środa, 15 sierpnia 2018

powrót na asfalt czyli półmaraton w Radzyminie AD 2018

Do Radzymina na półmaraton 15 sierpnia (link strony do zawodów) wracam zawsze z sentymentem. To miasto rodzinne mojej Mamy. Tu znam trasę jak własną kieszeń i mam swoich kibiców.

Bieg organizowany był po raz 27., a ja wzięłam w nim trzeci raz udział. W 2013 roku biegłam na starej trasie z Ossowa do Radzymina (tu relacja), którą zmieniono na obecną ze startem i metą w Radzyminie w 2014 roku (tu relacja). Od 2015 roku raczej poszłam z bieganiem w las i góry i jakoś na asfalt mnie nie ciągnęło... aż do teraz.

Z pewną taką nieśmiałością stanęłam na starcie, bo biegam raczej mało. W tym roku stawiam bardziej na wytrzymałość. Dzień przed biegiem standardowo bóle fantomowe, lekka temperatura i wszystkie choroby świata - czytaj: stres przedstartowy. Zawody miały być testem formy i rozpatrzeniem się, w którym miejscu obecnie z szybkością biegową jestem. Wypadł on dobrze. Założeniem było ukończyć z czasem 2:05' i ten cel zrealizowałam. Fajnie było przez całą trasę widzieć piątkę w tempie biegu z przodu.

Pewnie gdyby nie spotkanie radościańskiego biegacza, z którym na starcie ustawiliśmy się razem, wynik byłby bardziej ostrożny, a tak razem przemierzaliśmy te 21 kilometrów wzajemnie się motywując. Jak to w Radzyminie - było ciepło, słonecznie i prawie zero cienia. Od trzeciego kilometra zaczęliśmy wyprzedzać i w sumie mi się to baaaaardzo podobało. Zabawa skończyła się po nawrotce w Nowym Kraszewie, bo zaczęliśmy biec pod wiatr. Z jednej strony fajny chłodek, ale z drugiej utrudnienie. Oboje mieliśmy kryzys około 14-15 kilometra. Dwa wciągnięte przeze mnie żele (ok. 4 kilometra i na 11 kilometrze) przestały dawać moc - jako zbawienie przyszła cola. Postawiła nad ona na nogi, ale zmęczenie dawało o sobie znać.

fot. T. Doliński
Nie mogłam się doczekać wiaduktu nad ósemką na 19 kilometrze. Przypomniało mi się, że w 2014 roku też odcinek od ronda do wiaduktu ciągnął się niemiłosiernie. Jak ja marzyłam wtedy o podbiegu, o górce, która choć na chwilę urozmaiciłaby płaski asfalt, który wił się po horyzont... Czułam zmęczenie, chciałam już skończyć, mieć to za sobą, odpocząć... Wymyśliłam sobie, że w nagrodę po biegu pójdę do wesołego miasteczka na diabelski młyn i ta wymyślona nagroda prowadziła mnie przed siebie.

Za wiaduktem był 20 kilometr trasy, a ja zaczęłam się nastawiać na finisz. W głowie była jedna myśl "niech to się skończy", a pod nią był malutki cel - aby wyprzedzić dziewczynę w zielonej spódniczce. Od 15 kilometra nie dałam rady jej dojść, choć nawet w tych męczarniach poprawiłam się o kilka lokat, bo byli tacy co już szli. Zielona spódniczka jednak utrzymywała dzielącą nas odległość. Gdy wybiegłam z ul. Korczaka zaczęłam przyspieszać, zostawiłam tam Adama i włączyłam piąty bieg. Spódniczka sukcesywnie się zbliżała, a ja miałam zapas.... 

fot. S. Drabczyk
... gdy ją dogoniłam chwilę pozwoliłam by była przede mną i na ostatnich 200 metrach włączyłam turbodoładowanie. Wbiegłam na metę ze sporym zapasem, biegłam ładnie technicznie i miałam mega satysfakcję, że wyzwoliłam z siebie siły, o których siebie już nie podejrzewałam.

fot. datasport.pl

Radość na mecie ogromna. Cel osiągnięty, skończyłam swój 26. półmaraton i o siedem minut poprawiłam życiówkę na tej trasie z 2013 roku.

O nagrodzie i karuzeli ostatecznie jednak zapomniałam. Przypomniało mi się o tym w drodze powrotnej kilka kilometrów przed domem. Cóż... Biegacze szybko zapominają o trudach z trasy, bo górę biorą endorfiny z mety.

Zamiast podsumowania podzielę się jedną myślą - mniej męczą mnie górskie maratony, które biegam 7-8 godzin, niż taka szybka dwugodzinna połówka.


Moje lokaty:
oficjalny czas: 2:03'57
średnie tempo: 5'46'' min/km 
open: 202/332 (60% stawki)
open kobiet: 23/68  (33% stawki)
kat. wiekowa: 10/27  (37% stawki)