niedziela, 6 października 2013

10 z atestem między Sączami

14°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płd.-wsch. z szybkością 8 km/h
Wilgotność: 63%


Z Zakopanego szybciutka nieoczekiwana zmiana miejsc do Nowego Sącza na V Sądecką Dychę o puchar Newagu. Pogoda dopisywała. Raczej cieplej niż zimno. Sucho.

Sesja przed startem w drużynowej koszulce
O 12.10 wyjazd autobusami na start w Starym Sączu. Od początku ciągle w uszach mi brzmi "trasa płaska", ale podróż z mety na start pokazuje zgoła co innego. Jest faliście. 

Rozglądam się po współpasażerach. Większość w zwykłych koszulkach, kilka osób w zwykłych (nie-biegowych) butach, zdecydowana połowa bez zegarków treningowych. Tu się biega na samopoczucie, myślę. W biurze zawodów panowała familiarna atmosfera, biegacze witali się z organizatorami. Smaczek małych, lokalnych biegów.

Docieramy do Starego Sącza. Wychodzący z autobusów tłum zaczyna poszukiwać toalet. Ja też (piłam wodę całą drogę między Zakopanem a Sączem!). Znajduję miejski szalet i wchodzę bez zastanowienia. To znaczy, z zastanowieniem, ale co mi po myślach, jak wiem, że nie mam grosza przy duszy a fizjologia bezlitośnie upomina się o pójście na bok... Sprawnie upływa kolejka, a słyszę, że konflikt między obsługą a darmowo korzystającym tłumem zaczyna się zaostrzać. Niech no tylko uda mi się wejść do kabiny! Siłą mnie nie wyciągną! Udało się! Wychodzę jak gdyby nigdy nic... i zaczynam rozgrzewkę. Pobiegałam wokół rynku, potem poćwiczyłam przy studni i tak minęły minuty do startu.

Łyknęłam tuż przed PowerBombę i... zaczęłam czuć, że burczy mi w brzuchu! Uświadomiłam sobie, że ja nie biegam nigdy o 13:00. Śniadanie było o 8:30 i nic dziwnego, że brzuch pusty... No to mam stresa, pomyślałam. Padnę na trasie lub mnie odetnie! No ale co zrobić... Pomartwię się później!

Przed 13tą tłum ustawił się do startu. W ostatniej chwili Benedek Team dowiózł limuzyną zawodników z Etiopii, których przywitaliśmy gromkimi brawami. W końcu padł strzał startera!

Strategia na bieg była taka, aby zacząć ok 6:00, a potem przyspieszać. Tylko jak biec wolno, jak po starcie było z górki! Patrzę co i rusz na zegarek, a ja mam tempo 5:20 i naprawdę się spowalniam!


W końcu po drugim kilometrze podbieg, no to zwolnię pomyślałam. Jednak ciągle biegłam duuuużo poniżej szóstki. Samopoczucie biegowe było dobre, choć zza chmur wyszło słońce i zaczęło być za ciepło na dwie koszulki. Zaczęłam się odcinać od odczuć i robić swoje... Ze Starego wbiegliśmy do Nowego Sącza, minęliśmy most na Popradzie. A za mną ciągle biegł mężczyzna głośno oddychający. Nie to, że mi to przeszkadzało, ale jak jeden biegacz ciągnie drugiego, to czasem warto wyprzedzić i pociągnąć tego pierwszego. Tak po koleżeńsku... A tu nic...

Między trzecim a czwartym kilometrze przestałam myśleć, czekałam tylko na przepojkę, którą widziałam na trasie na 5 kilometrze. Chciało mi się pić i gdyby nie starczyło dla mnie wody, chyba bym padła. Myśl, że się napiję prowadziła mnie do przodu. Tylko ona.

Po drodze mijaliśmy przystanki z oczekującymi pasażerami. NIKT nam nie kibicował. Dziwiło mnie to trochę, ale w końcu połączyłam fakty i uświadomiłam sobie, że ci ludzie są wściekli, że czekają na autobus, który nie nadjeżdża, więc nie ma co się cieszyć i kibicować biegaczom, którzy winni opóźnieniom...

Na piątym kilometrze: WODA! Mili żołnierze podawali, ją kolejnym biegaczom jednocześnie udzielając informacji kierowcom o utrtdnieniach i możliwych objazdach oraz (o zgrozo!) informując się nawzajem, że trzeba zacząć ZNOWU (sic!) zbierać te kubki z ziemi, bo zapasu mają mało. Czasem lepiej nie wiedzieć, z czego czy po kim się pije...

Głośnooddychający wyprzedził mnie, bo zatrzymałam się na picie. Uff! Teraz to ja będę go gonić. Trasa biegła ciągle ulicą, choć na siódmym zatrzymano ruch na pasie, po którym biegliśmy i większość zmieniła podłoże na chodnik. Nie lubię truchtać po kostce, więc biegłam między chodnikiem a samochodami. O kibicowaniu kierowców mowy nie było. 


Na ósmym, na podbiegu którego nie czułam, wyprzedziłam Głośnooddychającego. No i zaczęłam biec na początku peletonu. Co skrzyżowanie policja bacznie przyglądała się biegnącym i w przerwach pozwalała na ruch w poprzek trasy. Jeden z policjantów zatrzymał ruch i z uśmiechem wskazał mi trasę, jaką rzekomo przygotował dla mnie. Uśmiechnęłam się doń uroczo, podziękowałam i jakoś mi się tak lepiej zrobiło.

Kolejna śmiechawka złapała mnie już na dziewiątym kilometrze. Na widok Roma przypomniałam sobie dowcip o genezie triathlonu, który usłyszałam dzień wcześniej (że dyscyplinę tę wymyślili Cyganie, którzy biegiem podążali na basen, a z powrotem na ukradzionych rowerach). Ledwo powstrzymałam parsknięcie i bardzo starałam się odwieść myśli od głupot.

Na zegarku było 55 minut więc wiedziałam, że godzina na trasie dychy z atestem jest moja! Gdy usłyszałam odgłosy z mety zaczęłam biec jak na skrzydłach! Moi kibice czekali na mnie na ostatnich metrach. Były brawa i żarcik "Jeszcze tylko okrążenie Rynku i meta!" Nie zacytuję swojej odpowiedzi. Chciałam już kończyć! Szczęśliwie za rogiem zobaczyłam kres trasy i lekko przyspieszyłam.

fot. Jarosław Makowiec http://www.visegradmaraton.info
Życiówkowy uśmiech i... zaraz odpoczynek!

fot. Natalia Podsadowska http://www.visegradmaraton.info
Medal zakładały na szyję, jak zwykle, blondynki. Wzięłam więc go od pierwszej lepszej....


Na zegarku widać, co widać. Oficjalny czas rzecze: 57 minut 51 sekund. Lepiej o 4 minuty niż na Orlenie!


Aha! Nie nabiorę się już na płaską trasę w górach. Ta życiówka sporo mnie kosztowała podbiegania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz