niedziela, 24 lutego 2013

radosny półmaraton


1°C
Aktualnie: Lekki deszcz
Wiatr: wsch. z szybkością 24 km/h
Wilgotność: 87%


W moich najśmielszych marzeniach (jeszcze w listopadzie) nie pomyślałam, że to osiągnę! A tu proszę... przebiegłam półmaraton!

Dzień zaczął się inaczej niż zwykle, bo obudziłam się sama, bez budzika. Nie wypiłam też kawy, a to już tylko dlatego że nie zdążyłam. Śniadanie w biegu, szybki prysznic i wbicie w sportowe ciuchy oraz nowiutkie biegowe butki. Bohaterki dnia: czyli moje nogi, prezentowały się o godz. 9.oo właśnie tak.




Ilość bagażu, jaką wpakowałam do auta zatrważająca. Ubranie na zmianę, dodatkowa kurtka, buty na wypadek gdyby jezdnia była zaśnieżona, napoje, owoce na drogę... Gdy dotarłam do Wiązownej o skali zawodów zdałam sobie sprawę na widok ilości aut na parkingach oraz służb porządkowych w postaci: policji, straży i żandarmerii wojskowej. 

W biurze zawodów był tłok, głównie z powodu posiłków regeneracyjnych i zainteresowanych kibicowaniem mieszkańców. Biegacze aż tak bardzo nie rzucali się początkowo, czyli o 10.oo, w oczy. Udało mi się przejść proces weryfikacji i przejęłam numer Kołcza (który akuratnie grzeje ławkę rezerwowych po silnej infekcji).



 Cffany plan i pakiet startowy mój!



Jako że półmaraton był tylko jednym z biegów przewidzianym w planie imprezy, od rana pod szkołą w Wiązownej się działo... Biegali uczniowie gimnazjów i szkół podstawowych. Była też piątka. Serce roście, jak widzi się tylu biegających! Szczególnie wśród młodzieży.


Dla mnie najbardziej jednak rozczulający był bieg Krasnoludków, czyli przedszkolaków. Odbywał się tuż przed moim startem, jeden z Krasnali zgubił nawet w biegu buta... Próbowałam się poprzymilać do najmłodszych biegaczy, ale dzieciaki jakoś nie szczególnie chciały się ze mną integrować, wolały swoje ciocie... 


Mimo to pełna dynamiki byłam przed... Radośnie śpiewałam z dziećmi "Mydło wszystko myje", a także skakałam i to wcale nie z zimna. 



Im bliżej do startu tym było mi bardziej refleksyjnie, lekki strach zawsze w takich chwilach dobrze mi robi.


W końcu nadeszła godzina zero, czyli 11.20. Ruszyłam w trasę z około piętnastoma osobami, jako biegaczka specjalnej troski. Wcześniej dostałam kopniaka na szczęście i w drogę!


Pierwsza refleksja biegu to: znowu nie sprawdza się kok związany na czubku głowy. Po kilku krokach luzuje się i trzeba go poprawiać. Postanowiłam rozwiązać ten problem od ręki, zdjęłam gumkę i biegłam z rozpuszczonymi włosami. 

Jak zwykle lekki kryzys przyszedł przy trzecim kilometrze. Znam go już, wiem że trzeba przeczekać. Udało się... I krok za kroczkiem do przodu. Do szóstego kilometra goniłam starszego pana w granatowym polarze, przy wodopoju jednak go przegoniłam i szczerze powiedziawszy, więcej go już nie widziałam... Ani na trasie, ani na mecie.

Zauważyłam, że w czasie biegu nie mam problemów z oddychaniem. Jeszcze w Kabatach potrzebowałam głęboko czerpać powietrze a tu nie... Krok za kroczkiem do przodu. W czasie biegu można myśleć, medytować, oglądać widoczki, a jak zaczyna się nudzić.. to ja postanowiłam usmiechać się do obstawiających trasę mundurowych. Zdecydowanie najbardziej kontaktowa była straż. Z żandarmerią już było gorzej, tylko część panów oduśmiechała się do mnie. Najgorzej było z policją, gdyby oni wiedzieli, żem ja w Szczytnie na egzaminach wysokie lokaty dostawała! Eh...

Straż do tego stopnia była kontaktowa, że proponowała "Skarbie, może chcesz piwa" lub też kilka kilometrów dalej radośnie dopingowała samotną biegaczkę. Umówiłam się, że będę potrzebowała dopingu bardziej w drodze powrotnej - miał być!

Ale, ale! Nie sposób nie napisać o wodopojach! Co trzy kilometry (choć mogę się mylić) stały stoiska z wodą i herbatą. Zespoły nas nawadniające składały się z młodych i starych, wszyscy byli uczynni, z dala pytali co podać, aby nie przerywać biegu. Czasem dopingowali, podpowiadali, że z powrotem już będzie z wiatrem. Fajna atmosfera panowała w każdym z tych punktów.

Najtrudniejszy biegowo etap był w okolicach 9 kilometra. Wiało we wszystkie strony! Trasa przebiegała wówczas polami. Wygwizdów okrutny! Jednak w lesie czy w miejscowościach między domami aż tak tego się nie odczuwało... 

Biegnąc oczekiwałam, kiedy nadbiegnie peleton z godziny dwunastej, z dorosłego, normalnego startu... Starałam się też pilnować zakrętów, aby nie biec niepotrzebnych kilometrów. Skarżyński jednak mocno mi to wbił do głowy, żeby bez sensu nie nadbiegać metrów i nie tracić energii w trasie na pozdrowienia i odmachiwanie. Robiłam więc to z umiarem, ale nie mogłam się powstrzymać żeby nie...

Przed Glinianką, gdzie była zawrotka (czyli 10,5 km trasy) zaczęli wracać biegacze z mojego startu. Z nimi najwięcej się napozdrawialiśmy. Jeden ze starszych panów uznał "Jesteś śliczna!", inna biegaczka zapewniła, że punkt powrotny już tuż tuż, kolejna krzyknęła "Byle dobiec!". Familiarnie się zrobiło, aż tu nadbiegł peleton... Najszybsza czwórka zepsuła mi wbieg do Glinianki trochę, gdzie na wszystkich czekała straż w wozie bojowym, który włączał syrenę na widok każdego biegacza, przełknęłam to. Trzeba się dzielić. Owacjami, syrenami, oklaskami też.

Wniosek po połowie dystansu: minęła dycha i jest dobrze!

Zaraz za moją nawrotką zaczęli się wyłaniać kolejni biegacze z dwunastej. Uśmiechałam się do większości, część odwzajemniała mój optymizm, część biegła jak oszalała przed siebie. W końcu zaczęły się pojawiać znajome biegowe twarze. Zostać pogłaskaną po pleckach z sympatycznym "Kochanie, pracujemy pracujemy! Dasz radę!" czy też usłyszeć "Ambitnie się porwałaś na ten półmaraton! Super! Pamiętasz mnie? To ja!" - to na prawdę pomaga, uskrzydla, niesie na kolejnych kilka metrów! Z Dżolą prawie przebiłyśmy sobie piątkę, a jak mnie wyprzedzała już pod samą Wiązowną dostałam kuksańca na dobry finisz. 

W drodze powrotnej wiatr wiał w plecy, zdarzało się, że włosy zasłaniały mi oczy lub wchodziły do ust. Było mi coraz bardziej ciepło, więc rozpinałam nawet bluzę. Ciągle kontrolowałam ręce, bo mam jakiś nawyk podkurczania ich pod tułów. Po 15 kilometrze zaczął padać lekki deszczyk. Pomógł on okiełznać moje heary! Po tym dystansie zaczęłam też czuć mięśnie w udach, które zaczęły lekko pobolewać w kierunku pośladków. Nie przeszkadzało to biec, ale czułam je...

W końcu dobiegłam do rzeczonej straży, co to obiecała doping w drodze powrotnej. Pamiętali! Był doping i pytanio-rozkaz "Co tak wolno? Szybciej!". Nie pozostało mi nic innego, jak zaproponować wspólny bieg. Młody strażak honorowo dołączył. Od razu zaczął się usprawiedliwiać że jego mundur wazy aż pięć kilo. Do mety nie chciał ze mną dobiec, choć jeden z wyprzedzających nas biegaczy chciał mu pojechać po ambicji i wtrącił się "Strażak? Nie da rady?". Ogniomistrz dobiegł ze mną do bocianiego gniazda w Malcanowie i wrócił do kolegów. A ja krok za kroczkiem dalej...

Jak już zobaczyłam 20 kilometr, to ... "czułam się jak w domu". Siły miałam coraz mniej w nogach. Kondycyjnie czułam się dobrze. Stopy przemieszczały się już same, jakby z przyzwyczajenia... Lekko ciążyły, ale pracowały dalej...


Przed metą (już na ostatniej prostej) zaczęłam kalkulować, jaki czas powinnam zobaczyć na zegarze, aby wiedzieć, że graniczne dwie i pół godziny postawione w celu się ziściło... Jak zobaczyłam, że mam zapas 7-8 minut, to znowu dostałam powera! 

Tuż przed metą wiwatowali na mój widok - (1) kołcz z aparatem, (2) rodzice, (3) znajomy strażak z Radości, (4) inni lokalni (lub nie) kibice, którzy gratulowali stawki. Przy nich już widziałam zegar, więc moc była ze mną...

Poker face w moim przypadku się nie sprawdza! Metę mijałam z uśmiechem od ucha do ucha! Radośnie! Oto zwycięska ja! 



Czas 2:22:56. Życiówka! To pierwszy taki mój dystans. Dobiegłam do mety z akcentem na dobiegłam! Tempo 6:46 min/km.

Na mecie medal, gratulacje, uściski, minuta dla fotoreportera. A potem marsz do szatni na przebierankę i masaż, który sprawił, że chodzenie nie było już tak bolesne (najgorsze schody - w dół!). Przed masażem, kwitło socjalizowanie się w kolejce do fizjoterapeuty, były miłe biegowe rozmowy, a także jeden z obdarowanych na trasie uśmiechem ujawnił się w swoim zaskoczeniu ktom zacz.

Po powrocie niedziela szczęśliwa, choć wyleżana w łóżku. Bohaterki dnia (nogi) bolą jak po pierwszym treningu. W polach przewiało mi zatoki, czego jak zwykle nie czułam, ale nawet ten ból nie przyćmił dokonania. YES, YES, YES!

4 komentarze:

  1. W końcu! od trzech dni wchodzę i czekam na relację :) Musisz częściej startować, bo czyta się rewelacyjnie. Gratuluję pierwszego półmaratonu (pod tym względem już jesteś lepsza ode mnie) i dobrego tempa. No i sprężaj się z tymi 30 minutami na 5 km - zostało Ci jeszcze tylko 6 dni :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Paweł,

    wyczekana relacja powstawała w głowie do czasu aż będę mogła patrzeć w ekran. Już mogę. Dzięki za gratulacje. Do dziś jestem w szoku, że się udało!

    O poprawie czasu na piątkę pomyślę już w sobotę w Kabatach!

    Do zobaczenia na warszawskim.
    Radosne pozdrowienia!

    PS. A tak na marginesie... półmaratony to Ty śmigasz na wybieganiach :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję! Bardzo dobry wynik, a Wiązowna to niełatwy bieg na debiut. I fakt, atmosfera w punktach nawadniania była wyjątkowo wesoła :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna relacja :) gratuluję wspaniałego debiutu :* Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń