sobota, 27 września 2014

górski debiut półmaratoński czyli Półmaraton Sowiogórski

Przyjazd pod Schronisko Orzeł w Górach Sowich dzień przed zawodami i... nie mam złudzeń, jeśli pogoda się nie zmieni, to widoki wynagrodzą mi cały trud na trasie półmaratonu..


Szczęśliwie, następnego dnia było chłodno, ale po mgle nie było śladu. Kilka chwil po starcie pojawiło się nawet słońce.


Trasę kontemplowałam wielokrotnie, a profilu naczyłam się na pamięć. Strategia na bieg była taka, aby wolniej pobiec pierwszą połowę, a potem już gnać do mety co sił w nogach. Niby prosta, ale w górach biega się inaczej niż na ulicy... Bałam się zakwaszenia na początku i zdychania przez to pod koniec...


Już na starcie ustawiłam się z tyłu stawki, po co to się denerwować, że wszyscy już na początku mnie wyprzedzają. No i... swoje miejsce w szeregu trzeba znać. Na pierwszych metrach podbieg, ale ja spokojnie sobie drepczę, nie on pierwszy na trasie, nie ostatni... Gdy się wypłaszczyło (bo ja wcale nie czułam, że jest w dół), wyprzedziła mnie jakaś para. Ciągle na oku miałam klubową koleżankę. Do piątego kilometra jakoś zleciało. Od śniadania było daleko, zatem postanowiłam zjeść pół batona energetycznego. To był dobry pomysł, bo zaczęło być bardzo stromo. Trasa zakręcała o 150 stopni, mogłam zobaczyć kto za mną.... a tam pusto. Albo jestem ostatnia, albo się ktoś dalej wlecze... Teraz już wiem, że zamykałam stawkę.

Klubowa koleżanka dogoniła biegnących przed nią chłopaka i dziewczynę, ale para biegaczy wypruła do przodu i ich nawet nie widziałam. Robiłam swoje. Wolno truchtałam w górę. Las zasłaniał widoki. W końcu trafiła się droga po betonowych płytach. Tam to dopiero było stromo! Zrezygnowałam z biegu, maszerowałam raźno, aż wypatrzyłam przed sobą dziewczynę, klubowego kolegę i mocno słabnącego znajomego z Grand Prix Warszawy. Klubowicz miał zamiar zejść z trasy z powodu kontuzji. Starszy Pan od GPW, gdy go doszłam, chwilę porozmawiał ze mną, głównie o startach w ramach GPW, poskarżył się na kontuzję i tyle było tego naszego rozmawiania, bo... gdy się wypłaszczyło, podziękowałam i pobiegłam dalej. Cieszyłam się, że trzy osoby zostały w tyle.

Przy bufecie na ósmym kilometrze szybki łyk wody i w górę. Dotarcie do punktu nie było łatwe, bo znajdowało się w miejscu sporej, rozjeżdżonej przecinki, która po tygodniowych opadach poprzedzających start, była błockiem nad błocka. Nic to, co się wysuszy, to się wykruszy. Ciach prach i.... wyprzedziłam klubową koleżankę i obiecałam sobie, że jeśli mnie doścignie, to się jej uwieszę i będę starała się biec dalej z nią. Póki co, nie zamierzałam się dać złapać...

Skończyła się już leśna dróżka, zaczęły się kamienie. Średnio się po nich biegło, bo niektóre były nierówne, ale lepsze to niż błoto pod kostki. Miejscami było mokro, ale kałuże były krystalicznie czyste. Dopadłam dziewczynę biegnącą przed, wyprzedziłam i gnam dalej. Niby spokojnie, bo przecież jestem przed półmetkiem, ale to wyprzedzanie mnie nakręciło. W oddali widzę damską różową koszulkę. Biegnie równo, skacze po kamykach, czasem ginie w drzewach na poboczu. Im jestem jej bliżej, widząc błoto rozumiem, skąd taka taktyka. 

Zaczynam słyszeć owacje na szczycie Wielkiej Sowy, sama myśl, że za chwilę będzie już z górki niesie mnie do przodu. Różowa napiera, choć kluczy między kałużami. Widząc jej różowe najki, mam w głowie tylko jedną myśl: "Oszczędzasz od błota buty, jesteś moja!" Nie wiem, czy szelmosko się przy tym uśmiechnęłam, czy zachowałam pokerową twarz, robiłam swoje. Trochę uczepiłam się jej, aby widząc już szczyt, wyprzedzić i gnać. Na szczycie byłam tyle, co przebiegłam trasą wzdłuż, nawet się za bardzo nie rozglądałam. Chciałam w dół!!!

No i się zaczęło, dochodziła mnie Różowa i zostawała w tyle. Wydaje mi się, że z trzy kilometry to trwało... Szło mi. Leciałam na tych zbiegach, na zegarku miewałam średnią prędkość 5:50 min/km. Potem jej już nie słyszałam za sobą, a dopiero przy bufecie na czternastym miałam pewność, że została na tyle daleko, aby mi nie zagrozić. W międzyczasie ścigania z Różową, udało się wyprzedzić parę, co mnie wzięła na drugim czy trzecim. Kolejny za mna!

Przed samym bufetem pochłonęłam drugą część batona energetycznego i biegłam dalej. Jeszcze jeden niegroźny podbieg i będzie końcóweczka. Po 16 kilometrze na szutrowej drodze w oddali widziałam chłopaka, którego doszła wcześniej klubowa koleżanka, ale odległość między nami się nie zmniejszała, wiedziałam, że jego nie wyprzedzę. Ten etap wydał mi się monotonny. Biegłam w ciszy, podziwiałam widoki, ale tylko ukradkiem, bo pod nogi patrzeć trzeba. Takie odczekiwanie, aż dystans minie. Było jednak miło, biegło mi się dobrze.

W okolicach dziewiętnastego kilometra zdziwiona zobaczyłam biegnącego z naprzeciwka trenera. Gdy był bliżej spytałam, czy wyglądam jakbym potrzebowała lekarza, uznał, że nie i pobiegł po klubową koleżankę. A na mnie czekał z pięćset metrów dalej klubowy kolega, z którym razem dobiegłam do mety. Zagadywał mnie, motywował, zdradzał tajniki końcówki trasy, która była mocno pod górę.

Było stromo okrutnie, ledwo szłam. Okazało się, że chłopak, który był taaak daleko przede mną, jest raptem z sześćdziesiąt metrów wyżej, ale to były lata świetlne... Niby przyspieszyłam, bo jego plecy były MOCNO w zasięgu oka, ale co z tego, jak wspinałam się niemal po pionowym podejściu. Ostatnie metry, gdy się wypłaszczyło były moje! Wbiegłam na metę dziesięć sekund po nim!


Dotarłam na metę w czasie 02:40:57, tj. godzinę później niż najszybsza kobieta na trasie (nota bene moja klubowiczka, dzieląca ze mną pokój w pensjonacie). Moje średnie tempo to 7:37 min/km, a liderki 4:47. Byłam 141 w open (na 148 osób), wśród kobiet byłam na 26/31 lokacie, a w kategorii wiekowej na miejscu 15/17.

Nie liczby są tu jednak najważniejsze. Ważne jest, że dzięki taktyce, udało mi się poprawić lokatę, a także, że odkryłam w sobie pokłady rywalizacji, o jakich sama pojęcia nie miałam. Spodobało mi się górskie biganie. Cisza na trasie mnie zaczarowała...

Po zawodach, jak już odetchnęłam, selfi z ekipą BootCamp Polska. Dzióbki wyszły nam, jakbyśmy ćwiczyli od rana.


Z uwagi na liczne nagrody, jakie wybiegali klubowicze, uczestniczyłam w uroczystości wręczania pucharów za miejsca w open i kategorii.


Późnym popołudniem przyszedł czas na brodzenie po zimnej wodzie Jeziora Lubachowskiego...


... i kolacja w Zagórzu Śląskim z widokiem na tamę...


5 komentarzy:

  1. Ojjj, fajniutka relacja. W sumie czekałam na nią, bo miałam tam być i byłam ciekawa wrażeń. Gratuluję, bo widać, ze lekko nie było, a dałaś radę :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Też czekałam na relację :) Gratulacje - taktyka jak widać niezła, oszczędzanie na początku i atak w drugiej części. Może w 2015 uda się gdzieś spotkać na górskich (poza Falenicą, hehe)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ava, oprócz startu marzy mi się jeszcze wspólny trening po Świętokrzyskich, które Ty już biegowo poznałaś :)

      Usuń
    2. Odezwę się do Ciebie w tej sprawie - obiecuję :)

      Usuń