niedziela, 1 czerwca 2014

z Pienin w Bieszczady czyli biegowy tydzień w górach

piątek, 23 maja
Szczawnica, Pieniny
5 km

Przyjazd do schroniska, chwila na zakwaterowanie i wyszliśmy potruchtać. Widok z okna zapowiadał się pięknie nawet po ciemku. 


Trasa spacerowa w kierunku słowackiej granicy idealna do biegania. Po zmierzchu należy tylko zwracać uwagę, aby nie podeptać salamander. Niestety po ostatnich burzach droga wzdłuż Dunajca na Słowacji miejscami trudna do przebycia. Zwalone drzewa tarasują trasę. 

Kolano współpracuje. Pełna obaw zaczynam powrót do treningów po kontuzji lewego pasma.

sobota, 24 maja
Szczawnica, Pieniny
29,5 km

Poranek budzi nas słońcem i przepięknym widokiem. Cisza wokoło i szum Dunajca w dole urzeka mnie mocno.


Około 10tej ruszamy na Trzy Korony. W Krościenku mamy nagrania techniki biegowej, już na 5 kilometrze czuję, że ból doskwiera. Zostaję z tyłu za grupą. Co jakiś czas doganiam towarzystwo i wspólnie wykonujemy ćwiczenia stabilizacyjne na balach lub rozciąganie.

Jeszcze przed szczytem zastaje nas na szlaku burza. Ulewa moczy nas, a słońce niestety nie pojawa się, aby nas wysuszyć. Po wspólnym zdobyciu Trzech Koron, zostaję na szlaku sama. Umawiamy się w schronisku. Na skrzyżowaniu szlaków mam skręcić w lewo i wąwozem dotrzeć gdzie trzeba.... Taaaak... Tylko czemu skręciłam w prawo? Szło się milusio, wędrówka sprawiała mi sporo przyjemności. Naumiałam się tak stawiać nogę, aby nie bolało przy schodzeniu. Wyschłam nawet. Po dwóch kilometrach zaczęłam analizować, co usłyszałam (w lewo), a co zrobiłam (w prawo) i zawrotka. Cztery kilometry gratis, a co?!

Trzy Korony od strony Sromowców Wyżnych
Wróciłam do skrzyżowania szlaków, a tam jak byk na drogowskazie, że do schroniska Trzy Korony w lewo, tyle że ja skręcając w prawo nawet nie mijałam tego drogowskazu... Na dobrym szlaku nie dało się już za bardzo przyspieszyć, bo było mocno skaliście, czasem przeskakiwałam przez strumyk. Szczęśliwie, czekali na mnie, choć i trochę się o mnie martwili...

Kolejny etap razem to przyjście przez Sromowce i przy Czerwonym Klasztorze znowu zostaję sama. Czeka mnie dycha na trasie przy Dunajcu. Początkowo prosta jak drut, mimo że mocno zakręcająca, ale bez przeszkód w postaci poprzewracanych drzew. Marsz szedł mi jak złoto, gorzej gdy chciałam przejść do biegu. Ból w kolanie wracał. Zarem noga za nogą wróciłam do schroniska. 


niedziela, 25 maja
Wąwóz Homole, Pieniny
4 km

Dostaję od trenera lajtową, ale malowniczą trasę. Udaję się do Wąwozu Homole. Mam nawet czas na buju buju z widokiem na Pieniny Małe. Jak nie szarżuję, kolano jest grzeczne.



poniedziałek, 26 maja
Wierchomla, Beskid Sądecki
17,5 km

Trener przykazał dużo podejść, co by wzmocnić uda i pośladki. Zatem z Wierchomli pomaszerowałam w górę - na Halę Łabowską, a stamtąd przez Runek (1082 m n.p.m.) do Bacówka nad Wierchomlą. Pogoda dopisuje.

Runek zdobyty
Na miejscu dużo rozciągania z widokiem na Tatry. Zauważam zmianę podłoża. Już nie ma skał jak w Pieninach.



wtorek, 27 maja
Huta Polańska, Beskid Niski
8 km

Po śniadaniu 3 km w dół do Wierchomli. Fajnie nie spotkać na trasie NIKOGO. Potem transfer w Beskid Niski i w górę (zgodnie z zasadą, że wzmacniamy uda i pośladki) z Huty Polańskiej na Przełęcz Mazgalicę. Po drodze sporo strumyków do przeskakiwania, urokliwy kościółek i obawa czy na trasie nie spotkam niedźwiedzia... 


W drodze powrotnej do schroniska udało mi się zbiegać, co napawało mnie sporym optymizmem, że ja w końcu zacznę znowu biegać. Dopełniłam kilometraż kolejną piątką. Wieczorem dużo rozciągania.


środa, 28 maja
Zyndranowa, Beskid Niski
6 km

Beskid Niski wrócił wiarę w bieganie. Rano z całą grupą zrobiliśmy płaską szósteczkę po okolicy. Kolano współgrało.

Transfer do Zyndranowej i odpoczynek. Napawałam oko tym widokiem, rozciągając się dość długo.



czwartek, 29 maja
Komańcza, Bieszczady
16,1 km

Nieoczekiwana zmiana miejsc i jestem w Komańczy. Wybieram się na wycieczkę wzdłuż granicy. Widoki żadne, bo trasa wiodła lasem, lasem i lasem. Powrót już biegiem, bo niebo zapowiadało, że będzie się działo. Kolano nie boli.


Wieczorem rozciąganie. Pada.

piątek, 30 maja
Komańcza, Bieszczady
17 km

Zaczynam trasę Rzeźnika, choć wiem, że całej nie przemierzę. Pierwszego dnia decyduję się na trasę spod kościoła w Komańczy do Jeziorek Duszatyńskich. Przełom Osławy koło Duszatyna mnie urzeka. Biegnę (tak!) i nucę "Bieszczadzkie anioły".



sobota, 31 maja
Połonina Wetlińska, Bieszczady
17 km

Trener wymyślił trasę z widokami, zatem ruszam w towarzystwie dwóch obozowiczów ze Smereka do Brzegów Górnych. Pogoda na starcie w porządku. Przed wejściem w las biegniemy. Nie pada, ale niebo jest zaniesione chmurami. Im wyżej, tym bardziej wieje i jest mgliście. Potem na Smereku zaczyna też padać. O rany, ten Smerek to było bardzo długie podejście! Niekończące! Miałam tu możliwość wypróbowania kijków trekingowych. Nie powiem, pomagają na podbiegach, podejściach. Przy schodzeniu też. Nie wiem, co z nimi robić na płaskim.

Idziemy Połoniną Wetlińską (widoczność do 10 metrów), ale coraz bardziej z trudem. Nic nie widać. Widoki sobie opowiadamy. Wiatr szaleje, jest zimno i mokro. Moje spodnie (długość 3/4) są przesiąknięte na wskroś i jest mi w nich masakrycznie zimno. Dłonie chowam w rękawy. Są sine. Po kilku kilometrach mam dość i jest mi wszystko jedno. Nic nie widać, oprócz kamieni, po których stąpamy. Cieszę się, że w czasie tej wędrówki mam kompana. Drugi obozowicz zostaje w tyle, utrzymujemy z nim kontakt wzrokowy, ale on idzie sam.

Widoki rekompensujące wszystko

Wiem, że tuż przed Brzegami jest Chatka Puchatka, schronisko. Oby tam dojść, choć chwilę się ogrzać. Mój kompan odlicza mi czas, gdy tam dotrzemy. Pokrzepia mnie. Dzielę się z nim marzeniem, że chciałabym, aby w tym schronisku był rozpalony kominek. Uprzedza mnie jednak, że to miejsce z klepiskiem zamiast podłogi i abym nie oczekiwała luksusów. Eh... 

Faktycznie w Chatce Puchatka bardzo ubogo. Dostajemy herbaty i ruszamy dalej. Dziwnie przygląda nam się grupa turystów, oprócz wiatrówek mamy krótkie spodenki. To nie jest ubranie na taką pogodę.

Szczęśliwie, gdy zeszliśmy do linii lasu wiatr ucicha. Mżawka jeszcze trochę nas prześladuje. Najważniejsze, że jest cieplej. Jesteśmy w stanie nawet widzieć kawałek Połoniny Caryńskiej.

Wracamy do Cisnej, gdzie mieszkamy. Marzymy tylko o prysznicu i ciepłej kołdrze. Wieczorem, jak zwykle, rozciąganie.


niedziela, 1 czerwca
Tarnica i Halicz, Bieszczady
20 km

Startujemy z Wołosatego. Tym razem już tylko we dwoje, z moim wczorajszym towarzyszem. Ruszamy szlakiem na Tarnicę (1346 m n.p.m.) i Halicz, aby wrócić przez Przełęcz Bukowską. Niestety po wejściu na szczyt nachodzi mgła, nic nie widzimy... Te Bieszczady, to chcą, abym tu jeszcze wróciła, ja tu niczego nie zobaczyłam jeszcze - pomyślałam.

Za Haliczem (1333 m n.p.m.) przejaśnia się. Odsłania się widok na Bieszczady po stronie ukraińskiej.


Po zejściu do lasu widoków już nie ma... Mam ogromny niedosyt Bieszczadzkich panoram.


Podsumowanie obozu
Sportowe: prawie 140 km w 10 dni, więcej się nie dało. Zdecydowanie pokonałam je marszem nie biegiem, ale wzmocnienie nóg od podchodzenia czuć. Przychodzi mi na myśl hasło: od kontuzji to jej braku. A! i przekonałam się o sile i skuteczności rozciągania. 

Urlopowe: totalny reset. Chyba dopiero po tygodniu zastanowiłam się nad dniem tygodnia i datą. Kilka dni bez zasięgu dały oderwanie od rzeczywistości, internetu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz