20°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: wsch. z szybkością 16 km/h
Wilgotność: 64%
Wiatr: wsch. z szybkością 16 km/h
Wilgotność: 64%
Informacje o Mazowieckiej Piętnastce wpadły mi w oko całkiem przypadkiem. Bieg wpisał się jednak idealnie w plan treningowy, bo akuratnie tego dnia było 20 km. Piętnaście pobiegnę w zawodach a pozostała piątka będzie na rozgrzewkę i po.
Zapisy szły dość opornie, pewnie z uwagi na nowy dystans, jaki dołączono do zawodów - 10 km. Ostatecznie, w ostatnim dniu zapisów na mój dystans zgłoszonych było 310 osób (w tym 38 kobiet i 272 mężczyzn). Podział płci przykuł moją uwagę, bo nie sądziłam, że procent biegających kobiet jest tak niski. Wyniki pokazały, że proporcja ta nie zmieniła się finalnie zbytnio.
Do Mińska dojechałam na dwie godziny przed startem. Trwały prace organizatorów przy ustawianiu STARTU/METY, scena już tętniła życiem, bo od 9.00 biegali uczniowie szkół. Co chwila odbywało się wręczanie nagród. W między czasie gość dnia - Marcin Urbaś opowiadał o swojej karierze sportowej i muzycznej, a także odpowiadał na pytania zainteresowanych bieganiem.
W biurze zawodów dla 10 i 15 km jednak panowało lekkie rozprężenie, żeby nie powiedzieć dezorganizacja. Podział obowiązków był dość ścisły, dlatego gdy w kolejce trafiły się osoby które wnosiły w dniu startu opłatę, pozostałe osoby nie robiły nic, czekając aż procedura była zakończona. Dla odmiany osoby, które dokonały opłat czekały na odnalezienie ich nazwisk wśród dowodów wpłat, choć na stronie zapisów, była cała lista z odhaczanymi wpłatami... Chwilę to trwało, ale w końcu udało mi się odebrać pakiet - numer startowy z agrafkami, koszulka techniczna i woda.
Przed biegiem udało mi się zrobić rundkę po Mińsku, wyszły tego ok 2 kilometry. Pobiegłam w okolice ogródków działkowych i kółeczkiem wróciłam do parku, gdzie odbywała się impreza. Dumna z siebie byłam, że nie zgubiłam się i nie skończyło się na przetruchtanych pięciu kilometrach. Ostatnie przebieżki w nowych miejscach pokazują, że często tak bywa...
Wróciłam na start, dałam instrukcje moim kibickom, co do sesji foto i ilości kółeczek, które mnie czekają. W końcu dobiegło południe.
Na starcie tłum, bo zarówno dziesiątka, jak i piętnastka ruszała razem. Zaraz na pierwszych kilku metrach słyszałam komentarze, że trzeba uważać na tempo innych, bo nie wiadomo kto na ile biegnie i żeby fantazja nie poniosła. W sumie racja.
Jeszcze przed pierwszym kilometrem, to co mnie najbardziej uderzyło na trasie to - CISZA! Biegliśmy uliczkami wśród domków jednorodzinnych. Kibiców było nawet sporo. W trzech miejscach usytuowane były strefy kibica, w których dzieciaki z podstawówek kibicowały z pomponami. Świetny pomysł! A ile sił przysparzał, to tylko ja wiem.
Pierwszą pięciokilometrową pętelkę pobiegłam krajoznawczo, ale też dość spiesznie. Do 2-3 kilometra tempo 5:45, potem ciut siadłam do 6:10. Rejestrowałam charakterystyczne miejsca na trasie i pocieszałam się: "Jeszcze tylko dwa razy to zobaczę i koniec".
Po zapętleniu trasy trafiłam na przepojkę, gdzie nie mieli wody w kubkach tylko izotonik. Jakie to kolorowe coś było słodkie! Wypiłam dwa-trzy łyki i ruszyłam z nadzieją, że 2,5 kilometra czas minie mi szybko albo bardzo szybko.
Drugie kółeczko było towarzyskie bardzo. Czas mi zleciał na konwersacjach. Kilkaset metrów po słodkim, zaczął maszerować starszy kolega-biegacz, zachęciłam go aby pobiegł ze mną jednym, wolnym tempem. Chciałam trochę odpocząć, więc była to idealna szansa. Potruchtaliśmy wspólnie sporo w tempie 6:45, ale w końcu pożegnałam się i ruszyłam z kopyta dalej. No i trafił mi się kolejny maszerujący. Podejrzewam, że mój równolatek biegnący w barwach Legii. Mijając go zaintonowałam "i tylko Legia, Legia Warszawa!", a on się poderwał do biegu ze słowami "Zmobilizowałaś mnie! Już biegnę!". Odpowiedziałam tylko, że w barwach i że w podwójnej koronie to nie wypada iść, na co usłyszałam, że zbyt mocno świętował mistrzowskie zwycięstwo stąd spadek formy.
Na 9 kilometrze zaczął mi kibicować jakiś siwy pan spod budki z piwem. Pocieszał, że to już końcówka, poinformowałam go że jeszcze jedna pętelka przede mną, więc obiecał na mnie czekać!
Na wykresie tempa idealnie widać, gdzie były punkty odżywcze. Niestety nie potrafię pić w biegu (jeszcze!), więc marsz odbijał się na statystyce.
Poniżej zdjęcia z okrążeń, które wyglądają tak samo, nie wiem czy któreś nie jest z finiszowania.
Trzecie kółko było kółkiem samotnym, zostałam gdzieś na szarym końcu, a przed sobą (i za sobą) widziałam samotnie truchtających innych biegaczy. Tych, co biegli na dychę już nie było... Ciężko było do 12 kilometra, potem już z górki. Czekałam zresztą na spotkanie z siwowłosym kibicem spod budki z piwem, który wyglądał mnie na trasie i powitał gromkimi brawami. Liczył trochę że mu się będę za to oczekiwanie rewanżować, ale... się prze-liczył był...
Zaraz po tym przez kilometr biegła ze mną Weronika (wiek "na oko" - gimnazjum), którą zachęciła chyba mama słowami: "Pomóż pani pobiec". No to biegłyśmy wspólnie, okazało się że dziewczynka biega. Ostatnie zawody biegła na/w Mazowii...
Finiszu nie było, bo już sił nie miałam na przyspieszanie. Wiedziałam też, że cel w postaci półtorej godziny na tym dystansie nie został zrealizowany. Oficjalny czas 01:32:25. Endomondo przyznało mi puchary za Test Coopera (2,11 km) oraz za rekord na 5 km - 28:56 min. Przy takim tempie półmaraton byłby już w okolicach 2:08:00, co wskazuje mój plan treningowy niebawem (a test na jurajskim już za dwa tygodnie)... Jest dobrze!
Na mecie, gdy wyciągali mi zza numeru chip, pan od liczenia okrążeń uśmiechnął się do mnie rubasznie i dodał: "Według mnie to już koniec", wcześniej mnie informował, że zostały dwa/jedno okrążenie. Miałam w sobie dużo siły jeszcze by truchtać dalej, więc odparłam "Naprawdę?! A ja bym mogła jeszcze..."
Dostałam medal na szyję i poszłam do kibicek. Były pamiątkowe foty z wiatraczkiem...
... i z posiłkiem regeneracyjnym.
Tu już po telefonie do Mamy, że to dla niej pobiegłam w Dzień Matki tę Piętnastkę. Po dotarciu na rodzinny obiad włożyłam swój medal na szyję Rodzicielce. Chodziła w nim całe popołudnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz