To, że pobiegnę po raz kolejny Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów było przesądzone już na mecie tego biegu rok temu (tu relacja z 2014 roku). Mimo ogromnego zmęczenia, satysfakcja z przebycia trudnej trasy z przeszkodami była wielka, tak samo jak głód by to powtórzyć.
Nie wiadomo w sumie kiedy minął rok i znowu zasiadłam w busie do Złotoryi. Było jak zwykle wesoło, ale ja zupełnie nie miałam przekonania do biegania. Nawet nie ekstremalnego, ja miałam wątpliwości co do biegania tak w ogóle. Półmaraton górski w Szczawnicy, potem kolejny niepłaski na Wyspach Owczych i rytm wielotygodniowy treningowy zniechęciły mnie do biegania. Chciałam odsapnąć, a tu w kalendarzu Wulkany...
Bieg eliminacyjny, którego trasa miała około kilometra, biegłam jak za karę. Było na jego trasie tylko parę przeszkód - zeskok z murka, przeskok przez zaparkowaną na trasie Omegę, przeskok przez płotek, zjazd na mokrej folii i podbieg (schodami i brukiem) w kierunku mety. Ukończyłam go jako ostatnia w serii prezentując na podbiegu bardziej żałosne (niż radosne) bieganie...
Przed eliminacjami z drużyną Power Training, fot. Renata Łój |
Poranek w Złotoryi przywitał nas regularnym deszczem. Miałam w pogotowiu foliowy płaszcz "na przed startem". Po pierwszej przeszkodzie wodnej i tak nie ma znaczenia czy pada czy nie. Jednak... około godzinę przed wystrzałem startera przejaśniło się, a w czasie biegu nawet świeciło słońce.
Przed startem głównym tradycyjnie fotka przed fontanną, a potem rozgrzewka. Truchtałam bez przekonania, powiginałam się, porozciągałam i na start. Dzięki eliminacjom startowałam z trzeciej (z pięciu) fali. Generalnie im się jest bliżej na starcie tym mniejsze kolejki na przeszkodach dalej.
fot. Renata Łój |
... nawet się uśmiecham, ale to pewnie do zdjęcia. W glowie mam hasło "nie, nie, nie".
fot. Maratony Polskie |
Początkowo biegliśmy w sporej Power Trainingowej grupce, ale po pierwszych przeszkodach się nasza stawka rozciągnęła. Biegłam przez pewien czas z Anett...
fot. e-legnickie.pl |
fot. Renata Łój |
Trasa w mieście była dość pofałdowana, wciąż wbiegaliśmy w górę i w dół. Przeskakiwaliśmy przez deski, bele słomy czy samochody. Były też zjeżdżalnie. A potem była prosta nad zalew, gdzie tradycyjnie już płotek, chwila biegiem do miejsca do czołgania i sprint pod płotem do samochodu z linami.
fot. Renata Łój |
W poprzednim roku ta przeszkoda była na eliminacjach i pamiętam jak dwa razy nie utrzymałam się na wysokości i wylądowałam z powrotem na ziemi. W czasie biegu jest łatwiej, bo zawsze ktoś pomaga, ale samej podciągnąć się i przejść to było nielada wyzwanie. W tym roku znacznie łatwiej pokonałam dwa czy trzy słupły na linie, wciągając się w górę po płycie, a na górze już czekała pomocna dłoń, która wciągnęła mnie na pakę.
Szybki zeskok i do dziury w płocie. Potem tunel z opon i opony do przebiegnięcia. Po drodze był też snop słomy, który chyba miał się palić, ale poranny deszcz dość pokrzyżował organizatorom plany z wdrożeniem na trasie czterech żywiołów. Ogień nie chciał współgrać z mokrą słomą.
W sumie nie wiadomo kiedy trafiłam do kontenerów. Wejście po desce już rok temu nie stanowiło problemu. ręce prze stopach i raźno maszerowałam w górę, a dalej przejście między kontenerami na desce. Mam na to swój autorski sposób czworakowania, bo w pionie nie przejdę, a przesuwanie się okrakiem nie uważam za łatwiejsze. Na górze chwila oczekiwania (z obawą, że dach kontenera w każdej chwili może zarwać się pod stojącym tłumem), część osób sporo zwlekało z wejściem na deskę, poza tym korek powodowało oczekiwanie, jak ktoś zejdzie z deski, bo wchodząc na nią jako trzecia miałam obawy, że pęknie...
Zeskok z kontenera na palety i... chyba w tym momencie poczułam, że zaczynam mieć przyjemność z pokonywania przeszkód i przemieszczania się między nimi...
Kolejności kolejnych stanowisk nie pamiętam. Było sporo wspinania się na czworakach w górę, było sporo w dół. Były kopce z błotem i tlącą się słomą, były betonowe tunele, były płotki, schodki, był do pokonania zalew z wodą po pachy i przejściami pod pomostami. Była Kaczawa z brodzeniem pod prąd, było czołganie pod mostkiem, była rzeczka, którą pokonywaliśmy wpoprzek, a z nowości był pająk.
Siatka podpięta była do mostu. W górę weszłam dość szybko, a na wysokości jeszcze szybciej uznałam, że schodzę, zanim zacznę się bać jak wysoko jestem i zastanawiać się jak zejdę w dół, skoro pająk jest podpięty pod mostem. Trzymałam się belek kurczowo, gdy obie nogi stały na pająku powoli zaczęłam puszczać sie mostu i gdy już obie ręce trzymały się lin, zeszłam po nich jak po drabince. Jaka była z siebie dumna!!!
Potem znowu było w górę i w dół... Część trasy pamiętałam z poprzedniego roku. Wiedziałam, po którym podejściu będzie wyjście z lasu i podejście pod linią energetyczną. Wyczekiwałam dworca kolejowego, bo pamiętałam, że przy nim będzie ósmy kilometr.
Gdy się go doczekałam, to zaczęło się bagno i błoto i w sumie było ono już do końca. Jeśli wydawało mi się, że w tamtym roku było błoto, to w tym to dopiero było! Były momenty, że ślizgałam się po mazi i wyjście na brzeg możliwe było dzięki pomocnemu kijowi, który wyciągał do biegaczy wolontariusz i wciągał na górę...
Raz noga utknęla mi w błocie po kolano i gdy spróbowałam ją wyciągnąć stojąc na drugiej nodze, poczułam jak but zostaje, miałam go przyklejonego taśmą, ale gdybym pociągnęła nogę mocniej zostałby jak nic. Przeniosłam ciężar na środek ciała i wolno wyciągnęłam nogę z butem w górę.
Ilość metrów w błotnej brei była niezliczona, Trzeba było uważać na nierówne dno i korzenie. Wolno poruszałam się do przodu. Czasem przytrzymywałam się taśmy, bo wówczas czułam jakbym trzymała poręcz...
fot. Renata Łój |
Wbiegając w ostatnie błoto, wiedziałam że do trzech godzin na trasie zostało mi piętnaście minut. Było to po zeskoku z betonowego płotu, gdzie poprosiłam o pomoc w zeskoku, bo nie chciałam się na nim pokancerować.
No i dalej w breję i do mety... Niby blisko, a tak daleko.
fot. Renata Łój |
W końcu nastał koniec błota, zostały do pokonania dwa podbiegi i kilka rur do przeskoczenia.
fot. Renata Łój
Ostatnia przeszkoda, to judocy przed samą metą. Od początku chciałam ich zaczarować urokiem osobistym, co jak się okazało trudne nie było. Stanęłam oko w oko z wybłoconym zawodnikiem i uśmiechnęłam się, jak tylko słodko potrafiłam... Na metę dostarczył mnie właśnie tak, jak to widać poniżej.
fot. Renata Łój |
Bawi mnie rytuał, jaki odbywa się każdorazowo na mecie. Najpierw stoi dziewczyna z gąbką, przeciera numer startowy, a dopiero wówczas sędziowie przyznają czas i wręczany jest medal i woda.
Na mecie byłam radosna, bo dobiegłam, bo z radością przemierzałam dwanaśnie kilometrów trudnej trasy, a jak okazało się, że poprawiłam czas z poprzedniego roku i złamałam trzy godziny, to całe zmęczenie ze mnie zeszło natychmiast.
Moje lokaty
czas: 2:59:34.41
open 392/513
Gratulacje:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńAle musiała być zabawa
OdpowiedzUsuń:D
Pozdrawiam i powodzenia!!! Marcin z crossfitowy.blogspot.com
OdpowiedzUsuń