poniedziałek, 30 czerwca 2014

czerwiec miesiącem trudu i znoju

Czerwiec był intensywny. Wiele treningów, wybiegane 142 kilometry i powrót do formy. To twało i na to trzeba było zapracować. Ciężko zapracować.



Z obozu biegowego z Pienin w Bieszczady wróciłam bez kontuzji (relacja >>tu<<). To cieszyło. Powoli zaczęłam się wdrażać do treningów, początkowo samodzielnie, później wróciłam na klubowe spotkania.

Niejako z marszu wystartowałam 7 czerwca w GPW na Siekierkach (>>tu relacja<<). Dzięki zającom wybiegałam nawet przyzwoity czas. Tego samego dnia miałam jeszcze przygodę z BnO (relacja ze Starego Miasta >>tu<<) i to dla mojego kolana było już ciut za dużo. Skończyłam kuśtykając. Dość szybko jednak się z tego utykania wykaraskałam, bo w sobotę za tydzień byłam już w Złotoryji, aby w niedzielę bawić się w najlepsze w błocie. Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów wymęczył mnie i wybawił maksymalnie (relacja >>tu<<). Był moment, gdy kolano lekko się odezwało, ale zaraz potem przemierzałam rzeczkę i wychłodziłam je. Od tamtej pory cisza...

Bieg Wulkanów pokazał moje słabości i obiecałam sobie, że moje wizyty na treningach BootCamp będą regularne. Moje ręce, plecy, obręcz barkowa pozostawiają wiele do życzenia... Komandosem może i nie będę, ale w bieganiu mocny korpus się przydaje.

Pod koniec czerwca na Pozdamczu chadzałam zatem jak kaczka...


... trzymałam podpory tyłem...

... aby potem biegać po skarpie między skarpami i sapać niemiłosiernie ze zmęczenia.

Czerwiec ogłaszam miesiącem trudu i znoju. Pauza spowodowana bólem lewego pasma (drugi maraton, drugie pasmo) nie była długa, ale nadwątliła jakość moich treningów. Bieganie jednostek treningowych przychodziło z trudem, dużo mnie to kosztowało. Chęci były, ale sił za grosz. Po dwudziestym, treningi w Łebie (czterysetki), krosowe wybieganie w Elblągu, czy też wizyty na trasie Zimowych Górskich Biegów w Falenicy, szły już w miarę, ale ciągle czułam, że to nie to... Ostatni czerwcowy start to BnO na Morskim Oku w Warszawie (relacja>>tu<<) udowodnił mi samej, że potrafię i przyspieszyć jak trzeba i wspiąć się biegiem na skarpę również.

Na lipiec patrzę z nadzieją, że będzie łatwiej...

środa, 25 czerwca 2014

Morskie Oko na orientację

Kolejny, już czwarty, etap Szybkiego Mózgu, czyli biegu na orientację organizowanego przez UNTS Warszawa. Tym razem Mokotów i okolice Morskiego Oka. Nic to, że kompas został w domu. We własnym mieście idzie się orientować gdzie północ, choć nie bez tego, aby znowu nie było z zawirowaniami....



Sukcesem było stawić się na starcie o właściwej porze, bo i takie wpadki już miewałam. Pełna gotowość, ostatnie pozdrowienia ze znajomymi biegaczami. (Dzięki Piotrze, że rozumiałeś moją potrzebę koncentracji.) No, i... w drogę.


Pierwszy punkt łatwizna. Piku-piku. Do drugiego zawiodły mnie drogi kręte, bo pomyliłam budynki, ale jest. Piku-piku. Teraz biegniemy nad jeziorko. Wiadoma sprawa. Przy punkcie trzecim fotogaf. Ja czułam, że to mnie zgubi (takie przypadki też już były notowane). Piku-piku i przed siebie. W zabudowania. Wszystko się niby zgadza, właśnie... Niby. Widzę schody, a mapa na to że żadne schody... Próba orientacji gdzie jestem, a gdzie ostatni punkt no i wszystko jasne. Trzeba biec na północ. Taaa... wylądowałam przy punkcie kontrolnym.... ale z siódemką. A ja szukam czwórki, niby ona też na północy... Dobra, skoro tu siódemka, to trójka w dół! Daję długą. Do tej pory biegam grzecznie chodnikami i alejkami. Miastowo! Sporo mi się odbiegło od właściwej drogi, ale powrót z manowców zawsze cieszy. Jest budynek przy Belwederskiej i czwóreczka w podwórku. Piku-piku. 

Patrzę na mapę i strofuję siebie "Masz tę mapę czytać, a nie ją oglądać!". Biegnę uliczkami między blokami do piątki. Uważnie studiuję mapę, gdzie jest przejście a gdzie nie. Obiegam budynek i mam piąteczkę! Piku-piku. Szóstka nieopodal. Piku-piku. No i do siódemki. Wiem, gdzie to! Tam już byłam. Widzę schody, widzę wysoką skarpęa a na dalej lewo nawet stromą alejkę... Szybka decyzja - skarpą! Ciachu ciachu, kto by się bał stromizn i biegusiem zrobić pku-piku. 

Ósemka na horyzoncie i z górki. Piku-piku. Do dziewiątki znowu trzeba było się wspinać, środek trawnika to droga idealna, bo najkrótsza. Piku-piku. A do dziesiątki długa w boczną uliczkę w kierunku Dolnej. Przyznam się nieskromnie, że biegnąc wyprzedzałam dzieciaki. Dziesiątka ukryta pod drzewem. Piku-piku. Pora na metę, ale nie, nie... Nie lecimy na oślep. Sprawdzam czy się da krótszą drogą. Nie da się. To do Dolnej i długa po chodniku. Meta przy szkole. Tam, gdzie być miała. Piku-piku. 

Wszystkie punkty odhaczone, numerki sprawdzane skrupulatnie. Szłam po odczyt z napięciem, bo to nigdy nie wiadomo, czy będzie klasyfikacja. Jest! Strata do najlepszego 14:28 minuty (było się fotografem nie sugerować do zabłądzenia). Lokata 16 na 28 osób, jak na stratę w szukaniu punktu cztery (aż 11:25 minuty!!!) i tak nieźle.

niedziela, 15 czerwca 2014

ekstremalnie acz wesoło Szlakiem Wygasłych Wulkanów

W zasadzie zapisanie się na Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów to był impuls. Dołączyłam do wesołej wycieczki BootCamp Polska bez chwili zastanowienia. Czułam, że to będzie niezapomniana przygoda.


PODRÓŻ

Już w busie było wesoło. Zresztą, z taką ekipą inaczej być nie mogło!

fot. Łukasz Konarski
Czas w podróży minął nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy i dotarliśmy na Dolny Śląsk. Złotoryję przywitaliśmy plankiem. Było hasło: "Dziewczyny na dole", ale jak widać nie wszystkie się podporządkowały...

fot. Jola Antczak

Wyprawa po pakiety pozwoliła na pierwsze zapoznanie się z trasą. Moją uwagę przykuła ściana z linami oparta o samochód, a zaraz potem dwa kontenery, które były połączone deseczką. Wejście na dach po desce to Pikuś w stosunku do wyzwania, jakim było przejście na wysokości na kolejny kontener... Postawiona noga podskakiwała mi mimowolnie. Łydka żyła swoim życiem... Postałam, popatrzyłam i dawaj na czworakach po desce na drugą stronę. Wysokość nawet nie stanowiła problemu, ale na jednej nodze, w czasie przenoszenia drugiej do postawienia dalej, nie dałabym rady ustać. Widząc to trener Piotr zrobił mi przetarcie na takiej samej desce na trawie, a potem przeszłam z nim za rękę i próbowałam sama. Bokiem. Jak widać, sposobów na deskę jest wiele: przód, bok, na czworakach, a byli tacy co się przesuwali okrakiem.


ELIMINACJE

Wieczorem w kilkunastu turach odbyły się biegi eliminacyjne, które każdemu uczestnikowi gwarantowały start w lepszej strefie sratowej w biegu głównym (od pierwszej do trzeciej, a wszystkich było pięć). Trasa biegu wynosiła około jednego kilometra, ale nie był to zwykły kilometr. Biegło się stromym zboczem, pokonywało przeszkody zgromadzone na stadionie, chwilę było płasko, aby za chwilę znowu był podbieg i zbieg, na koniec było czołganie pod sceną. 

Mnie najwięcej czasu zajęło pokonanie ściany z linami. W górę to się nawet szło, ale jak z kąta prostego w stosunku do ściany wskoczyć na samochód, który był wysoko, wysoko? Za trzecim razem wolontariusze mnie wciągnęli.


Po tej przeszkodzie, to już było z górki. Co tam skakanie po słomie, czy bieganie po oponach czy rurach!


Nawet to przejście między kontenerami to była bułka z masłem!

Co prawda, po eliminacjach pojawiła się w mojej łepetynie refleksja: co ja tu robię?, ale tak szybko jak się pojawiła, równie szybko ją zagłuszyłam. Cel na bieg główny był jeden: ukończyć!


ZAWODY

Niedziela nastała szybko. Noc była krótka, a wieczór bogaty w zdarzenia. Wszyscy jednak w zielonych koszulkach z logotypem BootCamp Polska stawiliśmy się na rozgrzewce pod fontanną.

fot. Jola Antczak
Przejście do stref startowych obfitowało w podziwianie biegowych przebierańców. Były smerfy, bobasy, hydraulicy z wąsem, muszkieterowie, pływacy, stwory wszelakie, diabły i baletnice też. 

Starter dał sygnał do wybiegnięcia na trasę. Czekało nas, śmiałków, 13,5 kilometra z przeszkodami. Początkowo uliczkami Złotoryjskiej starówki...



... a potem zaułkami, gdzie do pokonania były schody, płoty, schody, ogrodzenia, a potem znowu schody. Bardzo się cieszyłam, że mogłam korzystać z nowonabytej umiejętności zbiegania.


Po dotarciu na stadion zaczęło się czołganko, pokonywanie kolejnych ogrodzeń, zbocza pionowego jak ściana, gdzie jedyna opcja na poruszanie się w górę to czworakowanie, aż w końcu dotarliśmy do ścianki z linami. Mojej ulubionej. Poszło za pierwszym razem, ale gdyby mi to kazał teraz ktoś powtórzyć...


O właśnie, bo ten samochód to był dla mnnie problematyczny i od strony ścianki z linami i z drugiej. Wyskok mi nie szedł, musiałam usiąść na burcie i dopiero skakać. Tylko weź tu usiądź, jak pupa ciągnie do tyłu. Na tę nogę (co widać na zdjęciu) nie szło. Na drugą poszło.



Później znowu słoma, opony...


...  i pierwsze przetarcie ze środkowiskiem wodnym - czyli rzeczka pod prąd. Nie powiem, przyjenie nawet się brodziło. Szłam dumnie, bo wywrotki uniknąć chciałam. Woda to nie jest to, co ja lubię najbardziej...


Po wyjściu z nurtu Kaczawy do pokonania most. Dobrzy ludzie, jak widać, na trasie byli. Ten odbierający mnie na górze mężczyzna pokonywał przy mnie rzeczkę i ostrzegał o większych kamianiach. Generalnie pomaganie na trasie kwitnie. Nikt (wśród biegaczy z mojej stawki) nie biegnie na oślep. Jest kooperacja, komunikacja i zrozumienie, że ktoś pokonuje przeszkodę wolniej.


Po moście było czołganko po betonowych rurach, przeskakiwanie przez opony i slalom góra-dół po kopcach z błotem. We wszystko pięknie wkomponowane na trasie podbiegi i zbiegi po zboczach. Później kolejna rzeczka, tym razem pokonywana wskroś...


... a dalej czołganko pod mostkiem, przejście przez bunkier, podbieg w pionie pod wykarczowany dopiero co las, potem zbieg i rozpoczynamy przygodę z błotem. Początkowo tylko po kostki, potem już po pas. Zapachu tej brei prędko nie zapomnę! Przesuwaliśmy się po niej dystyngowanie, co chwila omijając konary lub inne niewidoczne w błocie przeszkody. Dalej znowu podbiegi i zbiegi, małe rzeczki, przebieg polami. Kolejny samochód, ale tym razem bez lin. Tu bez pomocy nie ma się szans.

Na trasie czeszę się ciągle z dwoma kobitkami, jedna przebrana za kobietę w ciąży, druga za baletnicę. Co je wyprzedzę na podbiegach, zbiegach czy prostej, to one mnie wyprzedzają na przeszkodach. Tam, gdzie trzeba chwilę poczekać, bo tłum, one załatwiają sprawę obwieszczając kolejce: "Rodzę, rodzę. Proszę mnie przepuścić, rodzę!" Atmosfera biegu jest zabawowa, nikt im się nie przeciwstawia.

Dalej znowu rowami melioracyjnymi, podbiegi i zbiegi, aż wracamy na stadion. Cieszę się, że już końcówka, ale gdzieżby! Znowu stromo w górę. Na górze stał zespół grający szlagiery rocka, tylko ich zapamietałam. Ponoć było jeszcze dwa czy trzy na trasie...

Kolejne pokonywanie płotów, ale tym razem po drabinach i znowu w błoto. Przejście przez płot, przeskok przez auto, czołganie i znowu błoto. Ponoć już ostatnie. Już nie pamiętam, czy znowu byłam na kontenerach i na mojej desce od czworakowania, ale podejrzewam, że jak najbardziej tak.


W końcu dotarłam do mety. Witają mnie wolontariuszki, dostaję medal, który wisi na mojej szyji na łańcuchu, w tym samym czasie gąbką przetarty zostaje mój numer startowy, abym została sklasyfikowana jako ja, a nie jako NN. Zresztą, NNów było by tyle ile startujących. Nie wierzę, że ktoś dotarł do mety nie umorusany po pas. Przynajmniej po pas!

Wydaje mi się, że mój bieg trwał z dwie godziny. Jak okazuje się, że trzy, zastanawiam się kiedy czas stanął?! Chyba na tych morderczych podbiegach... Oficjalny mój czas 03:04:47, lokata: 462/589, wśród kobiet byłam 90 na 156 niewiast. Cel osiągnięty! Bieg radośnie ukończyłam!


********************

Dzień później. Zakwasy były wszędzie. Głównie w ramionach. Obręcz barkowa pokazała swoje słabe oblicze. Siniaki na piszczelach zaczęły się ujawniać w okolicach wtorku. Uderzanie o konary ukryte w błocie zostawiło pamiątkę na kilkanaście dni... O praniu ubrań i butów należy pisać w liczbie mnogiej. Numer ukryłam w koszulce na dokumenty, jeśli zapomnę zapach brei, przypomni mi się od razu...

AAAA! I najważniejsze: nie mogę się doczekać Biegu Wulkanów za rok.

sobota, 7 czerwca 2014

po Starym Mieście z mapą

Po południowej dyszce na Siekierkach przyszła pora na wieczorny bieg na orientację na Starym Mieście z cyklu Szybki Mózg. Impreza na ą i ę, bo w ramach Mistrzostw Polski w BnO. Punkt startu standardowy, ale dmuchana meta, to już nowa jakość na imprezach UNTS Warszawa.

Pełna niepewności, jak to będzie na trasie pozwoliłam się uwiecznić. Pewnie czułam, że tradycyjnie pobłądzę i będzie wesoło...


Jeszcze na starcie robiłam za tłumacza dla jakiegoś Holendra lub Szweda, który nie do końca wiedział, co i jak robić. Jak clearować i checkować chip, gdzie brać mapę itd. Jeszcze na jesieni sama oglądałam się za innymi zawodnikami, co i jak robią, bo było to dla mnie nowością...

Wystartowałam. Bez obsuw i pomyłek z mojej strony. To już sukces. Mapa w rękę i do przodu.



Na początek nowość: nie trzeba się odhaczać na starcie. Koziołek startu czekał na zawodników na ulicy po wybiegnięciu z podwórka. Zatem bez piku-piku. Pierwszy punkt kontrolny (PK) w rogu budynków. Piku-piku. Dalej do PK 2 na rogu, mijałam już ten punkt, więc łatwizna. Piku-piku. Dalej prosto uliczką PK 3. Piku-piku. A teraz do skarpy. Mam PK 4 przy drzewie. Piku-piku. Schody. Gdzie są schody? Są!

I dalej prosta do PK 5. Piku-piku. W lewo do PK 6. Piku-piku. No i się zaczeło. Poszukiwanie PK 7... Tak, tak... zdecydowanie szło już za sprawnie... Wylądowałam na Rynku Nowego Miasta, potem pobłądziłam w podwórkach. Byłam ciągle blisko, a jednak daleko. Gdy wpadłam na PK 8 i PK 9, zaczęłam na nowo orientację w terenie... No zginął ten siódmy, no nie ma... Wpadłam w podwórko, a tam w cieniu wielkiego drzewa punkt. Pewnie czeka na mnie... Jednak nie, a punktu pilnuje nie kto inny jak Piotr. Orienteengowy mój guru i przewodnik. Pozdrowiliśmy się i ruszyłam w drogę. Później Piotr przyznał się, że miał w swej opiece punkt kontrolny niewykorzystywany w Szybkim Mózgu i jedyną osobą, która się pojawiła przy jego podopiecznym - byłam ja.

Trafiłam w końcu na PK 7. Mam Cię, Bratku! Piku-piku. Gdzie ósemka i dziewiątka, to ja już wiem. Robię w miarę szybkie piku-piku i piku-piku, bo pobolewa mnie kolano. Dycha w południe dała się nodzie we znaki... Dobrze, że to już końcówka...

Biegnę do PK 10. Piku-piku. A potem już długa wzdłuż ogrodzenia Biura Zawodów do PK 11. Piku-piku. No i w furtkę i pod balon z metą. FINISZ. Piku-piku.

Uwaga, uwaga! SKLASYFIKOWANA! Ciut kontuzjowana, kulejąca, ale SKLASYFIKOWANA!



GPW na upalnych Siekierkiach czyli nic nowego

Z pewną taką nieśmiałością zdecydowałam się pobiec Grand Prix Warszawy na Siekierkach. To piąty bieg z cyklu (wszystkich jest dziewięć) i warto walczyć o miejsce w kategorii. Jednak wspomnienie kontuzji dość mocno siedziało w mojej pamięci.

Pomyślałam, że spróbuję pobiec na ukończenie. Trasy na Siekierkach nie lubię, bo drepcze się tam dwie pętle po betonowej kostce. Tradycyjnie też jest słonecznie i duszno. 

Standardowo bieg to okazja do spotkań towarzyskich. Powinnam chyba przybywać wcześniej, aby przed startem zdążyć i z rozgrzewką i z pogaduchami. Godzina startu nadchodzi zawsze niespodziewanie...

Zaczęłam z tłumem, czyli za szybko. Po pierwszym kilometrze, kiedy Garmin pokazał tempo 5:20 min/km, uznałam, że zwalniam. To nie jet moje tempo na 10 km, szczególnie po okresie roztrenowania. To była dobra decyzja. Jednak za wyrwanie na początku zapłaciłam zgonowatością na 6 i 7 kilometrze. Tempo spadło mi powyżej 6:00 min/km. Niby udało mi się na ósmym odżyć i dogonić Różową Koszulkę, która biegła dość spory czas przede mną, ale łatwo nie było. Wtedy nastąpił przełom, z nieba spadł mi Deus ex machina. 

Gdy przebiegałam koło mety, gdy zostało mi prawie dwa kilometry jeszcze do biegania, dołączył do mnie Naderek. Pociągnał mnie do tempa 5:30, a na ostatnim kilometrze nawet do 5:20. W międzyczasie dołączył do nas Andrzej, który robił rozbieganie, i tak w trójkę biegliśmy. Dostawałam proste komendy do wykonania: Wydłuż krok. lub Oddychaj głęboko. Było też zachęcanie: Dajesz, przecież to jest tempo, które jest w zasięgu Twoich możliwości. Najbardziej jednak podobały mi się komentarze: Biegnij brzegiem trasy, nie nadganiaj kilometrów. W ten to sposób udało mi się dogonić jeszcze jedną kobietę i finiszować wspólnie z Panią Teresą, której plecy oglądałam przez cały dystans. Były taaakie nieosiągalne, a tu proszę...

Po dotarciu na metę padłam jak długa. Wybrałam na legnięcie cień namiotu-przebieralni. Dość długo dochodziłam do siebie. Na osłodę wygrałam krem przeciwzmarszczkowy.


Wracałm do domu w poczuciu dobrze wykonanego treningu. Jak na czas po kontuzji, to czas 58:17 jest całkiem przyzwoity. Zawdzięczam go, oczywiście, zającom, ale cieszę się, że miejsce w kategorii obronione.

niedziela, 1 czerwca 2014

z Pienin w Bieszczady czyli biegowy tydzień w górach

piątek, 23 maja
Szczawnica, Pieniny
5 km

Przyjazd do schroniska, chwila na zakwaterowanie i wyszliśmy potruchtać. Widok z okna zapowiadał się pięknie nawet po ciemku. 


Trasa spacerowa w kierunku słowackiej granicy idealna do biegania. Po zmierzchu należy tylko zwracać uwagę, aby nie podeptać salamander. Niestety po ostatnich burzach droga wzdłuż Dunajca na Słowacji miejscami trudna do przebycia. Zwalone drzewa tarasują trasę. 

Kolano współpracuje. Pełna obaw zaczynam powrót do treningów po kontuzji lewego pasma.

sobota, 24 maja
Szczawnica, Pieniny
29,5 km

Poranek budzi nas słońcem i przepięknym widokiem. Cisza wokoło i szum Dunajca w dole urzeka mnie mocno.


Około 10tej ruszamy na Trzy Korony. W Krościenku mamy nagrania techniki biegowej, już na 5 kilometrze czuję, że ból doskwiera. Zostaję z tyłu za grupą. Co jakiś czas doganiam towarzystwo i wspólnie wykonujemy ćwiczenia stabilizacyjne na balach lub rozciąganie.

Jeszcze przed szczytem zastaje nas na szlaku burza. Ulewa moczy nas, a słońce niestety nie pojawa się, aby nas wysuszyć. Po wspólnym zdobyciu Trzech Koron, zostaję na szlaku sama. Umawiamy się w schronisku. Na skrzyżowaniu szlaków mam skręcić w lewo i wąwozem dotrzeć gdzie trzeba.... Taaaak... Tylko czemu skręciłam w prawo? Szło się milusio, wędrówka sprawiała mi sporo przyjemności. Naumiałam się tak stawiać nogę, aby nie bolało przy schodzeniu. Wyschłam nawet. Po dwóch kilometrach zaczęłam analizować, co usłyszałam (w lewo), a co zrobiłam (w prawo) i zawrotka. Cztery kilometry gratis, a co?!

Trzy Korony od strony Sromowców Wyżnych
Wróciłam do skrzyżowania szlaków, a tam jak byk na drogowskazie, że do schroniska Trzy Korony w lewo, tyle że ja skręcając w prawo nawet nie mijałam tego drogowskazu... Na dobrym szlaku nie dało się już za bardzo przyspieszyć, bo było mocno skaliście, czasem przeskakiwałam przez strumyk. Szczęśliwie, czekali na mnie, choć i trochę się o mnie martwili...

Kolejny etap razem to przyjście przez Sromowce i przy Czerwonym Klasztorze znowu zostaję sama. Czeka mnie dycha na trasie przy Dunajcu. Początkowo prosta jak drut, mimo że mocno zakręcająca, ale bez przeszkód w postaci poprzewracanych drzew. Marsz szedł mi jak złoto, gorzej gdy chciałam przejść do biegu. Ból w kolanie wracał. Zarem noga za nogą wróciłam do schroniska. 


niedziela, 25 maja
Wąwóz Homole, Pieniny
4 km

Dostaję od trenera lajtową, ale malowniczą trasę. Udaję się do Wąwozu Homole. Mam nawet czas na buju buju z widokiem na Pieniny Małe. Jak nie szarżuję, kolano jest grzeczne.



poniedziałek, 26 maja
Wierchomla, Beskid Sądecki
17,5 km

Trener przykazał dużo podejść, co by wzmocnić uda i pośladki. Zatem z Wierchomli pomaszerowałam w górę - na Halę Łabowską, a stamtąd przez Runek (1082 m n.p.m.) do Bacówka nad Wierchomlą. Pogoda dopisuje.

Runek zdobyty
Na miejscu dużo rozciągania z widokiem na Tatry. Zauważam zmianę podłoża. Już nie ma skał jak w Pieninach.



wtorek, 27 maja
Huta Polańska, Beskid Niski
8 km

Po śniadaniu 3 km w dół do Wierchomli. Fajnie nie spotkać na trasie NIKOGO. Potem transfer w Beskid Niski i w górę (zgodnie z zasadą, że wzmacniamy uda i pośladki) z Huty Polańskiej na Przełęcz Mazgalicę. Po drodze sporo strumyków do przeskakiwania, urokliwy kościółek i obawa czy na trasie nie spotkam niedźwiedzia... 


W drodze powrotnej do schroniska udało mi się zbiegać, co napawało mnie sporym optymizmem, że ja w końcu zacznę znowu biegać. Dopełniłam kilometraż kolejną piątką. Wieczorem dużo rozciągania.


środa, 28 maja
Zyndranowa, Beskid Niski
6 km

Beskid Niski wrócił wiarę w bieganie. Rano z całą grupą zrobiliśmy płaską szósteczkę po okolicy. Kolano współgrało.

Transfer do Zyndranowej i odpoczynek. Napawałam oko tym widokiem, rozciągając się dość długo.



czwartek, 29 maja
Komańcza, Bieszczady
16,1 km

Nieoczekiwana zmiana miejsc i jestem w Komańczy. Wybieram się na wycieczkę wzdłuż granicy. Widoki żadne, bo trasa wiodła lasem, lasem i lasem. Powrót już biegiem, bo niebo zapowiadało, że będzie się działo. Kolano nie boli.


Wieczorem rozciąganie. Pada.

piątek, 30 maja
Komańcza, Bieszczady
17 km

Zaczynam trasę Rzeźnika, choć wiem, że całej nie przemierzę. Pierwszego dnia decyduję się na trasę spod kościoła w Komańczy do Jeziorek Duszatyńskich. Przełom Osławy koło Duszatyna mnie urzeka. Biegnę (tak!) i nucę "Bieszczadzkie anioły".



sobota, 31 maja
Połonina Wetlińska, Bieszczady
17 km

Trener wymyślił trasę z widokami, zatem ruszam w towarzystwie dwóch obozowiczów ze Smereka do Brzegów Górnych. Pogoda na starcie w porządku. Przed wejściem w las biegniemy. Nie pada, ale niebo jest zaniesione chmurami. Im wyżej, tym bardziej wieje i jest mgliście. Potem na Smereku zaczyna też padać. O rany, ten Smerek to było bardzo długie podejście! Niekończące! Miałam tu możliwość wypróbowania kijków trekingowych. Nie powiem, pomagają na podbiegach, podejściach. Przy schodzeniu też. Nie wiem, co z nimi robić na płaskim.

Idziemy Połoniną Wetlińską (widoczność do 10 metrów), ale coraz bardziej z trudem. Nic nie widać. Widoki sobie opowiadamy. Wiatr szaleje, jest zimno i mokro. Moje spodnie (długość 3/4) są przesiąknięte na wskroś i jest mi w nich masakrycznie zimno. Dłonie chowam w rękawy. Są sine. Po kilku kilometrach mam dość i jest mi wszystko jedno. Nic nie widać, oprócz kamieni, po których stąpamy. Cieszę się, że w czasie tej wędrówki mam kompana. Drugi obozowicz zostaje w tyle, utrzymujemy z nim kontakt wzrokowy, ale on idzie sam.

Widoki rekompensujące wszystko

Wiem, że tuż przed Brzegami jest Chatka Puchatka, schronisko. Oby tam dojść, choć chwilę się ogrzać. Mój kompan odlicza mi czas, gdy tam dotrzemy. Pokrzepia mnie. Dzielę się z nim marzeniem, że chciałabym, aby w tym schronisku był rozpalony kominek. Uprzedza mnie jednak, że to miejsce z klepiskiem zamiast podłogi i abym nie oczekiwała luksusów. Eh... 

Faktycznie w Chatce Puchatka bardzo ubogo. Dostajemy herbaty i ruszamy dalej. Dziwnie przygląda nam się grupa turystów, oprócz wiatrówek mamy krótkie spodenki. To nie jest ubranie na taką pogodę.

Szczęśliwie, gdy zeszliśmy do linii lasu wiatr ucicha. Mżawka jeszcze trochę nas prześladuje. Najważniejsze, że jest cieplej. Jesteśmy w stanie nawet widzieć kawałek Połoniny Caryńskiej.

Wracamy do Cisnej, gdzie mieszkamy. Marzymy tylko o prysznicu i ciepłej kołdrze. Wieczorem, jak zwykle, rozciąganie.


niedziela, 1 czerwca
Tarnica i Halicz, Bieszczady
20 km

Startujemy z Wołosatego. Tym razem już tylko we dwoje, z moim wczorajszym towarzyszem. Ruszamy szlakiem na Tarnicę (1346 m n.p.m.) i Halicz, aby wrócić przez Przełęcz Bukowską. Niestety po wejściu na szczyt nachodzi mgła, nic nie widzimy... Te Bieszczady, to chcą, abym tu jeszcze wróciła, ja tu niczego nie zobaczyłam jeszcze - pomyślałam.

Za Haliczem (1333 m n.p.m.) przejaśnia się. Odsłania się widok na Bieszczady po stronie ukraińskiej.


Po zejściu do lasu widoków już nie ma... Mam ogromny niedosyt Bieszczadzkich panoram.


Podsumowanie obozu
Sportowe: prawie 140 km w 10 dni, więcej się nie dało. Zdecydowanie pokonałam je marszem nie biegiem, ale wzmocnienie nóg od podchodzenia czuć. Przychodzi mi na myśl hasło: od kontuzji to jej braku. A! i przekonałam się o sile i skuteczności rozciągania. 

Urlopowe: totalny reset. Chyba dopiero po tygodniu zastanowiłam się nad dniem tygodnia i datą. Kilka dni bez zasięgu dały oderwanie od rzeczywistości, internetu.