piątek, 15 sierpnia 2014

Radzymin: Cudu nie było, czyli drugie podejście do dwóch godzin

Stres przedstartowy to jedno, co mi dokuczało przed tymi zawodami, a totalny poranny Niechciej to drugie. Gdy siadałam na łóżku zastanawiałam sie, po co mi to... Potem w aucie popłakałam sobie przy "Czerwonych Makach", do Radzymina na XXIII Półmaraton Uliczny Cudu nad Wisłą jednak dotarłam. Dialogi wewnętrzne były dość burzliwe, stanęło jednak na tym, że bieganie ma, jak dotąd, sprawiać mi radość, a nie być powodem do depresji, zatem umówiłam się sama ze sobą, że nic na siłę.

Sprawny odbiór pakietu, choć przed startem to był tylko numer i agrafki. Torba z koszulką (starczyło dla mnie w tym roku rozmiaru eS), piwem, talonem na zupę, dyplomem uczestnictwa i ulotka-zaproszenie na ćwierć maraton do Radzymina na wrzesień. Chwila pogawędki z Andrzejem (nie Suwi) i na rozgrzewkę. Trochę potruchtałam, potem ćwiczenia w towarzystwie kaczek przy jeziorku i przebieżki. Jak wróciłam na ostatni łyk wody do auta, miałam tętno 171. Ups... Dużo.

Do startu się wyciszyło, a potem już nawet nie zaglądałam. Biegłam na samopoczucie. Pierwszy kilometr znośny, drugi ciut gorszy, ale był wiadukt, więc oczekiwałam straty. Tu gawędziłam z Irydą (dwa razy starszym ode mnie!), za wiaduktem jednak pognałam przed siebie. W tyle słyszałam rozmowy niewidomego biegacza z jego przewodnikiem. A to o silniku Forda, co to jest bardzo ekonomiczny jak się mu w kość nie daje... a to że hybrydowa Toyota Prius do prędności 30 km/h korzysta z silnika elektrycznego. Potem były opowieściu o Pułkowniku, co to też biegnie, ale zapewne znowu oszuka, choć z drugiej strony pewnie nie da rady, bo są chipy w numerach. W końcu o małżonce przewodnika, co to w tyle została, a miała na dwie godziny lecieć... 

W tak miłym biegowym towarzystwie przeleciałam przez Ciemne, gdzie miałam doping od wujostwa i sąsiadek owych. Pewnie jest też fotka od Kariny. Głośne "RENO" jeszcze długo roznosiło się za moimi plecami. 

Działo się zatem sporo, udało się przyspieszyć. Od drugiego kilometra zaczęłam wyprzedzać i ta tendencja się utrzymuje. Mam poczucie, że kontroluję sytuację, choć pytanie "czy ja wytrzymam to tempo jeszcze półtorej godziny?!" zaczęło się pojawiać. Póki co jednak przyszła pora na żel. Na piątym kilometrze miał być wodopój, zatem ciachu prachu żelik wchłonięty. Zaraz będzie przecież zapowiadana popitka. Przewodnik z niewidomym przyspieszają, aby nadrobić stratę przy wodzie. A wody nie ma... Biegniemy, biegniemy. Janków Nowy nawet za mną. Zaraz będzie skręt w Helenów, a wody brak. Zaczęło mnie to początkowo trochę, a potem coraz bardziej wk.., to znaczy denerwować. Usta zaklejone, słodko w gębie. Gdzie woda?! Na szóstym kilometrze zaczęłam wątpić, że ten zapowiadany punkt będzie. Cóż... przyjdzie czekać do dychy. Tam ma być druga wodopojka. Patrzę na zegerek. Wszystko zgodnie z rozpiską. Tylko że ja totalnie zmęczona. Wiem, że nie przyspieszę. Nie w tym słońcu, nie teraz. Moc i para odeszła... Miałam tętno 190 w tym miejscu.

Szybka kalkulacja i decyzja. Odpuszczam. Życiówki z jednynką z przodu i tak nie będzie. Nie będę się zażynać. Przechodzę w tryb treningowy. Widzę jak niewidomy i przewodnikiem odchodzą. Nie sni mi się nawet, że mogłabym im dorwnać. Fajnie by było utrzymać tę pozycję, co mam...

Przebieg przez Helenów i Rżyska znośny. Jest połowa dystansu. No i... gdzie ten drugi wodopój? Zaczynam rozważać, że dla mnie to akurat ma znaczenie, czy punkt z wodą jest na piątym czy szóstym kilometrze i dwustu metrach, a także czy na dziesiątym, czy na prawie jedenastym... Docieram do ronda w Kraszewie. Pani Sędzia Główna wskazuje mi trasę, powiadamia, że czeka skręt w prawo. Zaczyna się agrafka. 

