Odkąd zachłystnęłam się biegami przełajowymi, wyszukuję sobie crossowych perełek w postaci kameralnych biegów w ciekawych miejscach. Już rok temu Bieg szlak trafi przykuł moją uwagę, ale wówczas ze względu na wyjazd na obóz biegowy start okazał się niemożliwy. W tym roku nie było innej opcji, jak czyhać na zapisy i jechać w lessowe wąwozy do Parchatki, pod Kazimierz Dolny.
Jak się okazało, bieg zagościł również w kalendarzu biegowym moich błotnych znajomych z BootCamp Polska, wybraliśmy się zatem razem, od bladego świtu do wieczora spędzając razem wesoły dzień z czternastoma kilometrami w tle.
Po dotarciu na miejsce - wizyta w biurze zawodów i odbiór pakietów startowych. W lnianej torbie z logo biegu czekała na mnie koszulka techniczna, numer z agrafkami, garść ulotek od sponsorów i odblask Spółdzielni Mleczarskiej Ryki. Chwila na odsapnięcie po podróży, przywdzianie sportowych rzeczy, rozgrzewka i na start.
Z każdą chwilą słońce operowało coraz to mocniej. Kilka wcześniejszych dni było mniej słonecznych, zatem upał dawał się w znaki szczególnie. Piątkowy deszcz zrobił na trasie trochę błota, co oznaczało, że start w koszulce z logo BootCamp jest dla mnie zawsze błotem utrudzony, o czym już w czasie przedstartowych przebieżek się przekonałam.
Nadeszła w końcu godzina jedenasta, ruszyliśmy na szlak. Na dzień dobry na pierwszych metrach trasy błoto, omijaliśmy je sprawnie przeskokami, choć nie zawsze się dało. Chlupłam w końcu w glinianą kałużę i przestałam się martwić o błoto, mokrość w butach, bo było już pozamiatane w tej kwestii. Szczęśliwie, moje Mizunki dają sobie radę w takich sytuacjach, bo dość szybko pozbywają się nadmiaru wigoci, a co najważniejsze trzymają się mocno podłoża i nie pozwalają ślizgać.
Kolejna atrakcja trasy czekała na nas niebawem, było to podbieg. Niekończący się podbieg, dodam. Dreptałam powoli pod górę, dbając aby się zbytnio nie zakwasić, sapałam sobie delikatnie przy tym. Wtórowali mi w tym inni biegacze, którzy biegli obok. Po bokach podziwiac można było wąwóz i zieloną ścianę lasu.
Po podbiegu, jak się można domyśleć był... zbieg. Nie byle jaki, bo zakręcający wiele razy. Nadal byliśmy w wąwozie. Od czasu do czasu pod nogami było błoto, albo przepływająca stróżka wody. Na czwartym kilometrze, jak już stawka się rozciągnęła i biegliśmy z pojedyńczo, dognała mnie Dorota, bloggerka z bliczek.pl. Udało się nam spotkać przed biegiem, ale nie pogawędziłyśmy zbyt wiele, biegnąc chwilę razem nadrobiłyśmy to trochę. Ostrzegła mnie przed zbliżającym się o kolejnym podbiegu (nie ma to jak biec z lokalsami, przekonałam się o tym wielokrotnie, gdy nie znałam trasy), zarelamowała trasę w jesiennej scenerii, bo jak to ujęła "teraz zieleń zasłania wszystko". Rozłączyłyśmy się niebawem, a mnie udało się namierzyć wzrokiem Anett, z którą już do końca biegłyśmy w zasięgu swego wzroku. To ja z przodu, to ja z tyłu, ale blisko siebie.
Na piątym kilometrze był wodopój, jak dobrze pamiętam właśnie za tym podbiegiem, który już ogarniałam szybkim marszem, bo szkoda mi było ostatków sił na bieg pod górę. Po wodopoju biegliśmy między polami. Słońce operowało mocno! Oby do cienia! Widok na Puławy i Wisłę zapierał dech. Wokoło rosły porzeczki, a po kilkudziesięciu metrach wbiegliśmy w sady, a potem znowu w las. W punktach krytycznych dla trasy stali organizatorzy lub sędziowie i wskazywali kierunek biegu, bez tego można było się nieźle pogubić.
Z lasu wybiegliśmy w zabudowania. Zaraz przy pierwszej bramie stała gospodyni z butelką wody, zachęcająca "panienki" czy "dziewuszki" (nie pamiętam dokładnie) do picia, bo podbieg za zakrętem na nas czekał. Obie z Anett odmówiłyśmy i biegłyśmy dalej. Ta część trasy wiodła po betnowych płytach. Marszem dotarłyśmy na wierzchołek wzniesienia. Po drodze znowu nastał las, z którego wybiegłyśmy na pole z uprawą chmielu, zaraz dalej długo ciągnące się krzaczki malin i niekończące się łąki. W końcu pola uprawne, na których zboża i ziemniaki. A słońce daje!
Nagle na trasie widzę ekipę foto z BootCamp. Trzech panów z aparatami i dopingiem na ustach! Ucieszyli mnie kibice na trasie, ale pomyślałam też o tym, że meta blisko. Czyli jedno kółko już zaraz będzie za mną. Ufff! Siódmy kilometr minęlam.
Zbieg w okolice mety był pełen kibiców, a konferansjer wyczytywał finiszujących na siedem kilometrów i dobiegających do połówkowych mat biegnących 14 km. Zawsze w takim momencie nachodzi mnie refleksja, że mogłam się zapisać na siedem kilometrów i właśnie kończyć zawody. Byłam zmęczona, zarówno biegiem jak i upałem.
Dwa łyki wody w wodopojce i dalej! Jakże się zaskoczyłam, gdy po przebiegnięciu błocka tuż za startem okazało się, że drugie kółko trasy jest inne niż to pierwsze. W sumie to i dobrze (bo coś nowego) i źle (bo pierwsze kółko już rozpoznane)... Wyszło mi, że to dobrze i pobiegłam przed się.
Gdy zaczął się podbieg przeszłam do marszu i puściłam przed siebie biegacza, zdziwił się, ale poinformowałam go, że "teraz będę maszerować", uśmiechnął się do mnie i dodał "ja też". Na drugim kółku (na północ od mety) podbiegi były mniej strome. Wybiegi obfitowały w pola ze zbożem, gdy sędzia poinformował mnie, żeby biec w lewo dopytałam go z niedowirzaniem: "W żyto?" Droga między polami była zupełnie niewidoczna. Na 10 km kolejna wodopojka.
Drogą, dróżką, lasem, polem, łąką i kilometry powoli mijały. Przekonałam się po raz kolejny, że w terenie zakładanie utrzymania tempa (jak w biegach po płaskim) nie ma najmniejszych szans...
Na długo zapamiętam trzy czy cztery ostatnie wolontariuszki, które zapewniały, że zostało już niewiele do mety. Pierwsza z nich była trzy kilometry przed końcem zawodów... Toczyłyśmy się z Anett jak muchy w smole do przodu. Temperatura przewyższyła trzydzieści stopni. Cień pomagał, ale wybiegi na otwarte przestrzenie były zabójcze... Gdy jednak zobaczyłyśmy z Anett oznaczenie z 13 kilometrem i metę w oddali zaczełyśmy przyspieszać. Anett zaproponowała: "To co dobiegamy razem?" i ile sił w nogach biegłyśmy do balonu z metą. Krok w krok. Czułam jak obie przyspieszamy, żadna nie zostaje w tyle. Łeb w łeb, normalnie. Noga w nogę!
Wyczytał nas po nazwiskach konferansjer, pochwalił finisz dwóch zawodniczek BootCamp Polska i przy wtórze oklasków innych BootCampowiczów oraz kibiców, wbiegłyśmy na metę.
Jesteśmy sklasyfikowane z jednym czasem. Na trasie byłyśmy 1:43:02. Równiutko.
Krótki odpoczynek z wyjmowaniem chipa ze sznurówki został uwieczniony. Ja jednak uwielbiam być na mecie, cieszyć się z wysiłku, z tego że podołałam, że wygrałam z własnymi słabościami.
... a po odświeżeniu i przebraniu chillout i rozciąganie...
Wycieczka miała swój finał w Kazimierzu na dobrym obiadku i lodach.
Moje błotne trofea to drewniany medal, piernikowy zajączek i buty do prania. Satysfakcja z mocnego wybiegania po crossowym terenie - bezcenna.
Dodać warto, że lokalne biegi z ograniczoną ilością uczestników, to jest smaczek sam w sobie. Polecam to miejsce, ten bieg. Organizatorzy gotowi na 102, a malownicza i wymagająca trasa to jest to, co niedźwiadki lubią najbardziej.
Bardzo się cieszę, że mogłyśmy się spotkać i chociaż chwilę porozmawiać :) Mam nadzieję, że za rok również u Nas zawitasz :D Ogromne Gratulacje z ukończenia biegu :) :) Nie było łatwo!
OdpowiedzUsuńNumery startowe ułatwiły mi Twoją identyfikację. Na żywo wyglądasz młodziej :)
UsuńBieg brany pod uwagę do powtórki!
Też myślałam o tym biegu, ale znów mnie gdzieś poniosło akurat w tym czasie i nici z tego. Te widoki i wąwozy mnie kusiły. Gratulacje Ren! W tym upale to musiał być naprawdę mega wysiłek, no ale piernikowy zajączek i odblask Spółdzielni Mleczarskiej Ryki zapewne wszystko wynagrodziły ;-) A gdzie jeszcze planujesz przełajowy start w tym roku?
OdpowiedzUsuńW moich planach jest jeszcze Półmaraton Bażant w Elblągu (21 września). Trasa równie urokliwa i wymagająca (wąwozy są, podbiegi i lasy też, bez pól uprawnych oraz sadów się odbędzie).
Usuń