To miał być ostatni mój bieg z cyklu Perły Małopolski. Zwieńczenie, dopełnienie. Tylko trzy tygodnie przerwy między półmaratonem w Kościelisku, treningowo między biegami słabo, bo a to choroba, a to zmęczenie... Uznalam, że ten ostatni to już przeczołgam się i metę zdobędę. Jak nie daleko byłam od tego właśnie, mogłam przekonać się na trasie.
Czemu? Zaskoczyła mnie pogoda. Jeszcze w sobotę spacer na Maciejową w komforcie cieplnym, a dzień później arktyczne powietrze i mimo trzech-czterech stopni na termometrze, to odczuwalna minus dziesięć. Nie wiem, jakim cudem zdjęłam z siebie kurtkę przed startem... W oczekiwaniu na sygnał do ruszenia na trasę tuliłyśmy się do siebie z dziewczynami, bo zęby szczękały nam aż miło...
Pierwsze dwa kilometry po asfalcie. Tradycyjnie łapię się na tym, że czekam, aż się zaczną podbiegi. Nie wyrywam z tłumem, tylko biegnę lekko około 6 min/km. To nie jest pora na zmęczenie.
Wbiegamy w polną drogę i zaczyna się podbieg. Kontroluję tętno, aby utrzymywało się w granicach 172-177 uderzeń na minutę. Pod górę nie jest łatwo, czasem leci do 183, wtedy zwalniam, nawet jak idę zwalniam. Wśród łąk i pól można podziwiać widoki, niestety zaczyna wiać... Zimno wiać...
W lesie sytuacja się poprawia. Od piątego kilometra zaczyna być przyjemnie w dół. Po pierwszej wodopojce wybiegamy na ulicę i biegniemy wśród domostw. Gdy trasy biegu średniego i długiego rozchodzą się, przyjemnie gnam do przodu. Wyprzedzam dwie osoby i w oddali mam postać na czarno. Mijając wolontariusza pytam, czy przede mną jest kobieta czy mężczyzna, ale on nie wie... No, to się przekonam później, myślę...
Długo czekać nie muszę, bo wbiegamy w las i zaczyna być pod górę. Na skrzyżowaniu szlaków stoi gadatliwy wolontariusz i słyszę jak zagaduje do osoby przede mną, zwracają się żeńskimi formami. Do mnie też zagaja. Pyta czy nogi mnie bolą, proponuje gonić biegaczkę z przodu. Odpowiadam mu grzecznie, że poczekam, aż to ona się zmęczy i wbiegam na wąską ścieżkę. Zaczyna być bardziej stromo, aby później było jeszcze bardziej stromo... Jest mi nawet ciepło. Zdejmuję z uszu buff i pilnuję tętna.
Połowa dystansu za mną, czekam na 15 kilometr, aby z Maciejowej było już w dół. Od dwunastego zaczyna się zimnica. Trasa wiedzie szlakiem, który miejscami nie jest osłonięty. Wiatr wieje we wszystkie strony, nie jest mocny, ale przeszywający zimnem. Trudno się zaadoptować do tych warunków, zerkam na zegarek, aby wypatrzeć ten upragniony piętnasty kilometr, a tu jak na złość wolno płyną kolejne metry. Jest raczej prosto, więc można biec, staram się trzymać tętno, również po to, aby było mi ciepło... ale nie jest.
Naciągam buff na uszy, rękawy na dłonie i to wcale nie pomaga. Przemieszczam się do przodu, ale nie czuję się lepiej. Mechanicznie stawiam nogi, mam wyłączone myślenie, czuję, że zdrętwiał mi prawy bark i ramię. Ściana... Posuwam się do przodu, ale nie jest to świadome. Uznaję, że to moment na PowerBombę. Może kofeina mnie ocuci.
Mijam wielu turystów, wyprzedzają mnie rowerzyści, ale nawet nie chce mi się ich pytac czy Maciejowa blisko czy nie. W końcu dobiegam do drugiej wodopojki na trasie, pod Maciejową właśnie, piję wodę, ale tylko aby zmienić smak w ustach i tłumaczę mojej głowie, ze została TYLKO piątka, w dół i do tego po znanej mi trasie.
Po drodze zaczynam doganiać biegaczy, wyprzedzać ich i odliczać kilometry do mety. Jest ciut cieplej, wiatr aż tak nie operuje na wąskiej ścieżce. Niestety wiem, że czeka mnie jeszcze etap między polami. Tam nie jest przyjemnie, truchtam na tętno i czekam, aż wbiegnę do miasta. Cieszy mnie, że trasa nie biegnie do końca szlakiem czerwonym, który mije się po części uzdrowiskowej. W Parku Zdrojowym dobiegam do ostatniego Nordic Walkera (trasa do przejścia 14 km), przypominam sobie, że na trasie wyprzedził mnie tylko jeden. Czyli załapałam się między pierwszym, a ostatnim - myślę. Potem wyprzedzam zrezygnowanego biegacza, a mety ani widu ani słychu.
W końcu zaczynam słyszeć doping klubowej koleżanki. Przekonuje mnie, że to już ostatnia prosta, no z zakrętem, ale końcówka. Biegnie chwilę ze mną, doganiam jeszcze jedną piechurkę z kijami i jestem na mecie! Ukończyłam w jednym sezonie pięć półmaratonów górskich w ramach cyklu Perły Małopolski!! Udało się! Nie było łatwo, ale zrobiłam to!
Założenia do czasu miałam tylko takie, aby biec krócej niż 8 min/km, udało się przebyć trasę ze średnim tempem 7:42 min/km i ukończyć dystans z czasem lepszym niż w Kościelisku.
Moje lokaty:
czas netto: 2:34.33
open 208/221
open kobiet 41/47
kategoria 21/24
(strata do pierwszej kobiety 46 minut)
prędkość 7,8 km/h
A zmarźnięta sierota w amfiteatrze w Rabce po biegu wygląda tak, jak na zdjęciu niżej. Tylko dzięki grzańcowi nie odpokutowałam tego startu na L4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz