czwartek, 28 lutego 2013

a co z planem?


Mój niemieckojęzyczny plan po bólu rozcięgna w styczniu trafił do szuflady. Głęboko! Wyjęłam go stamtąd dziś, bo Kołcz zapytał całkiem przypadkiem, jak stoję z tempem względem rozpiski... Odpowiedź brzmi: stoję dobrze. Nawet bardzo. Plan wymaga biegania w tempie 6:47 min/km, a półmaraton pobiegłam 6:46 min/km. Gdy plan był wdrażany w życie, dostałam za zadanie właśnie tak biegać do marca. To biegam!

Po głębszej analizie planu, który mam po kilku tygodniach znowu w dłoniach widzę, że zakładał on przebiegnięcie półmaratonu w 2:23:00. Mnie się udało więc idealnie i to dwa tygodnie wcześniej! Plan był na 10 tygodni, a dokonałam tego w ósmym. Bez napinki. Nie to, że chcę odpuszczać, ale cieszy mnie, że efekty przychodzą z uśmiechem na ustach.

Tymczasem biegowo jest mało fajnie za oknem. Śniegu może już nie ma tyle co tydzień temu, ale dżdżysto i zimno bywa co wieczór. Wczoraj zdobyłam się tylko na spacer. Dziś też mi się nie chce... Pies już nawet na mój widok nie skamle o trening tylko dziwnie się przygląda... 

Poświęcam się ćwiczeniom siłowym w domu. 22 lutego zrobiłam swoje pierwsze w życiu trzy pompki, wczoraj już 14!

Kolejny miesiąc biegania dziś zamykam. Dopiero trzeci?! Garść statystyk poniżej. Przebiegnięta w sumie doba. Do 200 km brakuje chwili. Najlepsza prędkość uzyskana na biegu Wedla i dyszce w Kabatach wynosiła: 9,4 km/h i 9,2 km/h.


Martwią mnie te hamburgery... Rzadko jadałam, ale teraz to nawet nie ma mowy abym do ust wzięła!  Kolejny wykres pokazujący progresję wyników na dystansie pięciu kilometrów jest moim ulubionym. Ta kreseczka zwyżkuje. Lubię to!


Rekordy się poprawiają coraz to nowe, najważniejszy jest jednak ten nowy dystans z niedzieli :)



W tak zwanym między czasie czytałam książkę "Urodzeni biegacze. Tajemnicze plemię Tarahumara, bieganie naturalne i wyścig, jakiego świat nie widział" Christophera MacDougall. Biegi ultramaratońskie jeszcze nie dla mnie. (Jeszcze. Kusi maraton we wrześniu/październiku... Czas pokaże jak będzie.) Wyniosłam z książki garść cytatów do wykorzystania niekoniecznie tylko w życiu biegowym, a także sporo rad biegowych podpatrzonych u Tarahumara, przedszkolaków i Kenijczyków.

Teraz czeka na mnie Scott Jurek. Ponoć do wchłonięcia przez trzy wieczory.

niedziela, 24 lutego 2013

radosny półmaraton


1°C
Aktualnie: Lekki deszcz
Wiatr: wsch. z szybkością 24 km/h
Wilgotność: 87%


W moich najśmielszych marzeniach (jeszcze w listopadzie) nie pomyślałam, że to osiągnę! A tu proszę... przebiegłam półmaraton!

Dzień zaczął się inaczej niż zwykle, bo obudziłam się sama, bez budzika. Nie wypiłam też kawy, a to już tylko dlatego że nie zdążyłam. Śniadanie w biegu, szybki prysznic i wbicie w sportowe ciuchy oraz nowiutkie biegowe butki. Bohaterki dnia: czyli moje nogi, prezentowały się o godz. 9.oo właśnie tak.




Ilość bagażu, jaką wpakowałam do auta zatrważająca. Ubranie na zmianę, dodatkowa kurtka, buty na wypadek gdyby jezdnia była zaśnieżona, napoje, owoce na drogę... Gdy dotarłam do Wiązownej o skali zawodów zdałam sobie sprawę na widok ilości aut na parkingach oraz służb porządkowych w postaci: policji, straży i żandarmerii wojskowej. 

W biurze zawodów był tłok, głównie z powodu posiłków regeneracyjnych i zainteresowanych kibicowaniem mieszkańców. Biegacze aż tak bardzo nie rzucali się początkowo, czyli o 10.oo, w oczy. Udało mi się przejść proces weryfikacji i przejęłam numer Kołcza (który akuratnie grzeje ławkę rezerwowych po silnej infekcji).



 Cffany plan i pakiet startowy mój!



Jako że półmaraton był tylko jednym z biegów przewidzianym w planie imprezy, od rana pod szkołą w Wiązownej się działo... Biegali uczniowie gimnazjów i szkół podstawowych. Była też piątka. Serce roście, jak widzi się tylu biegających! Szczególnie wśród młodzieży.


Dla mnie najbardziej jednak rozczulający był bieg Krasnoludków, czyli przedszkolaków. Odbywał się tuż przed moim startem, jeden z Krasnali zgubił nawet w biegu buta... Próbowałam się poprzymilać do najmłodszych biegaczy, ale dzieciaki jakoś nie szczególnie chciały się ze mną integrować, wolały swoje ciocie... 


Mimo to pełna dynamiki byłam przed... Radośnie śpiewałam z dziećmi "Mydło wszystko myje", a także skakałam i to wcale nie z zimna. 



Im bliżej do startu tym było mi bardziej refleksyjnie, lekki strach zawsze w takich chwilach dobrze mi robi.


W końcu nadeszła godzina zero, czyli 11.20. Ruszyłam w trasę z około piętnastoma osobami, jako biegaczka specjalnej troski. Wcześniej dostałam kopniaka na szczęście i w drogę!


Pierwsza refleksja biegu to: znowu nie sprawdza się kok związany na czubku głowy. Po kilku krokach luzuje się i trzeba go poprawiać. Postanowiłam rozwiązać ten problem od ręki, zdjęłam gumkę i biegłam z rozpuszczonymi włosami. 

Jak zwykle lekki kryzys przyszedł przy trzecim kilometrze. Znam go już, wiem że trzeba przeczekać. Udało się... I krok za kroczkiem do przodu. Do szóstego kilometra goniłam starszego pana w granatowym polarze, przy wodopoju jednak go przegoniłam i szczerze powiedziawszy, więcej go już nie widziałam... Ani na trasie, ani na mecie.

Zauważyłam, że w czasie biegu nie mam problemów z oddychaniem. Jeszcze w Kabatach potrzebowałam głęboko czerpać powietrze a tu nie... Krok za kroczkiem do przodu. W czasie biegu można myśleć, medytować, oglądać widoczki, a jak zaczyna się nudzić.. to ja postanowiłam usmiechać się do obstawiających trasę mundurowych. Zdecydowanie najbardziej kontaktowa była straż. Z żandarmerią już było gorzej, tylko część panów oduśmiechała się do mnie. Najgorzej było z policją, gdyby oni wiedzieli, żem ja w Szczytnie na egzaminach wysokie lokaty dostawała! Eh...

Straż do tego stopnia była kontaktowa, że proponowała "Skarbie, może chcesz piwa" lub też kilka kilometrów dalej radośnie dopingowała samotną biegaczkę. Umówiłam się, że będę potrzebowała dopingu bardziej w drodze powrotnej - miał być!

Ale, ale! Nie sposób nie napisać o wodopojach! Co trzy kilometry (choć mogę się mylić) stały stoiska z wodą i herbatą. Zespoły nas nawadniające składały się z młodych i starych, wszyscy byli uczynni, z dala pytali co podać, aby nie przerywać biegu. Czasem dopingowali, podpowiadali, że z powrotem już będzie z wiatrem. Fajna atmosfera panowała w każdym z tych punktów.

Najtrudniejszy biegowo etap był w okolicach 9 kilometra. Wiało we wszystkie strony! Trasa przebiegała wówczas polami. Wygwizdów okrutny! Jednak w lesie czy w miejscowościach między domami aż tak tego się nie odczuwało... 

Biegnąc oczekiwałam, kiedy nadbiegnie peleton z godziny dwunastej, z dorosłego, normalnego startu... Starałam się też pilnować zakrętów, aby nie biec niepotrzebnych kilometrów. Skarżyński jednak mocno mi to wbił do głowy, żeby bez sensu nie nadbiegać metrów i nie tracić energii w trasie na pozdrowienia i odmachiwanie. Robiłam więc to z umiarem, ale nie mogłam się powstrzymać żeby nie...

Przed Glinianką, gdzie była zawrotka (czyli 10,5 km trasy) zaczęli wracać biegacze z mojego startu. Z nimi najwięcej się napozdrawialiśmy. Jeden ze starszych panów uznał "Jesteś śliczna!", inna biegaczka zapewniła, że punkt powrotny już tuż tuż, kolejna krzyknęła "Byle dobiec!". Familiarnie się zrobiło, aż tu nadbiegł peleton... Najszybsza czwórka zepsuła mi wbieg do Glinianki trochę, gdzie na wszystkich czekała straż w wozie bojowym, który włączał syrenę na widok każdego biegacza, przełknęłam to. Trzeba się dzielić. Owacjami, syrenami, oklaskami też.

Wniosek po połowie dystansu: minęła dycha i jest dobrze!

Zaraz za moją nawrotką zaczęli się wyłaniać kolejni biegacze z dwunastej. Uśmiechałam się do większości, część odwzajemniała mój optymizm, część biegła jak oszalała przed siebie. W końcu zaczęły się pojawiać znajome biegowe twarze. Zostać pogłaskaną po pleckach z sympatycznym "Kochanie, pracujemy pracujemy! Dasz radę!" czy też usłyszeć "Ambitnie się porwałaś na ten półmaraton! Super! Pamiętasz mnie? To ja!" - to na prawdę pomaga, uskrzydla, niesie na kolejnych kilka metrów! Z Dżolą prawie przebiłyśmy sobie piątkę, a jak mnie wyprzedzała już pod samą Wiązowną dostałam kuksańca na dobry finisz. 

W drodze powrotnej wiatr wiał w plecy, zdarzało się, że włosy zasłaniały mi oczy lub wchodziły do ust. Było mi coraz bardziej ciepło, więc rozpinałam nawet bluzę. Ciągle kontrolowałam ręce, bo mam jakiś nawyk podkurczania ich pod tułów. Po 15 kilometrze zaczął padać lekki deszczyk. Pomógł on okiełznać moje heary! Po tym dystansie zaczęłam też czuć mięśnie w udach, które zaczęły lekko pobolewać w kierunku pośladków. Nie przeszkadzało to biec, ale czułam je...

W końcu dobiegłam do rzeczonej straży, co to obiecała doping w drodze powrotnej. Pamiętali! Był doping i pytanio-rozkaz "Co tak wolno? Szybciej!". Nie pozostało mi nic innego, jak zaproponować wspólny bieg. Młody strażak honorowo dołączył. Od razu zaczął się usprawiedliwiać że jego mundur wazy aż pięć kilo. Do mety nie chciał ze mną dobiec, choć jeden z wyprzedzających nas biegaczy chciał mu pojechać po ambicji i wtrącił się "Strażak? Nie da rady?". Ogniomistrz dobiegł ze mną do bocianiego gniazda w Malcanowie i wrócił do kolegów. A ja krok za kroczkiem dalej...

Jak już zobaczyłam 20 kilometr, to ... "czułam się jak w domu". Siły miałam coraz mniej w nogach. Kondycyjnie czułam się dobrze. Stopy przemieszczały się już same, jakby z przyzwyczajenia... Lekko ciążyły, ale pracowały dalej...


Przed metą (już na ostatniej prostej) zaczęłam kalkulować, jaki czas powinnam zobaczyć na zegarze, aby wiedzieć, że graniczne dwie i pół godziny postawione w celu się ziściło... Jak zobaczyłam, że mam zapas 7-8 minut, to znowu dostałam powera! 

Tuż przed metą wiwatowali na mój widok - (1) kołcz z aparatem, (2) rodzice, (3) znajomy strażak z Radości, (4) inni lokalni (lub nie) kibice, którzy gratulowali stawki. Przy nich już widziałam zegar, więc moc była ze mną...

Poker face w moim przypadku się nie sprawdza! Metę mijałam z uśmiechem od ucha do ucha! Radośnie! Oto zwycięska ja! 



Czas 2:22:56. Życiówka! To pierwszy taki mój dystans. Dobiegłam do mety z akcentem na dobiegłam! Tempo 6:46 min/km.

Na mecie medal, gratulacje, uściski, minuta dla fotoreportera. A potem marsz do szatni na przebierankę i masaż, który sprawił, że chodzenie nie było już tak bolesne (najgorsze schody - w dół!). Przed masażem, kwitło socjalizowanie się w kolejce do fizjoterapeuty, były miłe biegowe rozmowy, a także jeden z obdarowanych na trasie uśmiechem ujawnił się w swoim zaskoczeniu ktom zacz.

Po powrocie niedziela szczęśliwa, choć wyleżana w łóżku. Bohaterki dnia (nogi) bolą jak po pierwszym treningu. W polach przewiało mi zatoki, czego jak zwykle nie czułam, ale nawet ten ból nie przyćmił dokonania. YES, YES, YES!

sobota, 23 lutego 2013

wyobraźnia działa


-6°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: wsch. z szybkością 10 km/h
Wilgotność: 93%

W czwartek przesadziłam z ubraniem czapki z daszkiem, więc zmarzły mi uszy! Bieganie interwałowe 10 x 100 m x 100 m akuratnie uszom ciepła nie przyniosło, reszcie ciała a i owszem. Stwierdzam z całą stanowczością, że najbardziej szybkie odcinki lubił i doceniał pies, który gnał przede mną jak oszalały! Z uwagi na niego setki były setkami. Pomyślałam sobie: niech się wybiega, a i mnie (zupełnie przy okazji) pociągnie.

Trening trwał 24 minuty (słownie: dwadzieścia cztery), bo dłużej nie dałam rady wytrzymać. Nawet czterech kilometrów nie dobiegłam. Jutro i w sobotę bez biegania. Skuszę się tylko na ćwiczenia siłowe przy kominku. 

WAŻNE!!! Zrobiłam trzy PRAWDZIWE pompki! Pierwsze w moim życiu!


Z przygotowań do półmaratonu...

Mój wczorajszy sen: biegłam w sportowych skórzanych butach, które mnie obtarły, więc w końcu byłam boso. Miałam przy sobie dwa bidony z żółtym i niebieskim izotonikiem... Było ciepło, zdecydowanie nie luty! Trasa była totalnie pomieszana, trochę ulicą (tam kibicowali mi rodzice), przebiegała też przez środek budynków, np. muzeum i jakiś dom kultury, gdzie przeszkody różne były, dalej przez pole, na którym odbywały się żniwa i snopki ustawiali (sic!), potem inni zbierali fasolę Jaś, w końcu dotarłam do torów kolejowych i udało mi się nadgonić ciut trasy tramwajem (toż to dyskwalifikacja?!)... do mety we śnie nie dotarłam... ale byłam już blisko...

W realu - logistyka jutrzejszego dnia ustalona. Wiem z kim do Wiązownej jadę, z kim wracam... Jakbym poddała się w połowie, to "memory five: Siara i wszystko jasne" czyli mam taxi z Glinianki zuhause. Oby tylko pogotowie nie było potrzebne! Ogarniam pakowanie. Będę potrzebowała picia po drodze, przebrania po... Stresik jest lekki, więc motywacyjny. 

A!!! Znajoma obiecała wysłać na trasę Rodzinę i sąsiadów. Jej Kolega-Małżonek jest moim klientem, więc wstydu nie powinnam sama sobie przynieść, eh!

wtorek, 19 lutego 2013

lewostronnie

2°C
Aktualnie: Zachmurzenie
Wiatr: płn.-wsch. z szybkością 14 km/h
Wilgotność: 100%

Kalendarz treningowy nie wybiera, jak trzeba iść pobiegać, to nie ma, że przebacz! Bez zbytniego jednak przymusu, po dość intensywnym dniu i kolacji z Pasta Arrabiata w roli głównej, wyszłam pobiegać po przedmieściach Wakefield.

Było już ciemno, nie wiedziałam czego się można po brytyjskich uliczkach małego miasta spodziewać, więc "z pewną taką nieśmiałością" ruszyłam przed siebie. Dość szybko odnalazłam spokojne osiedle, które zupełnie przez przypadek sprostało potrzebom treningu siłowego, który na ten dzień przeznaczony był. Górka, z którą się początkowo zmagałam wyglądała jak poniżej (proszę mi uwierzyć, to było WZNIESIENIE), ale po okrążeniu osiedla i dwóch kilometrach za mną, zachciało mi się więcej i ruszyłam za podautostradowy wiadukt. No i tam miałam prawdziwe wzniesienie, pewnie ponad kilometrowe, z kilkoma zawijasami nawet.


Jak się zerkło w drugą stronę od owego wzniesienia, to się miało Wakefield jak na dłoni... Fotografia nie oddaje uroku oświetlonego w dolinie miasteczka, ale pokazuję chociaż namiastkę.



Widoki były wszędzie porównywalne, bo ciemne, ale przy jednym z przystankowych koszy na śmieci, spotkałam lisa (lub lisicę), chciałam nawet jego/ją sfotografować, jednakże akuratnie Endomondo odezwało się z informacją o kolejnym kilometrze i zwierz uciekł w pole...



Tuż po spotkaniu z lisem, minęłam krematorium, aż zbiegłam w dół do miasteczka, aby innym osiedlem wrócić do hotelu. Mam dość dobre poczucie orientacji w terenie, więc jak gołąb z kompasem w głowie, poruszałam się po nowej okolicy. Niebezpieczeństwa na mnie żadne nie czyhały. Na ulicach było pusto. Spotkałam może z czterech gości z psami na spacerach, mijało mnie sporo aut, do woli mogłam też nazaglądać się na wąskich uliczkach do brytyjskich domów, bo zasłon czy rolet, to oni jednak nie uznają. 

W sumie przebiegłam 8 km w czasie ciut dłuższym niż godzina w tempie 7:54 min/km, były podbiegi (tempo 4:11 min/km), żadnych kolek, przykrości, zmęczenia ponad miarę. Z czystym sumieniem mogłam iść spać.




niedziela, 17 lutego 2013

senna regeneracja


Pierwszy GPW w 01:06:23. To oficjalny czas. Ogromna ochota we mnie zbić tę jedynkę z przodu... No, ale to nie dziś ani nie jutro... Może w niedzielę w Wiązownie, a może dopiero w marcu?

Poprzedni post powstał na totalnej pobiegowej adrenalinie, lekko już wyspanej, ale jednak. Całe sobotnie popołudnie spędziłam w łóżku. Drzemka goniła drzemkę. Zbolałe początkowo mięśnie pobolewały, ale wygrzałam je i w niedzielny poranek byłam rześka jak skowronek. Nie bolało nic.

W oczekiwaniu na fotorelację i przyznanie stałego numeru zapisałam się na bieg w Książenicach. Mam nadzieję, że po powrocie z Barcelony dam radę wstać skoro świt i udać się na te zawody. 

sobota, 16 lutego 2013

w Lesie Kabackim



1°C
Aktualnie: Lekki śnieżek
Wiatr: płn. z szybkością 0 km/h
Wilgotność: 86%



O Lesie Kabackim do dziś wiedziałam tylko, że jest... Skojarzeń kilka bym nawet znalazła i sięgnęła do garści spacerowych kabacko-powsińkich wspomnień... Pojęcia nie miałam, że jest tam rezerwat. Dziś mogłam się przekonać, że las pomieści sporą rzeszę biegaczy, która w niczym nie przeszkadzała spacerowiczom, narciarzom na biegówkach, rowerzystom i innym biegaczom tudzież... 




Do biura zawodów przybyłam wcześnie, liczyłam na wcześniejszy start "dla dłużej potrzebujących", na który się jednak nie doczekałam... Pobiegłam w głównej stawce. Jak dorośli, chciałoby się dodać... Zdążyłam odbyć nawet miłą, bo dwuosobową rozgrzewkę (znajomości z Falenicy wykraczają poza te zawody, jak widać) i zwarta i gotowa czekałam... A czekając trochę marzłam. Kurtki pozbyłam się zostawiwszy ją na płotku. Miała czekać. Przed startem chwilę porozmawiałam z koleżanką z różowego falenickiego dystansu. W końcu po garści informacji organizacyjnych ruszyliśmy.

Trasa biegu prowadzi ścieżką biegowo-rowerową. To kolejna moja leśna trasa, ale ta płaska. Uff! Zaczęłam spokojnie. Jak to ja... Kryzys, jak zawsze, w okolicach 4 kilometra. Akurat dziś przypadł na moment, kiedy odłączyłam się od peletonu (w sensie zostałam w tyle). Wtedy nadbiegł Jegomość, z którym dobre 500 metrów biegliśmy krok w krok, łokieć w łokieć. Nie powiem, mnie to akurat pomogło. Ustabilizowałam oddech, krok się wyrównał. Dla mnie bomba! No ale... Jegomość został w tyle... Potem kilka razy mnie doganiał i zostawał maszerując, aż w końcu za trzecim odrzekł zrezygnowany "Co ja Cię doganiam, to mi uciekasz! Już nie mam siły." To było już na szóstym kilometrze, przy powsińskim szlabanie. Pomachałam mu radośnie na pożegnanie i dalej robiłam swoje! 



Znaczy się doganiałam osoby przede mną. Udało mi się dwukrotnie zbić odległość 300-400 metrów i wyprzedzić. Małe sukcesy... Kogoś w pomarańczowej-żarówiastej bluzie nie udało mi się jednak dorwać, wbiegł do mety przede mną. Ja przemierzałam linię mety z kurtką pod pachą. Przy scanowaniu numeru, mimo ogromnego zmęczenia, uśmiechałam się jak to tylko było możliwe najradośniej prosto w obiektyw robiącego mi zdjęcie fotografa.




Na mecie czekały na mnie czekoladki. W ogóle po dzisiejszym biegu, wróciłam do domu z prezentami. Organizator zapewnił koszulki dla abonamenciarzy. Nic to, że najpierw dostałam męską, doznała wymiany i mam już naszą-damskowatość. To moja pierwsza biegowa koszulka!




Bieg przyniósł też sześć (sic!) rekordów. Widać, że dałam z siebie wszystko! W końcu kołcz zapowiedział: "biegniesz na maxa jakby od tego zależało Twoje życie erotyczno-uczuciowe przez najbliższy rok…" To chwila, w której nie może zabraknąć poniżej statystyk! Zaczynam od pucharowych wartości:



A poniżej podsumowanie dla całej trasy. Dumnam z prędkości i tempa!


Czułam, że biegnę jednym tempem... Wydawało mi się, że lekko przyspieszyłam po szlabanie w Powsinie... Jednak nie ma to przełożenia w liczbach...


Na wyniki wpływ miały na pewno piękne okoliczności przyrody... W lesie zima, choć ptaszki już słychać coraz odważniej śpiewające, więc może lada chwila te zimowe plenery się zazielenią i ocieplą...

Kolory nie powalają, wiem... Szaro i buro dziś było...




W pobliżu tych torów była meta... Sprawdzałam właśnie, co to za kolejowa nitka, ale pierwsze spojrzenie na mapę doprowadziło mnie tylko do Stacji Techniczno-Postojowej Metra na Kabatach. Będę drążyć ten temat dalej...


http://www.facebook.com/radosnebieganie

czwartek, 14 lutego 2013

motywacja została na strychu

Środa

W planie: trening siłowy.

Miał być w plenerze z podbiegami na siłę biegową. Nie dałam jednak rady wyjść z domu. Było dżdżysto, zimno, mokro. Cały dzień miałam dreszcze i narzekałam na zimno... Na samą myśl, że się przebieram robiło mi się niekomfortowo, wyjścia za drzwi domu nie byłam sobie w stanie nawet wyobrazić! Zdecydowałam pomasakrować się ćwiczeniami w domowych pieleszach.

Ostatnie bieganie było w niedzielę. Poniedziałek obolały... Czułam zmęczenie materiału. Głównie w udach... Trochę w plecach. Odpoczynek wydłużyłam o kolejny jeden dzień. Wpłynie to na tegotygodniowy kilometraż, ale wolę niedobiegać, niż przesadzić.



Czwartek

1°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: wsch. z szybkością 13 km/h
Wilgotność: 87%


W planie: interwały.

Z wyjściem problem był, ale mniejszy. Wyrzuty sumienia po środzie bardzo pomogły się zebrać w sobie. Pies cieszył się na mój widok wyjątkowo, to też pomogło ruszyć. 

Start o 22:02. Widok za bramą następujący:



Trening zawierał rytmy 10 x 100 metrów. Całość wyniosła 5 km. Na początek zdecydowałam się pobić rekord na 1 km, bo wydawało mi się, że dość długo nic się w tej wartości nie zmieniło... No i zeszłam poniżej 6 minut. Rekordy to jest to co niedźwiadki lubią bardzo! Setki mnie dość męczyły. Ciężko się biegło i kondycyjnie i pogodowo. Wiało, zimno szczypało w nos i gardło. Polepszyło się po trzecim kilometrze... Jednak dobiegłam w okolicę domu i szybko odrzuciłam myśl, aby pociągnąć kolejny kilometr. Chętnie wróciłam przed kominek :)
 

wtorek, 12 lutego 2013

fotorelacja z Biegu Wedla


Zdjęcia pokazują, że nawet zmęczone i skoncentrowane bieganie może być radosne... Poniżej kilka w peletonie.




A tu chwila dla reportera...



Jakby tak jeszcze nie podkurczać rąk... "Kąt 80 stopni! Pamiętać! Na płaskim kąt 80 stopni!"

Więcej wspomnień, w tym również moje relacje, na stronie Biegu Wedla.

niedziela, 10 lutego 2013

pogoń


-1°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płn.-zach. z szybkością 6 km/h
Wilgotność: 80%



Niedzielne wybieganie za mną. Było 10 km. Miał być Most Siekierkowski (i ciut większy dystans), ale pies biegnący luzem wybrał sobie nowego towarzysza, skądinąd sympatycznego gościa w czerwonej czapce, i zamiast za mną, pobiegł za nim. Plany biegowe zmieniły się w jednej chwili. Jestem bardzo ciekawa swojego tempa, gdy uskuteczniałam pogoń za psem szczytem Wału Miedzeszyńskiego! 

Śmiać mi się z psiaka chciało, bo miał opór przed schodami na Wał. To były chyba jego pierwsze tak wysokie schody w życiu i gdyby nie ciacho, namowy i sugestywna pomoc, to by sam z siebie nie wszedł.

Wycieczka biegowa w kiepskim tempie przebiegła (7:57 min/km), jestem zmęczona po wczorajszych zawodach. Czułam to. Dość często maszerowałam. Gdy goniłam uciekiniera było, co prawda, nawet 4:52 min/km i to w śniegu po kostki, ale to nie mój dzień na rekordy. Poranny trening ma jednak to do siebie, że spotyka się innych biegaczy (dziś wyłącznie płci męskiej), którzy sympatycznie się pozdrawiają. Na Wał to ja jeszcze wrócę!

Bohater dnia poniżej... Tu już się kąpał w śniegu po całym dystansie.







Generalnie jest znowu zima, biegnie się po śniegu lub lodzie. Zdjęcia są w odcieniach szarości, ale wyjątkowo dziś widno. Zdjęć z Wału nie ma, a było ładnie. Pogoń mnie dość znacznie zajęła, że nie było czasu na fotografowanie.







sobota, 9 lutego 2013

mój pierwszy raz po parku


-4°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: zach. z szybkością 11 km/h
Wilgotność: 100%


Jak się biega dwa miesiące z hakiem, to wszystko bywa pierwsze... Dziś był: pierwszy raz w parku, pierwszy raz zawody po asfalcie, pierwszy raz z bagażem na przebranie, pierwszy raz tak długi dystans, pierwszy raz z osobistymi kibicami, pierwszy raz z private paparazzi, pierwszy raz bez wcześniejszych zapisów, pierwszy raz bez stresa czy dobiegnę do mety, po prostu wiedziałam, że dobiegnę!

Kolejka po pakiety startowe była dłuuuga! Zgodnie z zapewnieniami organizatorów pakiet bez świadczeń mi się należał jak psu buda.



Byłam dużo przed własnym startem, więc pokibicowałam biegaczom na dystansie "C", czyli na 5 km. Był to doskonały czas na rozgrzewkę i podziwianie widoczków.




Staram się przypomnieć własny bieg... ale w zasadzie nic konkretnego mi się nie przypomina. Biegłam... Po prostu... Dość zmarzłam przed startem, więc mimo pozbycia się kurtki było mi początkowo dość rześko. Po drugim kółku dopiero pozbyłam się rękawiczek, a na trzecim (lub czwartym) szalika. W czasie biegu z dwa razy ogarniałam fryzurę i to wcale nie ze względu na paparazzich, którzy przyczaili się spacerując pod prąd. Zwyczajnie pod wpływem ruchu włosy zaczęły żyć własnym życiem...

Na trasie nie bardzo pilnowałam kilometrów... Ważne były okrążenia, a w ich czasie (1) stacja benzynowa, (2) pomnik, (3) Stadion Narodowy, (4) budynek mieszkalny, (5) rozwidlenie do mety z kibicami. I abarot od początku to samo... Pięć razy. Aż do mety na dziewiątym kilometrze, gdzie dotarłam w czasie krótszym niż godzina! Oficjalne wyniki mówią o czasie 0:57:39 (Endomondo zostało u kibicki). Biegłam bez zbędnego balastu.


Jednak coś pamiętam z biegania, bo naszła mnie w pewnym momencie refleksja, że Skaryszeszczak znam z randek... No, ale to nie pora, nie ten blog, zbyt odległe wspomnienia ;)

Zdjęcia z trasy robione przez zaprzyjaźnionych paparazzi.



U bram mety...


Fotorelacja dostępna jeszcze tu: link.