piątek, 17 maja 2013

przez Dziki Las

25°C
Aktualnie: Bezchmurnie
Wiatr: zach. z szybkością 8 km/h
Wilgotność: 54%

Pierwszy trening z zegarkiem. W Elblągu akurat, czyli nie do końca moim mieście. Nie brałam ze sobą telefonu. No bo i po co? Wszystko zmierzy zegarek. MÓJ NOWY ZEGAREK :)

Trasę wymyśliłam sobie łatwą - do Bażantarni (Park Leśny w Elblągu) i z powrotem. W planie 8 kilometrów lajcikiem. Akurat wyszło tak, że tam były dwa kilometry, więc i dwa powrotne. Trzy zatem po samym lesie i będzie git. Zerknęłam na mapkę parku, pętelkę na trzy kilometry obcykałam i w drogę.

Miałam za sobą już trochę podbiegów (ogłaszam Elbląg miastem podbiegów, tam jest ciągle w górę i jakoś mniej w dół), przyjemna leśna przebieżka miała dopełnić całości. Niemiecki riesling czekał na mnie po powrocie, miało być miodzio!

Pobiegłam zatem ścieżką w las. Gdzieś w oddali mi migał biegacz w niebieskich spodenkach. W jednym miejscu grillowali tłumnie elblążanie z rodzinami, kilku spacerowiczów, sporo rowerzystów. Sielanka! Kilometr, prawe drugi, a tu z naprzeciwka biegną Niebieskie Spodenki. Nawet się pozdrowiliśmy. Refleksja mnie naszła, czemu to gość wraca tę samą drogą. Pomyślałam, że zrobił już pętlę i wraca... Ale pod prąd? Nic to mi jednak wnikać w jego trasy, wraca to wraca, ja zrobię pętlę! Jak planowałam.

Dobiegłam w końcu do polanki. Z mostkiem, strumyczkiem, który wił się przez większość mojej trasy, mapą, ławeczkami. Analizuję teren, porównuję z mapą. W końcu pytam tubylca, czy jak chcę wrócić do Myśliwskiej (restauracja, spod której ruszałam), to czy jak pobiegnę tam, to będzie dobrze. Tubylec na rowerze odpowiada, trochę bez przekonania, że tak. No to biegnę! Spamiętałam szlak, którym się trzeba trzymać i wio przed siebie. Niemiecki riesling czeka...

Mijam na wybranej przeze mnie ścieżce dwoje biegaczy. Górzyście na tej dróżce, pomyślałam: "Ćwiczą podbiegi". Minęłam jeszcze jednego crossowego rowerzystę. Są ludzie, biegnę na wschód, więc... "Tam musi być cywilizacja!".

Biegnę. Tempo ciut spadło, ścieżka się zawęża. Biegnę. Przed siebie! Przecież gołębią nawigację mam w głowie, zresztą CZUJĘ, że biegnę dobrze!

Dobiegam do kolejnej polanki. Mniejszej. Droga prowadzi przez mostek na jar. Jak biegłam z początku, to mijałam jar po lewej stronie. Biegłam dołem. To się nawet i zgadza. W tym szaleństwie jest metoda! Biegnę! Wąska ścieżynka, dość sporo gałązek. Myślę o kleszczach... Jestem w koszulce na ramiączka i spódniczce. Ramiona i nogi gołe. Głowa też.

Biegnę. Jarem, samą górą! Czasem w dół, czasem ciut w górę. Zaczynam czuć dziwny zapach... Capem daje, ale jeszcze nie wiem skąd... Ścieżka, którą biegnę zaczyna być coraz bardziej zorana. Jakby przez dziki? Kurde, myślę, to chyba czuć te dziki. Przyspieszam! Biegnę ciągle na przód. Mam już te osiem kilometrów, co to w planie treningowym stały. "Ta Myśliwska MUSI być niedaleko". Biegnę.

W pewnym momencie coś zaszeleściło po prawej i uciekło. Sarna. Dobrze, że nie dziki! Biegnę dalej. W końcu moim oczom ukazał się prześwit w lesie. A na skraju, nic innego jak ta upragniona Myśliwska, być MUSI! Biegnę! Szlak cały czas prowadzi, nie to że ja sama...

Dobiegam do skraju. Droga się kończy... Wbiegam na plac z budynkiem w budowie. Przede mną kościół. Idę (nie da rady biec) po gruzie wzdłuż muru. Wychodzę na "dziedziniec", przez myśl przechodzą mi psy, które mogą pilnować tej kościelnej posesji, ale skoro jest dziura (nawet nie dziura, tylko niepełne ogrodzenie), to psów tu raczej nie ma... Patrzę, jakby stąd się wydostać. Widzę bramę. Szybko analizuję, że dam radę ją przeskoczyć, bo ma co prawda kolce, ale i poprzeczne szczebelki, na które będę mogła wejść.

Biegnę. Do bramy. Tuż za nią widzę jakiś budynek. Piętrowy familok. Z jednego z okien wygląda kobieta, przygląda mi się, ale co tam, ja muszę się stąd wydostać! Mój przeskok z kościelnego placu przez bramę zasłania kobiecie wysoki iglak, który rośnie przy furtce. Jestem wolna. Tylko... co dalej?!

Przed budynkiem widzę, dwóch mężczyzn. Podchodzę, witam się i przyznaję, że zabłądziłam w lesie, że nie wiem gdzie jestem i że chcę do Elbląga. Niech mi mówią jak! Panowie spojrzeli po sobie, zerknęli na mnie... 
- Pani z Elbląga tu przybiegła?! Przez las?!
- Tak, biegałam przy Bażantarni i jestem tu. Gdzie ja jestem?
- Jest Pani daleko. O, proszę! Ulica Daleka. - wskazuje tabliczkę z numerem na domu.
- Ale gdzie ja jestem? Jak na Frombork? Milejewo?
- Nie.. Jest Pani daleko. Ale Pani tu przez LAS przyszła?!
- Tak, przez las. Przybiegłam. Jak się mam dostać do Elbląga?! Którędy?
- Wie Pani... Tu jest pętla autobusu. Którą mamy, o... dwudziesta. Zaraz tu przyjedzie. To sobie Pani do miasta dojedzie. On Grunwaldzką i potem na Łódzką jedzie...
- Dziękuję. Tam już sobie poradzę.

Na przystanku jakaś para jak z samowara, lekko wypita. Ale nie wybrzydzam. Oby ten autobus nadjechał. Riesling czeka! Zerkam na rozkład jazdy. Nie to, że nie wierzę Tubylcom. Chcę sprawdzić, jaką to szczęściarą jestem. Jednak jestem! Autobus nadjeżdża tu co godzinę, półtorej. Jest dobrze! Dzików nie było, autobus przyjedzie. Riesling czeka!

Jest pojazd! Pusty! Nikt nie wysiada, wsiadam ja i Para z Samowara. Oni kasują bilety ja nie. Grosza przy duszy nie mam, no trudno... Jadę na gapę! Kierowca obserwuje w lusterku ten trzyosobowy tłum, co wsiadł... No i nie wiem... Czy on podziwia mój biegowy outfit, czy ma zdziwko, że ktoś z innej bajki tu wsiada, czy (co bardziej prawdopodobne) widzi, że nie kasowałam biletu... Szczęście w nieszczęściu, Para z Samowara, mimo pustego autobusu zajmuje miejsce za mną! Niech to wygląda, że jesteśmy razem, a oni mają mój bilet. Niech wygląda.... Ruszamy!

Rozglądam się z ciekawością po okolicy, bo zwyczajnie NADAL nie wiem, gdzie jestem! Olśnienia dostałam przy czwartym, może piątym przystanku! Kiedy to moim oczom ukazała się elbląska nekropolia na Dębicy. O żesz!!! Jestem od strony wjazdu do miasta od krajowej siódemki! Nieźle pognałam w tym lesie!

Jak już się zlokalizowałam przestrzennie, to zaczęłam zastanawiać się, kiedy opuścić autobus, aby nie nadbiec znowu kilometrów wracając na kwadrat. Riesling czeka! Uznałam, że najlepiej będzie wyjść z autobusu przy (nie wiem, co wybrać... pozostanę jednak przy cmentarnym klimacie) kolejnej elbląskiej nekropolii, znacznie mniejszej na Agrykoli (przy tym samym przystanku mieści się stadion Olimpii Elbląg, brata po szalu warszawskiej Legii!).

Wyszłam z autobusu! Ufff! Bez mandatu za jazdę bez ważnego (ba! bez żadnego!) biletu. No to dalej w drogę! Riesling czeka! Dość szybko dotarłam do drogi "wyjściowej" do Bażantarni. Przede mną zostało tylko wdrapać się na osiedle Nad Jarem. 

Stoję na światłach. Czekam na zmianę czerwonego na zielone. Podjeżdża dwóch rowerzystów, wołają coś do trzeciego, któremu uciekli. Stoimy. Zerkają tak na mnie ukradkiem, ale zero komentarza. W końcu nadjeżdża trzeci. Patrzy na mnie i pada propozycja: "A może tak Panią na ramę bym wrzucił i podwiózł, gdzie trzeba?". Podziękowałam grzecznie, bo "w końcu wyszłam biegać a nie na ramie podróżować" i pognałam w swoją stronę. Riesling czeka!

Na kwadrant dotarłam z jedenastoma kilometrami w nogach. Godzinę później niż miałam. Riesling czekał!

Oto jak kółko, wcale nie stało się kółkiem. 


Oprócz płomiennych wspomnień z wycieczki biegowej po Elblągu i okolicach (z akcentem na okolice) mam tylko mapkę z mojego zegarka. Nowego zegarka. Zdjęć on nie cyka. 

Zanim wypiłam niemieckiego rieslinga, wyjaśniono mi, że ulica Daleka i Łęczycka nie jest to "fajna" dzielnica. Brzeską w Warszawie mijam szerokim łukiem, a tu wbiegłam w sam środek patologii, złodziejstwa i zuła... Najbardziej spodobało mi się jednak, gdy odkryłam, że tereny przez które biegłam geograficznie nazwane są Dzikim Lasem. A w uszach ciągle mi brzmi pytanie: "Pani z Elbląga tu przybiegła?! Przez las?!"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz