do przełknąć, gryzłam go w nieskończoność... Zmuszałam się, aby jednak coś zjeść, aby dotrzymać do końca i nie paść jak pies Pluto po drodze. Górzystej drodze. Udało się, połknąć tego gryza do piątego (czyli dwunastego) podbiegu, choć kawalątek czekolady przy ustach dowiozłam aż do finiszu... Biegłam, rozglądając się niemrawo i tłumacząc sobie, że "tylko jeszcze raz dziś w tym miejscu będziesz i to będzie koniec..."

Pierwsze oznaki rywalizacji obudziły się we mnie na szóstym (czyli trzynastym) podbiegu, gdy dopadłam maszerującą parę... "No to mam Was, kotki", pomyślałam. "Jesteście moi". Kobietę wyprzedziłam jeszcze przed szczytem podbiegu, za to Czerwone Spodenki na wypłaszczeniu przyspieszyły, po zbiegu miałam stratę około 50 metrów, ale byłam dobrej myśli. Wyprzedzanko udało się przed rozpoczęciem trzeciego okrążenia. Przy mecie oddałam rękawiczki i poleciałam aby dokonać dzieła. Na zegarku śmignął mi czas 41:45, czyli 21 minut okrążenie... "W aptece nie jesteśmy, prawie równo, to teraz lecę już ile fabryka dała", pomyślałam.

Drugie okrążenie za mną, przeliczam ile biegłam

Trzecie okrążenie lubię, bo jest ostatnie i na trasie już są niedobitki. Takie jak ja! Na podbiegu zagadał mnie jakiś koleś, ale ja po angielsku to w takim stanie nie kipię elokwencją, odburknęlam, że to już the final lap i do domu. Pod koniec drugiego (czyli szesnastego) podbiegu wyprzedziłam współtowarzysza bieszczadzkich harców sprzed dwóch lat i mimo mroczków przed oczami poczułam, że mam powera. Niestety poczułam też, że oddanie rękawiczek to nie był dobry pomysł... Zaczęłam naciągać rękawy, aby chronić zmarźnięte dłonie.... Zasłoniłam nawet zegarek, bo końcówkę i tak biegnę na czuja, a nie na wskazania Garmina.

Biegłam taka zmarźnięta, ciesząc się, że nogi ze zmęczenia mi się nie plączą, czekałam na zbieg po szóstym (czyli dwudziestym) podbiegu, by zacząć finiszować. No i u kresu drogi przed tym podbiegiem zaczeły bić dzwony w pobliskim kościele na Anioł Pański!!! Miałam na zegarku 59 minutę biegu. To, że godziny dziś nie sięgnę, to wiadomo było już po drugim okrążeniu, ale plan B, czyli zbliżenie się do drugiego najlepszego czasu sprzed roku, nadal był realny!

Od dłuższego czasu biegła przede mną Dzewczyna w fioletowej kurtce, zebrałam się zatem za nią, bo gonić zajączka fajnie jest i.... w długą... Fioletowa dostała speeda, dogoniłyśmy razem Panią w różu, ale obie tak mocno finiszowały, że zostałam w swojej pozycji, ciesząc się, że meta już blisko.

Finisz, czyli to co lubię najbardziej

Na mecie wiwatujące zaprzyjaźnione biegaczki, tym razem bez mikrofonu (finisz w Rabce rulez!), gratulowały mi przeżycia. Pierwsze starcie z wydmą ukończyłam z czasem 61:33, co oznaczało, że plan B został wykonany. Oficjalnie do wyników zaliczono mi 61:40.

Mrozu nie widać, ale mocno czuć było te 15 stopni

Starałam się biec na tętno, ale... przy wskazaniu 72 uderzenia na minutę na trzecim podbiegu uznałam, że jednak nie jest to najlepszy pomysł... Pasek często mnie rani, więc zaczęlam go ściągać na brzuch... Niestety przy dwóch warstwach i rękawiczkach nie było to łatwe. Pomiar z brzucha wygląda tak:


Ostatecznie co by nie powiedzieć, start na dobry plus. Czekam na drugą edycję - 23 stycznia.