niedziela, 9 czerwca 2013

półmaraton jurajski

27°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: wsch. z szybkością 6 km/h
Wilgotność: 82%


To drugie moje półmaratońskie podejście. Wiązowna w zimowej scenerii, wybiegana na 2:22:56, to już historia. Półmaraton warszawski przeleżany z półpaścem w łóżku, więc nawet go nie liczę. Od początku maja realizuję plan pod maraton, w którym dziś akurat wypadł półmaraton z czasem 2:08. 

Plan planem, a życie toczy się po swojemu. Standard. Nie było mowy o uzyskaniu takiego czasu na tej trasie i przy takiej pogodzie. Łudziłam się chociaż, że uda się poprawić czas z płaskiej jak stolnica wiązowskiej trasy, ale pół kilometra przed metą i to okazało się nierealne. Został niedosyt  niepokonanej życiówki.

Od początku profil trasy jurajskiego półmaratonu przerażał mnie, ale jak bardzo potrafiły te podbiegi zmęczyć przekonałam się dopiero biegnąc.


Miałam, co prawda, słowo na niedzielę od Kołcza nadane: 

"Najważniejsze jest aby na tych kilkunastu kilometrach, które są na początku pod górę się nie zmęczyć (i nie zakwasić mięśni!), żeby po jedenastym kilometrze móc przyspieszyć na zbiegu (wyprzedzić stu leszczy i parówek) i zrobić dobry wynik. Tak więc: pod górę na 90% mocy a na zbiegach na 105% i tak to działa. Wszystko po asfalcie wiec FAASki i nic więcej! I nie bój się, że to 21km. To jest bieg na 11km! Potem to już zbieg, wiec się nie stresujesz. No i biust do przodu na zbiegach!… bo to zawsze pomaga… w życiu i w biegu!"


Te wspomniane przez niego jedenaście kilometrów podane w taktyce nijak mi do profilu trasy nie pasowało. Zwyczajowo postanowiłam biec swoje, bez szaleństwa jednak na początku, aby siły zostały na tę zwyżkę wysokościową na drugiej połówce trasy.

Organizatorzy przed biegiem przestrzegali aby "mierzyć siły na zamiary", podkreślali trudność trasy do 16 kilometra, a także uwrażliwiali na warunki pogodowe. Upały, jakie przyszły po deszczowym i zimnym tygodniu, do których nie były jeszcze przyzwyczajone nasze biegowe ciała mogły płatać w pełnym słońcu figle.

Trasa półmaratonu przebiega w całej rozciągłości po asfalcie. Prowadzi pętlą od startu w Rudawie obok firmy „MOSUR”, następnie przez centrum Rudawy oraz miejscowości: Brzezinka, Więckowice, Zielona Mała, Bolechowice, Karniowice, Kobylany, dalej Doliną Będkowską i powrót przez Brzezinkę do Rudawy.

Trasa - foto ze strony Organizatora

Wybiegana przeze mnie trasa z Endo

Jak widać na wykresie międzyczasów i statystyki mojego biegu do pomiaru czasu na dziesiątym kilometrze było dobrze. Biegłam leciutko i równo, w swoim tempie. Korzystałam z punktów zraszających, aby ochłodzić się trochę, ale nie miałam wrażenia że upał mi doskwiera. Wszystkie podbiegi, jak wskazuje nazwa podbiegnięte, jednym słowem: radość na twarzy, pełnia biegowej rozkoszy.




Tragedia nadeszła za chwilę przy podbiegu na pierwszy z dwóch najwyższych punktów trasy. Wydaje mi się, że to był jedenasty kilometr. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, a sił zabrakło. Przeszłam na marsz. Nie byłam w tej decyzji osamotniona, wszyscy jak okiem sięgnąć na trasie maszerowali, a zdarzały się osoby, które przystawały i łapały oddech. Otuchy dodawało mi w tym marszu jednak to, że idąc wyprzedzałam innych.

W końcu na zbiegu ruszyłam dalej truchtem. Do kolejnego podbiegu dałam radę biec, ale szczyt wysokościowy trasy na 14 kilometrze był osiągany marszem. Był to długi podbieg i ten kilometr był najbardziej "żółwi". Ciągnęłam pod górę noga za nogą, mijała mnie wówczas karetka do kogoś bliżej mety. Odliczałam chwile do zakrętu, który kołatał mi się na końcu uliczki, na skraju lasu.


Ten zakręt, choć tego wcale nie wiedziałam, dał ukojenie. Za nim było ostro w dół. W końcu też pojawił się cień! Na trochę zdjęłam z głowy czapkę, ale gdy wybiegłam z powrotem na pełne słońce wróciła na głowę. Chłód jakby mnie orzeźwił trochę, bo po wybiegnięciu z zagajnika gnałam jak szalona. Na przepojce na 15 km chwyciłam półlitrową butelkę z wodą i gnałam dalej. Tym razem karetka jechała na sygnale do kogoś z tyłu stawki. A mnie niezwykłą frajdę sprawiało mi wyprzedzanie wszystkich idących, a było płasko lub tylko ciut pod górkę. Sesja to idealnie oddaje!




W końcu dogonił mnie Ósemka (przy okazji serdecznie pozdrawiam i dziękuję!). Sporą chwilę biegliśmy razem noga w nogę, aż Ósemka zaproponował wspólny prysznic z węża ogrodowego z lewej strony i jakoś tak zaczęliśmy pogawędkę. Potem był prysznic ze strażackiej sikawki z prawa, a my gnaliśmy! Zerknęłam z niepokojem na zegarek i swoje tempo! Było coś 5:40, więc mówię Ósemce, że chyba przeginam, bo to nie jest moje maratońskie i zaraz niechybnie polegnę z kretesem. W odpowiedzi dostałam instrukcję, że spokojnie możemy pociągnąć tak do następnego podbiegu (bo wcale dobrze mi idzie), który niebawem (Ósemka jest mieszkańcem Rudawy, więc trasę miał opanowaną), a potem będziemy maszerować. Tak zrobiliśmy.

Marsz przysporzył nam jeszcze dwóch kompanów. Jeden w koszulce z orlenowskiej dychy. Szliśmy pod górkę i gadaliśmy, nawet już nie pamiętam o czym. Chyba o życiówkach... Na 18 kilometrze odłączyłam się od chłopaków i pognałam przed siebie. Zarówno Ósemka, jak i Orlenowska Koszulka przegonili mnie potem. Jeden na 19 kilometrze, drugi na finiszu. Biegłam do końca już sama.

Moje ambitne plany wyniku 2:08 zostały zaprzepaszczone jak byłam na 18 czy 19 kilometrze. A 2:22 z Wiązownej minęło, gdy zbiegałam z wiaduktu kolejowego pięćset metrów przed metą. 

Po wbiegnięciu na ostatnią prostą, w ul. Legionów Polskich, ciągle patrzyłam w przód wyczekując zobaczenia mety! Jeden z biegaczy, który maszerował wzdłuż trasy z medalem na szyi chyba wyczuł te moje wypatrywania, bo rzucił krótko "Jeszcze 300 metrów, za zakrętem jest meta!". Łatwo powiedzieć, a ja miałam wrażenie, że na tych ostatnich metrach słońce dogrzewało niemiłosiernie, a powietrze stanęło w miejscu. Pomyślałam, że gdyby taka żarówa była na trasie, nie dałabym rady...

W końcu ją zobaczyłam! Meta!!! Jeszcze krok, jeszcze kolejny i jest! Garmin policzył mi czas idealnie, jak netto. Najważniejsze, że dobiegłam! Czas netto 2:26:31. Trasa wymagająca, a z nieba żar. Przekroczyłam linię mety jako 1279 z 1420 osób, wśród 233 kobiet byłam 181.


Kolejny półmaraton zaliczony! Z jednej strony ogromna satysfakcja, a z drugiej widzę, jak ważna jest siła biegowa, nad którą ciągle trzeba pracować...


Zanim jednak udałam się po posiłek regeneracyjny, najpierw wylegiwałam się na trawie gawędząc z mieszkańcem Bochni o przedsiebioczości, a potem ustawiłam się w kolejce do urządzonka, które miało mi dobrać idealne treningowe buty Mizuno dla mnie. 


Wraz z grochówką wykorzystałam przydział na napój, którym okazało się piwo o tajemniczej dla mnie nazwie Pivson. 


Przebrana, najedzona i nawodniona (nie Pivsonem jednak), spędzałam miło czas oglądając dekorację zwycięzców w kategoriach rożnych, przeróżnych. Tego dnia odbywały się Mistrzostwa Polski w Półmaratonie dla policji, nauczycieli, bankowców, studentów i sama jeszcze nie wiem dla kogo...




Wszyscy jednak czekali na rozstrzygnięcie konkursu dla sklasyfikowanych zawodników. Nagrodą główną była ta oto Dacia Logan. Poszła w ręce Krakowianina.


O 15.oo wsiadłam w autobus, który odwiózł mnie na parking do mojej strzały! Abym mogła wrócić na obiad i prysznic (kolejność odwrotna) do Krakowa. W autobusie usłyszałam od jednego z pasażerów, że pod Krakowem działa tzw. Grupa Ostatniej Minuty, która biega z najsłabszymi zawodnikami, motywując ich do biegu tak, aby zmieścili się w limicie czasu! Fajna inicjatywa.


Po przybyciu na parking okazało się, że zostały już ostatnie auta biegaczy. O 9.oo było ich pełno....



A na koniec tradycyjne zdjęcie bohaterek dnia. Tym razem po biegu, dlatego z medalem.


2 komentarze:

  1. Rewelacja! Takie warunki a Ty dałaś radę :) Gratuluję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Dziś już nie pamiętam męki na trasie i chcę jeszcze :)

      Usuń