sobota, 14 października 2017

Łemko Trail czyli radośnie biegnę 30 km poza komfortem

To miał być bieg przyjemnościowy, w błocie, z widokami. Był, ale ku memu zaskoczeniu przyniósł też sporo zadowolenia z mojej formy. Chciałam uzyskać czas około czterech godzin (limit wyznaczony przez organizatora wynosi 5 godzin), gdyby było dużo błota (jak rok wcześniej) zadowoliłby mnie wynik nawet o 30 minut gorszy. Po mety w Komańczy dobiegłam w czasie 3:55'53 z poczuciem, że ani chwili na trasie się nie obijałam. Dałam z siebie wszystko!

Łemkowyna Ultra Trail to impreza, której trasa ciągnie się przez cały Beskid Niski - od Krynicy do Komańczy, wzdłuż czerwonego szlaku. Najdłuższy dystans zawodów to 150 km, ale można być ultrasem na mniejszą skalę - przebyć 80 km lub 70 km. Dla nie-ultrasów są dystanse Łemko Maratonu  (48 km) lub Łemko Trailu (30 km). Wybór trasy w moim przypadku nie był trudny - w terenie do tej pory biegałam najwyżej półmaratony, więc trzydziestka wydawała się idealna na przetarcie. Chciałam zobaczyć jak to jest, gdy na trasie się jest dłużej niż trzy godziny i to w górach.

Na starcie w Puławach Górnych miałam trochę pietra, ale koncentrowałam się na zadaniu. W głowie widniał profil trasy, a także średnie tempa mojej 30stki. Takie, aby uzyskać każdy z celów - również ten minimum - tj. zmieścić się w limicie. W plecaku do wody dodałam izo (nowość w moim wykonaniu), a na każde siedem kilometrów miałam żela. Na "w razie czego" dorzuciłam też ampułkę z magnezem, bo "kto sobie nosi, ten się nie prosi".


Pierwsza połowa trasy - samotność długodystansowca.
Zaczęłam ostrożnie, choć sporą część trasy na początku truchtałam. Do marszu przeszłam dopiero jak było ostro w górę. Wówczas zrównałam się ze znajomą biegaczką spod Piaseczna. Uznałam, że trzymając się jej mam szansę na limit i aż do punktu odżywczego na 15 km tasowałyśmy się na trasie.

Ku mojemu zaskoczeniu na 3,8 km zaczęło mi burczeć w brzuchu. Start był o 12:30, śniadanie ok. 10:00, więc nic dziwnego, że jeść się chciało. Szybka decyzja - pora na żela i myśl "oby nie było za późno". Gdy byłam już na szczycie pierwszego pagórka pozwoliłam sobie na przyspieszenie, ale żołądek nadal się upominał o papu. Drugi żel poszedł w ruch na 6,8 km i po kilku chwilach poczucie głodu zniknęło.  Wiedziałam, że biegnę mocno, nie oszczędzam się Tętno wskazywało wysokość jak w półmaratonie. Czułam się dobrze, kontrolowałam czy znajoma biegaczka jest blisko i prułam do przodu. 

W końcu zaczął się zbliżać 14 kilometr i trasa zaczęła prowadzić w dół. To był czas na trzeciego żela. Póki jeszcze niezbyt stromo. Po wybiegnięciu z chaszczy trasa prowadziła ostro w dół, spodziewałam się tego po analizie profilu. Zbieg do punktu odżywczego w Przybyszowie był mega! Tego widoku nie zapomnę nigdy! Szeroka łąka, w dole wąska uliczka, a za nią kolejne wzniesienie. Przestrzeń i kolory - zieleń mieszająca się z jesiennymi barwami żółci i czerwieni. Chciało się latać, a nie biegać! Uczta dla oka. Zachłyst pełną piersią.

Biegnę, a właściwie sadzę susy, a w głowie mam jedną myśl "Moje czwórki po takich zbiegach będą zmasakrowane!". Oczami wyobraźni widziałam siebie siusiającą pod prysznicem. Kogo bolały mięśnie czworogłowe dzień po biegu, wie że siadanie i wstawanie to masakra. Chodzenie po schodach również!

Na końcu zbiegu kibice i piątka z Avą! Fajnie było się spotkać, bo napieranie i "fuck the comfort zone", które towarzyszyły mi od startu powtarzałam właśnie pod wpływem jej relacji. A dalej punkt odżywczy, w którym wyjątkowy tłok. Złapałam połówkę banana i przy okazji wyjmowania kubka z plecaka zdjęłam koszulkę, którą miałam na sobie jako drugą warstwę. Powrót do stolika - kubek coli, kolejna połówka banana i czuję się zasłodzona na maksa. Biorę "na drogę" dwie ćwiartki ogórka kiszonego i delektuję się słonym smakiem na podejściu. Mniam.

