Najpierw pojawił się pomysł wyjazdu na Wyspy Owcze, a jak się okazało, że ciut po planowanym terminie pobytu jest w stolicy maraton i półmaraton (strona biegu), to w tri miga zmieniałam wylot i powrót, aby się na nań załapać. Turystyka biegowa pełną gębą, a co! Wybrałam krótszy dystans, Torshavn Halfmarathon, bo na wyjeździe i tak każdy gol (ups! start) liczy się podwójnie, a ja oprócz biegania chciałam duuużo zwiedzać. Maraton mógłby pokrzyżować lub utrudnić te plany.
W kraju, gdzie średnia roczna temperatura wynosi siedem stopni Celcjusza, nie oczekiwałam upałów. W czerwcu trafiłam na wyżową pogodę i nie rozstawałam się z czapką i rękawiczkami. Do biegu zatem przygotowałam się "na zimowo".
Słońce świecące na starcie w ciągu dwóch godzin zdążyło zajść, mocno powiało, popadało, a na koniec, na finisz, z powrotem wróciło. Zmienność pogody po trzech dniach od lądowania (przeżycie, które mocno i na długo zapamiętam) przestała mnie jednak dziwić, cieszyłam się, że mimo wszystko są przejaśnienia, bo w dniu przylotu poznałam możliwości chmur i mgły. Gdyby tak zostało na cały pobyt nie zobaczyłabym nic dalej niż na 100-200 metrów.
Na start, fot. z archiwum własnego |
W biegach zagranicznych śmieszne są dla mnie chwile, gdy na początku przemawiają oficjele i/lub organizatorzy. Tylko na maratonie w Rotterdamie starano się o dwujęzyczność, na biegu w Berlinie czy też właśnie w Torshavn nikt nie zawracał sobie głowy turystami-biegaczami, których było całkiem sporo. Nie rozumiałam ni w ząb, o czym była mowa i czemu klaskano. W Polsce nie zwracam zazwyczaj zbytniej uwagi na to, co się przed biegiem mówi (chyba że to odprawa techniczna), ale gdzieś gdzieś to by się może i chciało wiedzieć, co mówią... No, ale nikt mi nie bronił uczyć się duńskiego, prawda?
Po oficjalnej części wystrzał startera i maratończycy wraz z półmaratończykami ruszyli na trasę. Najpierw pierwsza pętla po Torshavn, początkowo wzdłuż wybrzeża (góra, dół, góra, dół, góra, dół) z widokiem na Nolsoy, czyli wyspę, którą miałam możliwość oglądać codziennie z pokoju (na zdjęciu widać w oddali).
Potem powrót w okolice mety, gdzie widowiskowo oddałam na przechowanie rękawiczki. Jeszcze nie wiedziałam, że czeka mnie załamanie pogody...
fot. z archiwum własnego |
Dalej zbieg do portu, wsród domów pokrytych trawą. W jednym z nich kultowa fereska restauracja (Polecam!).
fot. z archiwum własnego |
Znowu biegliśmy wzdłuż wybrzeża (góra, dół, góra, dół, góra, dół), widoki niebylejakie, choć się już chmurzyło...
fot. z archiwum własnego |
...aż w końcu wybieg w kierunku miasta Hoyvik. Miejskie klimaty zostały w tyle, po drodze z jednej strony woda...
fot. z archiwum własnego |
fot. z archiwum własnego |
... a z drugiej wulkaniczne skały porośnięte mchem z wodospadami deszczówki (tu już mocno wiało i padało), która regularnie spływa do morza. Oczywiście trasa wiodła naturalnie góra, dół, góra, dół, góra, dół.
fot. z archiwum własnego |
Nawet jeśli po tygodniu takie widoki przestają robić wrażenie, bo przestają, zostają w sercu głęboko.
Ten etap trasy jest wahadłowy, zatem z powrotem zmienia się tylko to, że woda po lewo, a skały z wodą po prawo. Plus w gratisie góra, dół, góra, dół, góra, dół. Owce (tu wszędobylskie) podpatrują biegaczy, czasem ignorują, czasem zabeczą. Generalnie kontaktowe nie są, ale zapomnieć o sobie nie dają.
fot. z archiwum własnego |
Tutejszy asfalt jest mocno kamienisty. Żwirek można nawet miejscami lekko kopać. Podłoże jest do biegania słabe. Od czasu do czasu asfalt dzielą metalowe rurki, które uniemożliwiają spacery owcom, a wodzie swobodne przedostanie się do zlewiska.
Gdyby ktoś się zastanawiał, którędy wracaliśmy do mety, to trasą wzdłuż wybrzeża, oczywiście (góra, dół, góra, dół, góra, dół). Szczęśliwie wiatr i deszcz odpuścił. Przy skansenie (na zdjęciu), skąd do mety było 600-700 metrów postanowiłam zacząć finisz. Nie zmęczyłam się zbytnio na trasie, więc akcent na koniec mógł się udać.
fot. z archiwum własnego |
Wbieg na starówkę od nasłonecznionego portu robił wrażenie. Przyjemność była tym większa, że było w dół.
fot. z archiwum własnego |
fot. z archiwum własnego |
No i tak się puściłam do mety intensywnie, że niemal leciałam. Krok wydłużałam i im bardziej balon mety się zbliżał, to Różowa Koszulka zbliżała się jeszcze bardziej... Bach! Trach! Trafiony zatopiony!
A i wynik (na zegarze czas brutto) całkiem całkiem, bo na luzaka biegłam, bez spiny, a trasa do łatwych nie należała (wiadomix: góra, dół, góra, dół, góra, dół). W Torshavn Halfmarathon liczyła się widokowa wartość dodana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz