niedziela, 15 czerwca 2014

ekstremalnie acz wesoło Szlakiem Wygasłych Wulkanów

W zasadzie zapisanie się na Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów to był impuls. Dołączyłam do wesołej wycieczki BootCamp Polska bez chwili zastanowienia. Czułam, że to będzie niezapomniana przygoda.


PODRÓŻ

Już w busie było wesoło. Zresztą, z taką ekipą inaczej być nie mogło!

fot. Łukasz Konarski
Czas w podróży minął nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy i dotarliśmy na Dolny Śląsk. Złotoryję przywitaliśmy plankiem. Było hasło: "Dziewczyny na dole", ale jak widać nie wszystkie się podporządkowały...

fot. Jola Antczak

Wyprawa po pakiety pozwoliła na pierwsze zapoznanie się z trasą. Moją uwagę przykuła ściana z linami oparta o samochód, a zaraz potem dwa kontenery, które były połączone deseczką. Wejście na dach po desce to Pikuś w stosunku do wyzwania, jakim było przejście na wysokości na kolejny kontener... Postawiona noga podskakiwała mi mimowolnie. Łydka żyła swoim życiem... Postałam, popatrzyłam i dawaj na czworakach po desce na drugą stronę. Wysokość nawet nie stanowiła problemu, ale na jednej nodze, w czasie przenoszenia drugiej do postawienia dalej, nie dałabym rady ustać. Widząc to trener Piotr zrobił mi przetarcie na takiej samej desce na trawie, a potem przeszłam z nim za rękę i próbowałam sama. Bokiem. Jak widać, sposobów na deskę jest wiele: przód, bok, na czworakach, a byli tacy co się przesuwali okrakiem.


ELIMINACJE

Wieczorem w kilkunastu turach odbyły się biegi eliminacyjne, które każdemu uczestnikowi gwarantowały start w lepszej strefie sratowej w biegu głównym (od pierwszej do trzeciej, a wszystkich było pięć). Trasa biegu wynosiła około jednego kilometra, ale nie był to zwykły kilometr. Biegło się stromym zboczem, pokonywało przeszkody zgromadzone na stadionie, chwilę było płasko, aby za chwilę znowu był podbieg i zbieg, na koniec było czołganie pod sceną. 

Mnie najwięcej czasu zajęło pokonanie ściany z linami. W górę to się nawet szło, ale jak z kąta prostego w stosunku do ściany wskoczyć na samochód, który był wysoko, wysoko? Za trzecim razem wolontariusze mnie wciągnęli.


Po tej przeszkodzie, to już było z górki. Co tam skakanie po słomie, czy bieganie po oponach czy rurach!


Nawet to przejście między kontenerami to była bułka z masłem!

Co prawda, po eliminacjach pojawiła się w mojej łepetynie refleksja: co ja tu robię?, ale tak szybko jak się pojawiła, równie szybko ją zagłuszyłam. Cel na bieg główny był jeden: ukończyć!


ZAWODY

Niedziela nastała szybko. Noc była krótka, a wieczór bogaty w zdarzenia. Wszyscy jednak w zielonych koszulkach z logotypem BootCamp Polska stawiliśmy się na rozgrzewce pod fontanną.

fot. Jola Antczak
Przejście do stref startowych obfitowało w podziwianie biegowych przebierańców. Były smerfy, bobasy, hydraulicy z wąsem, muszkieterowie, pływacy, stwory wszelakie, diabły i baletnice też. 

Starter dał sygnał do wybiegnięcia na trasę. Czekało nas, śmiałków, 13,5 kilometra z przeszkodami. Początkowo uliczkami Złotoryjskiej starówki...



... a potem zaułkami, gdzie do pokonania były schody, płoty, schody, ogrodzenia, a potem znowu schody. Bardzo się cieszyłam, że mogłam korzystać z nowonabytej umiejętności zbiegania.


Po dotarciu na stadion zaczęło się czołganko, pokonywanie kolejnych ogrodzeń, zbocza pionowego jak ściana, gdzie jedyna opcja na poruszanie się w górę to czworakowanie, aż w końcu dotarliśmy do ścianki z linami. Mojej ulubionej. Poszło za pierwszym razem, ale gdyby mi to kazał teraz ktoś powtórzyć...


O właśnie, bo ten samochód to był dla mnnie problematyczny i od strony ścianki z linami i z drugiej. Wyskok mi nie szedł, musiałam usiąść na burcie i dopiero skakać. Tylko weź tu usiądź, jak pupa ciągnie do tyłu. Na tę nogę (co widać na zdjęciu) nie szło. Na drugą poszło.



Później znowu słoma, opony...


...  i pierwsze przetarcie ze środkowiskiem wodnym - czyli rzeczka pod prąd. Nie powiem, przyjenie nawet się brodziło. Szłam dumnie, bo wywrotki uniknąć chciałam. Woda to nie jest to, co ja lubię najbardziej...


Po wyjściu z nurtu Kaczawy do pokonania most. Dobrzy ludzie, jak widać, na trasie byli. Ten odbierający mnie na górze mężczyzna pokonywał przy mnie rzeczkę i ostrzegał o większych kamianiach. Generalnie pomaganie na trasie kwitnie. Nikt (wśród biegaczy z mojej stawki) nie biegnie na oślep. Jest kooperacja, komunikacja i zrozumienie, że ktoś pokonuje przeszkodę wolniej.


Po moście było czołganko po betonowych rurach, przeskakiwanie przez opony i slalom góra-dół po kopcach z błotem. We wszystko pięknie wkomponowane na trasie podbiegi i zbiegi po zboczach. Później kolejna rzeczka, tym razem pokonywana wskroś...


... a dalej czołganko pod mostkiem, przejście przez bunkier, podbieg w pionie pod wykarczowany dopiero co las, potem zbieg i rozpoczynamy przygodę z błotem. Początkowo tylko po kostki, potem już po pas. Zapachu tej brei prędko nie zapomnę! Przesuwaliśmy się po niej dystyngowanie, co chwila omijając konary lub inne niewidoczne w błocie przeszkody. Dalej znowu podbiegi i zbiegi, małe rzeczki, przebieg polami. Kolejny samochód, ale tym razem bez lin. Tu bez pomocy nie ma się szans.

Na trasie czeszę się ciągle z dwoma kobitkami, jedna przebrana za kobietę w ciąży, druga za baletnicę. Co je wyprzedzę na podbiegach, zbiegach czy prostej, to one mnie wyprzedzają na przeszkodach. Tam, gdzie trzeba chwilę poczekać, bo tłum, one załatwiają sprawę obwieszczając kolejce: "Rodzę, rodzę. Proszę mnie przepuścić, rodzę!" Atmosfera biegu jest zabawowa, nikt im się nie przeciwstawia.

Dalej znowu rowami melioracyjnymi, podbiegi i zbiegi, aż wracamy na stadion. Cieszę się, że już końcówka, ale gdzieżby! Znowu stromo w górę. Na górze stał zespół grający szlagiery rocka, tylko ich zapamietałam. Ponoć było jeszcze dwa czy trzy na trasie...

Kolejne pokonywanie płotów, ale tym razem po drabinach i znowu w błoto. Przejście przez płot, przeskok przez auto, czołganie i znowu błoto. Ponoć już ostatnie. Już nie pamiętam, czy znowu byłam na kontenerach i na mojej desce od czworakowania, ale podejrzewam, że jak najbardziej tak.


W końcu dotarłam do mety. Witają mnie wolontariuszki, dostaję medal, który wisi na mojej szyji na łańcuchu, w tym samym czasie gąbką przetarty zostaje mój numer startowy, abym została sklasyfikowana jako ja, a nie jako NN. Zresztą, NNów było by tyle ile startujących. Nie wierzę, że ktoś dotarł do mety nie umorusany po pas. Przynajmniej po pas!

Wydaje mi się, że mój bieg trwał z dwie godziny. Jak okazuje się, że trzy, zastanawiam się kiedy czas stanął?! Chyba na tych morderczych podbiegach... Oficjalny mój czas 03:04:47, lokata: 462/589, wśród kobiet byłam 90 na 156 niewiast. Cel osiągnięty! Bieg radośnie ukończyłam!


********************

Dzień później. Zakwasy były wszędzie. Głównie w ramionach. Obręcz barkowa pokazała swoje słabe oblicze. Siniaki na piszczelach zaczęły się ujawniać w okolicach wtorku. Uderzanie o konary ukryte w błocie zostawiło pamiątkę na kilkanaście dni... O praniu ubrań i butów należy pisać w liczbie mnogiej. Numer ukryłam w koszulce na dokumenty, jeśli zapomnę zapach brei, przypomni mi się od razu...

AAAA! I najważniejsze: nie mogę się doczekać Biegu Wulkanów za rok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz