środa, 30 lipca 2014

lipcowa moc

I tydzień
Lipiec zaczął się dobrze. O godz. 5:40 przeczytałam maila, że trening o 6:30 jest odwołany. Położyłam się na drug bok i spałam dalej. Nie można zacząć miesiąca lepiej, prawda?

Czerwiec był orką (podsumowanie miesiąca >>tu<<), może zatem i lepiej, że trafiłam na klubowe agrykolowe treningi w trybie aktywnego roztrenowania. Bardziej wzmacniamy się na matach niż biegamy. We wtorek nabiegałam 6 km z tempem 7:26 min/km (skipy, żabki i wykroki były w roli głównej), a w czwartek biegaliśmy tysiączki i cały trening wyszedł mi na 10 km z tempem 5:48 min/km. To prawie jak na zawodach.

Sobota to BootCamp na Moczydle i mnóstwo zwierzęcych ćwiczeń (goryle, aligatorki, dżdżownice itp.). Była też rywalizacja 100 burpeesów. Udało mi się je zrobić w 12 minut i 10 sekund. Wyciągnęłam na trening znajomych, a na zdjęciu poniżej można obserować jak dwudziestoletnia przyjaźń zostaje wystawiona na próbę.



W niedzielę: rower. 21 km w 1:12:00. Pojechałam pod Góraszkę, aby wrócić czerwoną drogą przez Aleksandrów.

II tydzień
Wtorkowa siła na podbiegu Agrykoli (skipy A i C z wybiegiem), a potem jeszcze bieganie setek tyłem. W czwartek dwa razy cztery kilometry (przerwy 2 minuty w staniu). Zaczęłam od tempa 5:42 km/h, a skończyłam na 5:06 km/h. Sama sobie się dziwiłam, że potrafię.

Sobotni deszczowy poranek spędziłam na Urodzinach BootCamp Polska. Ekipa Adventure pokonywała górkę na Polu Mokotowskim na różne sposoby. Na przykład tak jak na zdjęciu niżej, czyli krabami.


Wokoło kamery i reporterzy, a my dzielnie ćwiczyliśmy. Nawet tego deszczu nie widać... a na koniec zdjęcie do rodzinnego albumu i tort!


W niedzielę 18 km w otwockich lasach. Trasa Otwockich Biegów Górskich niczego sobie, a i Rezerwat Torfy o 08:00 robi wrażenie.

III tydzień
Początek tygodnia na treningu z BootCamp Polska. Się działo: pot, zadyszka i komary. We wtorek Agrykola, a tam sztafeta 1 km po 200 metrów i osiem podbiegów pod Zamek Ujazdowski.

W czwartek podziałałam szybkościowo. Trzy razy po dwa kilometry. Wyszło w tempie 5:30, 5:10 i 5:02. Mocno, ale jakoże Cygan dla towarzystwa dał się powiesić, to ja od drugiego powtórzenia bigałam z szybszą koleżanką. Fajowa satysfakcja, że można tak szybko biegać przez ponad 10 minut.

W sobotę wypadłam na Parkrun Warszawa Praga, aby zmierzyć się z piątką. Udało się poprawić życiówkę sprzed roku o całą minutę! Oficjalny czas zakończenia biegu na 5 km: 27:06.

fot. Jakub Ż
Na zdjęciu finiszuję (lewa ręka do obcięcia, ciągle leci do środka osi ciała!). Nie miałam już siły przyspieszyć. Dziewczyna, która biegła za mną od blisko dwóch kilometrów, wyprzedziła mnie. Szczerze mówiąc, to wcale tego zmęczenia po mnie nie widać...

Wybeganie w niedzielę znowu w Otwocku. Tym razem ciut krócej 16,2 km, ale upał i piątka dzień wcześniej nie pozwoliły na dłużyzny. 


Byłyśmy z Asią, Sylwią i Małgosią z Ona.Szlona na bunkrach, a później sama zrobiłam trasę Otwockich Biegów Górskich. Podobają mi się te niedzielne poranne wybiegania głównie ze względu na towarzystwo, ale również fakt, że ok. 10:00 rano mam już za sobą trening i cały dzień zostaje tylko dla mnie.

IV tydzień
Poniedziałek rozpoczęty rowerowo. We wtorek trener postanowił nas zahetać, ogłaszając koniec aktywnego roztrenowania. Były dwusetki, które ładnie biegałam poniżej minuty, a potem schody z ćwiczeniami w przerwach. Powiem tak: na schodach odpoczywałam. Pompki, podpory mnie zabijały. Szczęśliwie jednak, schody udało się zaliczyć do rywalizacji SchodingpĄpkins (o rywalizacji >>tu<<). Zaliczyłam pierwszy wieżowiec z palcem w nosie.

W czwartek z uwagi na planowany w sobotę start w Biegu Powstania wynegocjowałam z trenerem dwa razy dwa kilometry i raz kilometr. Wyszło w tempie 5:25, 5:14 i 5:04. Podobało mi się. A! Jeszcze trener pochwalił, że wahadło (ruch nogą w biegu) zaczęło mi wychodzić, jeszcze nie pełne, ale już jest!

W sobotę w Biegu Powatania Warszawskiego urwałam kolejną minutę z życiówki na 5 km. Pobiegłam ten dystans w czasie 26:06! Obszerna relacja >>tu<<. Teraz gdy patrzę, że rozgrzewka wyszła prawie na 4 kilometry, to mam wrażenie, że nigdy tak dobrze nie byłam rozgrzana przed zawodami... Rzadko zdarzyło mi się też być tak zmęczoną po starcie. Sporo jadłam i spałam. Dodatkowe sesje rozciągania też uskuteczniałam.

We wtorek lewostronnie pobieganie w Wakefield pokazało, że nadal jestem zmęczona. Udało się pobiec pięć kilometrów, ale szybko podjęłam decyzję o powrocie do hotelu i kontunuacji rozciągania. Nogi ciężkie, ogólne zmęczenie dalej trwa.

**********
Refleksja na pięć minut po napisaniu podsumowania lipca: całkiem nieźle idą mi treningi, nawet nie przypuszczałam. Widać postępy. Trud treningowy ma przełożenie na formę. Cieszy mnie również to, że wsłuchuję się w swoje ciało i działam niejako pod jego dyktando. Uśmiecham się sama do siebie!

sobota, 26 lipca 2014

po życiowke czyli Bieg Powstania Warszawskiego na bis

Niewiele pamiętam z tego biegu tak właściwie. Po prostu biegłam na maksa cały dystans pięciu kilometrów.... Było jak zwykle na Biegu Powstania: bardzo ciepło (28 stopni, ale z pełnym zachmurzeniem w czasie dnia, więc bez skwaru), tłoczno i patriotycznie. Tak jak rok temu >>relacja<<.

Przed startem spotkałam kilku znajomych, czasem sobie tylko machaliśmy na powitanie, bo z uwagi na ambitne plany, co do wyniku starałam sie zrobić porządną rozgrzewkę. Do miejsca spotkania z własnym, osobistym zającem - Pawłem z bloga Poezja biegania, dobiegłam na Konwiktorską od porzuconego daleko, daleko auta, a potem juą razem pokonalisśmy zbieg do fontann na Podzamczu i pokusiliśmy się o kilka przebieżek na Zakroczymskiej. Gdy kończylam rozgrzewkę chciało mi sie tak pić, ze mialam zamiar szukać kogokolwiek znajomego z nadzieją, ze będzie mial ze soba butelkę z wodą. Udało się! Łykiem uratowal mnie trener. Mogłam iść na start.


Strategia na bieg zakładała równe tempo. Dla mnie nowość. Wole narastające. Pozwoliłam Pawlowi na mnie krzyczeć, gdybym sie ociągała, ale wiedziałam, ze tego nie wykorzysta. Ostoja spokoju nie krzyczy, o! Mieliśmy sie pilnować na trasie, ale bez zalożeń kto biegnie z przodu, kto z tylu.

W strefie startowej Paweł doprowadzil mnie prawie do balonikow na 25 minut. Czułam sie ciut nieswojo, bo wokół za bardzo męsko, za bardzo w mojej grupie wiekowej, a ja wiem ze mój biegowy (kabacki) target jest w wieku moich rodzicow przecież... Sprzed startu pamiętam duchote i Rotę, którą wszyscy odśpiewaliśmy. Koło mnie stał chlopak, podejrzewam, ze uczen podstawowki, z którym razem raźno śpiewaliśmy. Znał tekst i nie mruczał od nosem, jak inni.

No i start... A u mnie jeszcze przed przejściem do marszu tętno 127 uderzeń na minutę... Dość sprawnie dotarliśmy do maty startowej, a za nią to nie ma przelewek. Zaczynamy z zającem walkę o tempo i pozycje w stawce. Taaak... tylko ja mam sucho w gardle. Zaczynam uaktywniac slinianki, bo z Saharą w ustach, to nie ugram zbyt wiele, pomyślałam. Juz na wysokości Sądu Najwyższego  bylo dobrze. Uff!

Przedzieram sie przez tłum, ciągle wyprzedzam. Przeszło mi przez myśl, czy ja nie biegne za szybko, ale to Paweł pilnuje tempa, dla mnie ważne aby być blisko. Tylko i aż tyle. Czasem on jest z przodu, czasem ja. Mijamy pierwszy kilometr na Miodowej. Średnie tempo wyszlo 4:40 min/km, ale to przekłamanie, bo znaczniki byly ustawione niedokładnie. Biegniemy dalej. 

Wiem, ze drugi kilometr bedzie zaraz za zakrętem na górze Karowej. Lecimy. Na 1,5 kilometrze jestem 596. Boję sie patrzec na zegarek, tempo jest mocne, ale nie zabija mnie. Po skręcie z Krakowskiego Przedmieścia widzę na stoperze 10 minut z hakiem, myśle: 'Jest zapas'. To moje ostatnie spojrzenie na zegarek. Później na kolejnych kilometrach tylko dotykam przycisk 'okrążenie'.

Jest w dół. Niby łatwiej, ale nie czuje specjalnej ulgi. Na 2,5 km jestem 635, choć nie pamietam, aby mnie szczególne tlumy wyprzedzały... W połowie zbiegu (jak i w tamtym roku) odgłosy strzelania. Przypomina mi sie, ze bieg jest z przesłaniem. Marzę o kurtynie wodnej przy szpitalu. Jeszcze chwileczka, jeszcze momencik... Dobiegamy doń, wybiegam z niej mokra od stóp do głów. Czy czuję ulgę? Może... Ważne, ze na ustach ciut wilgotniej. Wybiegamy na Wybrzeże. Za nami trzy kilometry. Paweł mówi, ze jest dobrze.

Czuję trud, ale wiem, ze połowa za mną. Ta wieksza. Za mostem Śląsko-Dąbrowskim wyprzedza mnie z uśmiechem na ustach Małgosia, a ja ledwo odpowiadam jej 'cześć'. Biegnę, ale na samą myśl o podbiegu, który czeka na Sanguszki, robi mi sie słabo. Patrzę w bok na Podzamcze, a tam od góry do dołu widownia pozkazu fontann. Na horyzoncie widzę kolejną kurtynę. To moja ostatnia deska ratunku, myślę. Być albo nie być dla dobrego czasu. Kolejny prysznic. Ktoś obok dziękuje wodociagowcom za to, ze są w tym miejscu. 

Dobra, skończyly sie żarty! PODBIEG na Sanguszki! Paweł mówi, ze z tym tempem mamy czas na mecie równy 26 minut. Jedno o czym myślę, to skonczyć ten bieg, co tam czas! To chyba w tym momencie osiągam tętno max 200 uderzeń na minutę (średnie z biegu - 188). Pierwszy raz w mojej karierze takie. Wlokę sie pod górkę. Zwolniłam do 5:20 min/km, albo i wolniej... Już mijam Orlen, zaraz sie wypłaszczy... Ufff... Jest lżej. Paweł podpowiada ze do 26 minut zostaje 40 sekund. Kurka, a ta meta tak daleko... Ile to 40 sekund? Decyduję sie na przyspieszenie. Wydłużam krok niemiłosiernie.

Wzruszam się widząc ten krok!

Paweł podpowiada ze jeszcze 20 sekund, a ta meta coraz, coraz... Kurde, ja potrafie jedak szybko biegać... Mam ją!!! METĘ! Wyłączam zegarek, na którym widzę czas: 26:06. To samo potwierdzi sms z wynikami od organizatorów.

Moje lokaty:
open 627/2706
kobiety 101/1293
kat. wiekowa 33/497

Tuż za balonem mety stoi znajoma ratowniczka medyczna Madzialena, witam sie z nią, a ona uśmiecha sie do mnie i gratuluje. Nie pyta, czy wszystko dobrze, czyli śmierci na twarzy nie mam. Uśmiecham sie do Pawła, ale nie mam sił mowić. Przechodzę dalej. Na chwilę przystaję, opieram ręce na kolanach. Wyrównuje oddech. Jestem zmęczona, ale zadowolona. Może nie złamalam 26 minut, ale poprawilam czas sprzed tygodnia z Parkruna o MINUTĘ! 

Rozmyślania przerywa mi jakiś facet z mikrofonem. To radiowiec. Prosi o wywiad. Widzi mój wzrok i dodaje: 'Własnie chcę taką wypowiedź na zmęczeniu'. Opowiadam o hołdzie dla Powstańców, wzruszeniu przy śpiewaniu Roty, a także o tym, ze pokonywanie własnych słabości, jak choćby nowa życiówka, to niewiele w stosunku do tego, jaką cenę oni płacili, tego czego swym czynem dokonali (tu można mnie posłuchać >>kliku-kliku<<).

Wychodzę ze strefy mety, idziemy na bok odpoczać. Dziekuję Pawłowi (teraz jeszcze raz dziękuję!), jest życiowka, a ja jestem spokojna o swój start w półmaratonie. Cele osiągnięte. W tle słyszymy, jak startuje bieg na dziesięć kilometrów. Dopiero? Kurcze, faktycznie szybko zjawilam sie na mecie, skoro to słysze...

Klimat biegu odkrylam dopiero wracając maszem Bonifraterską do auta. Do teraz słysze ciszę i uderzanie o podłoże gumowych podeszw butów biegaczy na dychę. Niesamowite! Od czasu do czasu ktoś w powstańczym przebraniu, czasem z bronią w ręce. 

Niektórzy biegacze złoszcza sie na przechodniów, a po biegu pojawia sie wiele opinii o źle przygotowanej trasie. Cóż... albo piątkowicze mieli łatwiej, albo ja tego zupelnie nie odczułam, nie zauważylam... Po prostu biegłam... i to tempem 5:13 min/km. Yeaah!