Czy ja mówiłam, że nie lubię agrafek na trasie? Nie lubię. Nawet jak na pierwszych metrach mija mnie Andrzej i miło pozdrawia. Widząc jego mam wrażenie, że nie tylko mnie ciężko. Słońce operuje mocno. Powietrze stoi. Cienia przy drodze jak na lekarstwo. Kolejny begacze, których obserwuje wyglądają też na zmęczonych. Dobra, aby w tamtą stronę, z powrotem popatrzę na tych co za mną. Powoli zaczynam wyprzedzać tych, co ruszyli na trasę z wózkarzami. Pozdrawiam Pana Wiesława Ł., macha do mnie, ale przechodzi zrezygnowany do marszu. Mijam też Panią Janinę z kokiem, ale jej nie pozdrawiam, bo rok temu ofuknęła się na zagadnięcie, więc odpuszczam.

Po nawrotce, gdzie był pomiar czasu, upatruję niebieską koszulkę. Mam cel, aby jegomościa dojść. Dobiec. Droga powrota dłuży się jak nie wiem, ale urozmaicam ją sobie machaniem do tych, co za mną. Trzecia wodopojka jest bliźniacza z drugą, tu się czepnąć nie mogę. To był piętnasty kilometr.

Na rondzie w Kraszewie słyszę "kibica", jak mniemam po dwóch winach, co to aktoruje przed kolegami i zadaje mnóstwo retorycznych pytań typu: "Kto to posprząta?!", "Co oni TAK śmiecą?!", " Czy oni są u siebie, że tak rzucają te kubki"... Pewnie by jeszcze długo wyliczał, gdybym mu niegrzecznie w słowo nie weszła, zapewniając żeby spokojny był, bo organizatorzy wyzbierają te kubki co do jednego. Gościu zamarł, a jego koledzy bili mi brawo. 

Przy końcu agrafki dogania mnie starsza Pani z Hajnówki, spory czas biegnie za mną. Sympatyczna kobieta, chwilę rozmawiamy. Ona mnie wyprzedza jeszcze przed wiaduktem. Generalnie te cztery kilometry biegnę sama. Strasznie mi nudno, brakuje gadania lub choćby obecności innego biegacza. Kiedyś to ja byłam samotny długodystansowiec, a teraz przy treningach klubowych i bieganiu nawet na zawodach z kimś - odwykłam...

Wiadukt wzięłam marszem, co by się nie męczyć, a tuż za, gdy już biegłam, w bramie pocieszała mnie jakaś kobieta słowami: "Córcia, jeszcze tylko kilometr dwieście i będzie koniec". Już w Radzyminie, jeszcze na drodze z Kraszewa, doganiam niebieską koszulkę (yes! yes! yes!), a tuż przed skrętem na ostatnią prostą dogania mnie Małgosia. Dziewczyna, z którą biegłam spory dystans w tamtym roku. Szybko ogarniamy nasze plany biegowe na ostatnie miesiące tego roku i przy liceum proponuję, aby biegła jeśli ma siłę, bo ja niekoniecznie.

Im bliżej mety, tym udaje się wykrzesać z siebie więcej. Konferansjer wyczytuje każdego z nazwiska, zatem aby... "wstydu przed Ryśkiem" nie było: lecę, a nie człapię.

foto z pomiaru czasu
Na mecie jestem z czasem 02:13:13 (dwie minuty później niż rok temu), dostaję butlę wody i medal. Siadam chwilę na jakieś palecie i odpoczywam. W końcu idę na grochówkę. Konsumuję ją na krawężniku i słucham relacji wózkarza. "Mamo! Ludzie przy trasie, super doping przez cały czas". Dziwię się lekko, bo ja widziałam kibców w kilku skupiskach (tam gdzie domostwa), dopingu było mało. Generalnie w polach cisza i spokój. Jeden bieg - dwie relacje. Pomyślałam sobie, że w Holandii to dopiero byli kibice przy trasie i to maratońskiej! Chłopak debiutował, zatem stąd ten entuzjazm.


Moje lokaty:
open 273/323
kobiety 42/63
kat. wiekowa 20/25

Opaska na łamanie dwóch godzin w półmaratonie zostaje. Przyjdzie jej pora. Do złamania godziny na dychę podchodziłam kilka razy...

Aaa! Nadbiegałam ponad atest tylko 80 metrów. Się wie, jak ścinać zakręty!

2 komentarze:

  1. Mam nieodparte wrażenie, że tak samo będzie wyglądała moja relacja z Piły (7/09/14). Założenia są żeby złamać 2:00 a jak wyjdzie to się okaże :D
    Gratuluję sederecznie!

    OdpowiedzUsuń