Druga połowa trasy - gonienie króliczka.
No i klops! Nie wiem, co ze znajomą biegaczką... Zgubiłam ją na punkcie. Dochodzę dwóch biegaczy, jeden manipuluje przy telefonie i gdy wyprzedzam go informuje mnie "jest pod górę, więc pora na fejsa". Pochwalam pomysł i przyspieszam, bo przed sobą widzę znajomą znajomej biegaczki i chcę jak najszybciej wiedzieć, czy jestem przed czy za znajomą biegaczką z Piaseczna. Ustalam, że jestem przed, więc spokojnie wspinam się wyżej. Maszeruję raźno, jest dość stromo, o bieganiu nie ma mowy, ale idzie mi się dobrze, wyprzedzam, podziwiam widoki - prę. Aż tu za sobą słyszę tekst "ale gonisz, ledwo można Cię dogonić" - oto doszedł mnie gość od fejsa z kolegą.

No i... od 16 kilometra miałam chłopaków na plecach. Zamieniłam więc znajomą z Piaseczna, na parę ultrasów ze Świebodzina. Dzięki nim duch rywalizacji we mnie ożył i o ile płuca wytrzymywały leciałam do mety jak na skrzydłach. Gość od fejsa, jak się potem okazało Radek uznał, że nomen omen "nieźle ciągnę" (skojarzenia wskazane) i przez blisko dziesięć kilometrów zabawiał mnie rozmową, a przy okazji utrzymywał niezłe tempo i wyprzedzał ludzi ze swojego dystansu.


To jest właśnie w tym biegu chyba najfajniejsze, że wszyscy biegną w jednym kierunku - na wschód do Komańczy. Na trasie od północy są ci, co wystartowali w Krynicy, ci, co rano ruszyli na 70 km z Chyrowej i ci, co biegli maraton z Iwonicza Zdroju. Nie biegłabym NIGDY razem z takimi napieraczami, gdyby nie to, że mieli w nogach 40 km więcej i byli na trasie 5,5 godziny dłużej, a tak gadu gadu, a dystans leciał.


Jak to mówią? W miłym towarzystwie czas upływa szybko, jednak nadejszła chwila, którą przewidziałam: zbieg do Komańczy i zostałam w tyle. W błocie nie urwałam się im, ale jak zaczęło być w dół nie miałam szans.

Do mety było już blisko. Wiedziałam, że za góra kilometr skończy się las. Finisz rozpoczęłam przy Willi Leśnej, którą dzień wcześniej na spacerze wyczaiłam równo na dwóch kilometrach do mety. Widząc na zegarku czas 3:44 od startu byłam pewna, że cztery godziny łamię! Z uśmiechem na ustach zaczęłam sprint do mety, ostatnie dwa kilometry mimo zmęczonych nóg pognałam po 5:40 min/km. Jeśli powiem, że na chodniku w Komańczy wyprzedziłam z 50 osób, to może być mało (Radka z kolegą łyknęłam również. Dzięki Panowie za wspólne kilometry!). Wszyscy tamtędy szli, co najwyżej lekko truchtali, a ja jak świeżak biegłam do mety w swoim debiutanckim dystansie w terenie. Z czasem, który założyłam i był on realny! 

fot. Piotr Oleszak

open kobiet 42/127 (33% stawki)
open 151/291 (51% stawki)
tempo 7:49 min/km
czas: 3:55'53"

Zaskakująco wysoko wypadłam wśród kobiet. Do tej pory zajmowałam miejsca w połowie stawki. Cieszy też dobre tempo biegu - dla porównania na jesieni 2015 roku takim tempem biegałam półmaratony w ramach cyklu Perły Małopolski (tu podsumowanie) o przewyższeniu 750-775 metrów (na Łemko przewyższenie +735 metrów/-740 metrów), a teraz przebiegłam aż dziewięć kilometrów dalej. Progres cieszy.

Aaaa! Spodziewanych zakwasów dzień po nie było. Wypatrywałam ich do 13:00, aż wyszłam na rozbieganie do Jeziorek Duszatyńskich. Myślę, że wytrenowanie to jedno, a akcent (20km w poniedziałek i 10km we wtorek po Bieszczadach) z początku tygodnia to drugi aspekt, który przyzwyczaił organizm do wysiłku.

Zapomniałam! Ten bieg dał mi mój pierwszy punkt UTMB/ITRA ever!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz